Zwolennicy opcji jankeskiej wmawiają nam, że jeżeli nie złożymy hołdu Waszyngtonowi, to wpadniemy w rozwartą paszczę Moskwy. Ale co jeżeli ideologiczne „homo-komando” made in U.S.A. zagraża nam bardziej niż czołgi zza rosyjskiej granicy? I nie mówię tu, że wojna jest czymś lepszym niż naciski światopoglądowe.
Mam na myśli raczej realność jednej i drugiej opcji. Wbrew tym, którzy „bardziej nienawidzą Rosji niż kochają Polskę”, śmiem twierdzić, iż nie ma dowodów na to, by Putin działał w sposób nielogiczny (oczywiście biorąc pod uwagę logikę mocarstwowych interesów kraju, którym rządzi).
Z logiki działania Stanów Zjednoczonych wynika posługiwanie się innymi państwami i nie liczenie się ze stratami wojennymi, a przy okazji propagowanie ideologii wrogich naszej cywilizacji. Natomiast ewentualność ataku Rosji na Polskę – choć rząd w Warszawie robi wszystko, by ją przybliżyć – wydaje się nie być aż tak nierozerwalnie związana z polityką Kremla w ostatnich latach.
Wesprzyj nas już teraz!
Nie wdając się w spory geopolityczne, z okazji przylotu Joe Bidena do Polski chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt sprawy, czyli zasygnalizowaną na początku alternatywę – Waszyngton lub Moskwa (ewentualnie w pakiecie z Berlinem).
Czy faktycznie USA to lepszy wybór i czy musimy wybierać tak bezkrytycznie, jak robią to „nasze” kolejne rządy? A skoro już wybieramy bezkrytycznie, to czy nie moglibyśmy przynajmniej więcej dla siebie wynegocjować? Te pytania narzucają się w momencie, gdy media straszą „szantażem jądrowym” Putina przed wizytą amerykańskiego lidera „elitarnej kabały podżegaczy wojennych”.
USA i różne drogi Rewolucji
Sięgnijmy do źródeł opisywanego zjawiska. W felietonie Naród o duszy Kościoła Grzegorz Górny ciekawie opisuje jak spłycona przez protestancką recepcję wersja chrześcijaństwa z jej imperatywem działania i fanaberią misyjności stała się wręcz stylem robienia polityki. Powoływanie się na Boga ma swoją tradycję od Abrahama Lincolna (mówiącego o woli Bożej w kontekście wojny secesyjnej), poprzez Williama McKinleya (padającego na kolana przed Panem i twierdzącego, że z jego woli wypływa konieczność podbicia i cywilizowania Filipin), aż po George’a W. Buscha (twierdzącego, iż Bóg postawił go na czele mocarstwa, a potem wszczynającego „wojnę z terroryzmem”).
Rewolucja bazuje na określonym dobru (jak choćby równość wobec prawa), którego niedostatek jest w stanie popchnąć lud do buntu. Rewolucja w Ameryce poszła w dwóch kierunkach. Z jednej strony można powiedzieć, że ideały wolności, praworządności i sprawiedliwości dla wszystkich zostały zapisane w Konstytucji i faktycznie realizują się w konserwatywnych stanach – i to jest to, co nazywamy Ameryką. Z drugiej jednak rządzące elity tego kraju wykorzystują straszaki, które mają zagrażać zachodnim wartościom (takie jak niegdyś komunizm na Dalekim, a potem islam na Bliskim Wschodzie) – i to jest to, co nazywamy Waszyngtonem.
Pomiędzy Ameryką i Waszyngtonem istnieje przepaść, którą ewentualnie uda się kiedyś zasypać, lecz jedynie wtedy, gdy wystarczająca ilość bogobojnych patriotów z wolnych stanów dojdzie do głosu w Kongresie (i to byłoby symboliczne zwycięstwo Południa, a raczej dowód na to, że wartości Południa fermentowały i w końcu też na Północy wydały swój owoc).
Ale jest jeszcze inna rewolucja, której eksporterem jest liberalna część Stanów Zjednoczonych z jej establishmentem – rewolucja obyczajowa, szczególnie bliska agendzie politycznej Joe Bidena i jego partii. Przyjmując protekcję USA z całym „dobrodziejstwem inwentarza”, dobrowolnie wpadamy w kleszcze, ponieważ legalizacji „homo-małżeństw” i zabijania nienarodzonych Polaków domagają się od nas Unia Europejska, do której należymy, a jednocześnie nasz najważniejszy sojusznik, na którym polegamy.
Oba oblicza Rewolucji – polityczne i obyczajowe – zdają się być obecne w postaci odwiedzającego Polskę Joe Bidena. Choć jako „dobry katolik” z mianowania papieża Franciszka nie mówi on już o misji nadanej przez Boga, to bynajmniej nie stroni od tradycyjnej polityki Waszyngtonu, dla której narzędziem jest wykrwawianie narodów sojuszniczych. Powodem zaangażowania na Ukrainie ma być „walka o demokrację”, gdy tymczasem przyspieszają tam jeszcze bardziej procesy związane z wdrażaniem współczesnych „zdobyczy” demokracji, takich jak promowanie dewiacji seksualnych i bezkarności mordów prenatalnych. Jeżeli tak wygląda walka Waszyngtonu o demokrację, to należy mieć obawy przed przylotem „przysypiającego Józia” do naszego kraju.
Biden i transakcja wiązana
Pomijając sam aspekt polityczny wciągania Polski w wojnę przeciwko konkurencyjnemu wobec USA mocarstwu, pamiętajmy, że nie ma nic za darmo. Im większy będzie wpływ naszego strategicznego sojusznika, tym bardziej – siłą rzeczy – otwieramy się również na ideologiczną agendę, którą promuje on w ramach swojej polityki i dyplomacji.
Przykład Węgier rządzonych przez Victora Orbána pokazuje, że nawet przy wszystkich słabościach rozpychanie się łokciami wśród mocniejszych graczy jest możliwe i nie trzeba ulegać wszystkim zachciankom Wielkiego Brata. Nie brakuje takich, którzy urągają Orbánowi z powodu jego asertywności i rzekomego „pro-putinizmu”, a ja pytam, czy jest równie dużo tych, którzy domagają się od rządu w Warszawie, by był choć trochę jak Orbán w kontaktach z Unią Europejską i Waszyngtonem?
Krytycy Orbána mają mu za złe, że uzależnił Węgry od rosyjskiej ropy (choć nie on to zrobił). Ale czyż tego samego nie robiły „polskie” rządy? I co jest w naszym interesie – kupowanie od Rosji taniej energii (niezbędnej do rozwoju gospodarki, a więc podstawy stabilności i niezależności Polski) czy kupowanie drogiej energii od muzułmańskich Saudów?
Wiadomo, że gra pozorów, jakimi są sankcje (uderzające głównie w obywateli państw, które je nakładają) kiedyś się skończy, a dopóki Rosja nie zostanie wymazana z map świata, dopóty konieczność układania z nią stosunków politycznych nie ustanie, co – jak się wydaje – z dostateczną dozą realizmu skonstatował Victor Orbán.
Nasz sojusz polityczny ze Stanami Zjednoczonymi nie ma nic wspólnego z wartościami Ameryki, te bowiem leżą w sferze ducha i kultury Amerykanów wiernych wolnościowej tradycji i rozumiejących, jak ważne dla kształtowania silnego narodu są dobre obyczaje. Opierając się bezkrytycznie na Waszyngtonie, stajemy się jedynie narzędziem w rozgrywkach pomiędzy mocarstwami, a w sferze światopoglądowej chowamy parasol ochronny, który powinien oddzielać naszą ziemię od paszczy rewolucyjnego potwora.
W pakiecie z dobrymi stosunkami otrzymujemy szereg środków nacisku, które wydają się miękkie, a jednak mogą być realne. Gdyby nam umknęło, to warto przypomnieć, że w lutym ubiegłego roku Joe Biden podpisał tzw. Memorandum w sprawie wspierania praw człowieka lesbijek, gejów, osób biseksualnych, transpłciowych, queerowych i interpłciowych na całym świecie. To zobowiązuje.
Rok wcześniej Georgette Mosbacher jako ambasador USA w Polsce stwierdzała: Polska posiada na Zachodzie reputację kraju nieprzyjaznego mniejszościom seksualnym. To się przekłada na niekorzystne decyzje inwestycyjne. Ma również wpływ na sprawy militarne. Nie jest tajemnicą, że wielu kongresmanów jest zaangażowanych w sprawy LGBT. Te kwestie łączą Donalda Trumpa i Joe Bidena.
Gdy Trump przybył do Warszawy, wiadomo było, że nic wielkiego (poza zniesieniem wiz) nie ma nam do zaoferowania, ale przynajmniej wygłosił ładną mowę. W przypadku Bidena oferta jest znacznie poważniejsza, ale tyleż niepokojąca, skoro mamy nadal być zapleczem dla wojny Stanów Zjednoczonych z Rosją na Ukrainie. Różnica jest taka, że w tym przypadku na ładną mowę bym nie liczył… Natomiast pytanie, czy rząd Mateusza Morawieckiego – bazując na dotychczasowym oddaniu Waszyngtonowi – zechce ugrać coś dla Polaków pozostawiam twórcom kabaretowym…
Filip Obara
Czy Ameryka stanie się katolicka i przyspieszy tryumf Niepokalanej?
Rząd Bidena konsekwentnie przeciwko życiu. 11 pro-liferom grozi utrata wolności
Dlaczego Ameryka wciąż jest wolna? Przypadek Clivena Bundy’ego
Czy Ameryka stanie się katolicka i przyspieszy tryumf Niepokalanej?