Czy wiedzą Państwo, że ludzie wpadli już na pomysł organizowania „kręgów żałoby” po zwierzętach? Chodzi o to, by „osoby ludzkie” spotkały się i wspólnie – bez oceniania, to ważne – przepracowały traumę po śmierci „osób zwierzęcych”. Ale jak ma się tradycyjnie obecna w naszej kulturze miłość do zwierząt – do tego zjawiska? Słowem, czy ułan przywiązany do swego konia spotykał się z kolegami, by urządzić po nim… stypę?
Polak lepiej zrozumie konia niż rodaka – miał powiedzieć generał Józef Dowbor-Muśnicki. Takie facecje znajdziemy w książce Piotra Jaźwińskiego Koń, koniak, kobiety. Nas w każdym razie interesuje rozdział poświęcony stosunkowi polskiego żołnierza do konia. Koń był nie tylko równorzędnym partnerem, ale był przede wszystkim przyjacielem, najwierniejszym druhem na śmierć i życie – przekonuje autor.
Przytacza też świadectwa o kawalerzystach „rozmiłowanych w koniach”, a wśród nich taki wyjątek z tekstów źródłowych: Utalentowany jeździec – zżyty – zrośnięty z koniem – wiedzie swój żywot rycerski, dysząc nieskrępowaną niczym wolnością, w któ- rej koń wierny – jest mu przyjacielem najlepszym.
Wesprzyj nas już teraz!
Koń to oczywiście nie tylko słynna Kasztanka marszałka Piłsudskiego czy Bucefał Aleksandra Wielkiego. Ten sam motyw odnajdziemy, jak świat długi i szeroki. Sięgnijmy do (zapomnianych nieco) annałów amerykańskich seriali, a konkretnie do wspaniałych Przygód Brisco County Juniora (The Adventures of Brisco County Jr.). Koń tytułowego łowcy nagród – Comet – występuje tam jako pełnoprawny bohater opowieści, który ratuje swojego towarzysza, człowieka, z niejednej opresji. Brisco mówi do swojego konia i ku zdziwieniu wszystkich dookoła, rozumie to, co ten odpowiada swoim końskim prychaniem.
A teraz zadajmy pytanie: Skoro konserwatywna w swoich założeniach kultura dokonywała tej swoistej „antropomorfizacji” zwierząt, to dlaczego współczesna liberalna kultura nie miałaby organizować kręgów żałoby po „osobach zwierzęcych”? Odpowiedź na to pytanie jest na tyle złożona, że warto ją nieco uporządkować.
Zwierzę – przedmiot czy podmiot miłości?
Kolejne pytanie, jakie się narzuca, brzmi: Skoro kocham swoje zwierzę, to czy jest ono przedmiotem czy też podmiotem mojego uczucia?
Mówienie przez współczesną szeroko pojętą lewicę o „osobach zwierzęcych” sugeruje podmiotowość zwierząt. Ciekawym byłoby poznać metodę filozoficzną, która pozwoliła na takie postawienie sprawy. W każdym razie – zanim jakiś lewicowiec zechce nam zaproponować podobny wywód – scharakteryzujmy pokrótce nasze podejście do tematu.
Wprawdzie już Arystoteles, a potem myśliciele chrześcijańscy, mówili o duszy zwierzęcej, czy nawet roślinnej, ale przekładając to na dzisiejszy język, mowa byłaby raczej o energii życiowej czy też bardziej filozoficznie – ruchu, dzięki któremu występuje w organizmie właściwa mu forma życia. Jest to opis czysto techniczny, nie implikujący sam przez się podmiotowości czyjegokolwiek bytu.
Ową podmiotowość określamy w naszej kulturze (chrześcijańsko-klasycznej – według klasyfikacji prof. Feliksa Konecznego) przez cechy danego gatunku. Nie ma sensu wprowadzać efektownych i rozbudowanych figur retorycznych, bo sprawa i tak będzie materią sporu pomiędzy osobami wierzącymi i niewierzącymi, dlatego powiedzmy wprost: w naszej kulturze tym, co odróżnia człowieka od zwierzęcia, jest dusza.
Nie energia życiowa, tylko właśnie dusza, do tego jedynie w przypadku człowieka – rozumna i nieśmiertelna. To, co czyni nas podmiotami, to świadomość oraz akt woli przypisane do rozumnej natury. Kochamy dlatego, że chcemy i rozumiemy naturę miłości, a nie dlatego, że pcha nas ku temu instynkt (natura rozumiana na sposób zwierzęcy). Ponadto tylko my, ludzie, jesteśmy zdolni, do czegoś, co określane jest uczuciami wyższymi.
Podmiotem miłości (w sensie tego, co kolokwialnie określamy podmiotowym stosunkiem) może być tylko inna istota rozumna. Natomiast zwierzę, choć należy do świata ożywionego, jest przez nas kochane niejako na podobnej zasadzie jak przedmiot. Jakkolwiek oburzająco to zabrzmi dla obrońców podmiotowości zwierząt, to jednak „miłujemy” konia czy psa tak jak miłujemy wędkę czy cygaro, strzelbę czy książkę – z tą różnicą, że koń i pies to stworzenia Boże (należy im się zatem dobre traktowanie, ale ze względu na Stwórcę, a nie ze względu na ich własną podmiotowość) i organizmy na tyle czujące, że potrafią na swój zwierzęcy sposób odwzajemniać nasze przywiązanie i emocje.
To my jesteśmy podmiotem miłości, a nasze pupile są ich przedmiotem, ponieważ w drabinie stworzenia, ze względu na unikatową rozumną naturę człowieka (odróżniającą go od zwierząt), istotna jest osoba, która kocha, natomiast zwierzę, na którym ta miłość spoczywa – jest w oczywisty sposób jej przedmiotem.
Gdy zwierzę umiera…
Zatem kiedy zwierzę umiera (zdycha – dla konsekwencji gatunkowej, a nie dla „poniżenia” zwierząt), nie tracimy osoby, lecz tracimy obiekt swoich uczuć. Żal jest czymś całkowicie naturalnym, ale wydaje się, że antropomorfizacja w sferze rytuałów jest już tutaj krokiem za daleko…
Trudno sobie wyobrazić, by kawalerzysta – choć kochał swojego konia – urządzał przyjęcie w ramach ostatniego pożegnania swojego zwierzęcego towarzysza broni. I nie chodzi tu bynajmniej o męski charakter tej międzygatunkowej „przyjaźni”. W paradygmacie, o którym mówimy, tak samo kobieta, chłopak czy dziewczyna, będą czuć żal po stracie ulubionego zwierzaka, ale wiedzą, że ten żal nie jest tym samym, co żal po stracie członka rodziny. Wyjątkiem od reguły będą jedynie dzieci, dlatego mówi się o zjawiskach takich jak „bambinizm”, czyli infantylne przypisywanie zwierzętom wyższej rangi, niż ta, którą faktycznie posiadają w naturze.
Każdy byt ma swoje miejsce w hierarchii. Jest to kolejny argument, który nie będzie w smak osobom o wrażliwości lewicowej. Ale fakt jest faktem, tak został zbudowany nasz świat i dlatego, gdy umiera nam zwierzę, to nie organizujemy pogrzebu ani stypy. Nie chodzi o to, że mamy odbierać sobie prawo do żalu czy też do wyrażania tego żalu podczas spotkania z rodziną i znajomymi – chodzi o zachowanie odpowiedniej skali zjawisk.
Właśnie o tę skalę w praktyce się rozchodzi. Podam przykład skrajny i proszę nie brać go do siebie, ale pokazuje on pewne ekstremum, do którego możemy dojść. Otóż, miałem w liceum kolegę, który zbierał podpisy, aby ratować karpie przed świętami, a jednocześnie szczerze gardził ludźmi, począwszy od niezbyt życzliwego stosunku do kolegów i koleżanek z klasy.
W naszym stosunku do zwierząt chodzi o umiar. Każdy musi znać swoje miejsce w szeregu. Nie mamy prawa się nad nimi znęcać i wystarczy wziąć do ręki pierwszy lepszy katolicki rachunek sumienia, by natrafić na pytanie „czy nie dręczyłem zwierząt”. Ale nie możemy też rościć sobie prerogatyw Stwórcy i udawać, że hierarchia gatunków nie istnieje.
Wreszcie, zadajmy sobie pytanie, czy w naszym stosunku do naszych pupilów nie przedkładaliśmy ich czasem nad ludzi? Taka scena: moja żona stoi z małym dzieckiem w niewielkim sklepiku z telefonami. Wchodzi paniusia z dwoma pieskami. Dziecko się boi, a w tym momencie paniusia zamiast natychmiast odizolować psy od dziecka, nie podejmuje żadnej reakcji i jeszcze bezczelnie komentuje: że dziecko chyba nie ma kontaktu ze zwierzętami…
Niestety, nazbyt często zdarza się w naszym codziennym życiu takie zaburzenie hierarchii i traktowanie zwierząt jakby były nieomal członkami naszych rodzin, a nie ich „towarzyszami” reprezentującymi podległy człowiekowi gatunek, który mam mu służyć – przy zachowaniu całego powabu swojej zwierzęcej psychiki. Dlatego kochajmy zwierzęta, ale pamiętajmy, że Pan Bóg będzie nas ostatecznie sądził z miłości Niego i do bliźniego, a nie do uroczych czworonogów, papużek, chomików czy nawet zasłużonych w naszej kulturze koni.
Filip Obara