Jeszcze niedawno większość katolików mogłaby odnaleźć imię Melchizedeka w tekście modlitw kanonu rzymskiego, co pokazuje zresztą ścisłą ciągłość rozumienia pierwszych uczniów – z ich grona wywodził się autor Listu do Hebrajczyków – i najwcześniejszego Kościoła, który owe modlitwy kanonu przekazał. Jezus widzi w sobie nowego Melchizedeka, gdy składa wyznanie przed Sanhedrynem. List do Hebrajczyków widzi w nim drugiego Melchizedeka, a jako dowód przytacza fakt cierpienia i posłusznego znoszenia męki. Wreszcie najwcześniejsze modlitwy Kościoła, zawarte w Kanonie rzymskim, wyjaśniając znaczenie ofiary Chrystusa, odwołują się do osoby Melchizedeka.
Kanon, w wersji lekko zmodyfikowanej (nazywany pierwszą modlitwą eucharystyczną) jest nadal częścią liturgii Kościoła, ale ze względu na swą długość modlitwa ta bywa rzadko odmawiana i większość katolików w ogóle się z nią nie styka. Z ich świadomości to kluczowe powiązanie – Chrystus jest kapłanem na wieki na wzór Melchizedeka – praktycznie wyparowało. Nie tylko nie mogą zrozumieć tych wszystkich tajemniczych i subtelnych powiązań obecnych w Piśmie – między Chrystusem a Melchizedekiem – ale gubi się w ich oczach w ogóle związek kapłaństwa Starego i Nowego Testamentu. Gorzej: w ogóle nie rozumieją na czym polegać by miało kapłaństwo. Czy tu chodzi o religijnego lidera? O zręcznego kaznodzieję? Organizatora modlitwy? Specjalistę od spraw ducha? Nic nie pasuje. Nic nie może pasować, skoro z ich świadomości wyparowało pojęcie ofiary. Dlatego owa relacja obu arcykapłanów – Melchizedeka i Chrystusa – staje się niewyraźna. Jak mogłoby być inaczej? Jeśli Pismo mówi o Chrystusie jako o kapłanie na wzór Melchizedeka to jak miałbym pojąć kapłaństwo Chrystusa nie rozumiejąc wzorca, do którego jest ono odniesione? Ale jak miałbym pojąć ten wzorzec, jeśli nie wiem, czym było kapłaństwo w rozumieniu Starego Testamentu? Kapłaństwo Melchizedeka było inne niż Aarona, owszem. Ale na czym polegała inność? Bo przecież, mimo wszelkich różnic, Pismo i Tradycja wyraźnie pokazują, że chodziło tu o kapłaństwo, a nie o inną funkcję.
Nie są to kwestie antykwaryczne, historyczne. Gdyby tylko na tym polegał problem, mógłbym spać spokojnie. Gdyby rzecz dotyczyła pobocznej interpretacji marginalnego fragmentu, przyczynku do historii, mógłbym to w ogóle pominąć. Ale o jakim przyczynku może być mowa, skoro właśnie ten związek Chrystusa z Melchizedekiem był tak ważny, że wskazał na niego prorok Dawid, przepowiadając Mesjasza i odwołał się do niego Jezus w najważniejszej chwili swego życia, stojąc przed Kajfaszem? Jak można pominąć w Chrystusie to co kapłańskie, skoro w ten sposób patrzyli na Niego najwcześniejsi uczniowie, czego dowodem jest list do Hebrajczyków? A później – piękny przykład katolickiej ciągłości – nawiązuje do niego najstarsza modlitwa starożytnego Kościoła, kanon rzymski. A jeśli teraz, powtarzam, równanie to zniknęło, albo raczej, jak to dzieje się ze wszystkimi innymi tradycjami Kościoła, zostało przesłonięte, osłabione, rozmyte, zepchnięte na bok, to czy w tym fakcie nie tkwi najprostsza i najbardziej oczywista odpowiedź na katastrofalny stan współczesnego kapłaństwa? Czy to wypchnięcie, rozrzedzenie, zasłonięcie nie jest najważniejszą przyczyną upadku rzymskiego duchowieństwa, liturgii i wiary? Czy zapomnienie o tym, że Chrystus jest kapłanem na wzór Melchizedeka i zapomnienie, że wzór ten jest w ogóle istotą kapłaństwa katolickiego nie jest prawdziwym źródłem choroby?
Wesprzyj nas już teraz!
W Kanonie przepiękna ta modlitwa pojawia się wkrótce po słowach konsekracji. Oto i ona, w całej swej spiżowej wspaniałości.
„Supra quæ propítio ac seréno vultu respícere dignéris: et accépta habére, sícuti accépta habére dignátus es múnera púeri tui justi Abel, et sacrifícium Patriárchæ nostri Abrahæ: et quod tibi óbtulit summus sacérdos tuus Melchísedech, sanctum sacrifícium, immaculátam hóstiam”. Przytaczam najpierw tekst łaciński. Nie jest on nigdy wypowiadany podczas mszy na głos, jednak samo brzmienie słów, gdy się je odczytuje, pozostawia to niezwykłe wrażenie powagi i doniosłości. „Racz wejrzeć na nie miłościwym i pogodnym obliczem i z upodobaniem przyjąć, jak raczyłeś przyjąć dary sługi Swego sprawiedliwego Abla i ofiarę Patriarchy naszego Abrahama, oraz tę, którą Ci złożył najwyższy Twój kapłan Melchizedek, ofiarę świętą, hostię niepokalaną”. W tych kilku słowach zawarta jest, sądzę, niczym w pigułce cała teologia ofiarna Kościoła.
Nie zawsze można to dostrzec, bo wiele współczesnych przekładów zaciera to co najbardziej niewygodne. W tym przypadku chodzi o drobne słówko „propitio”. Mszał tyniecki tłumaczy „miłościwe” – w odniesieniu do oblicza Boga. Nie jest to błąd, ale spłycenie znaczenia. Samo słowo „propitio”, odnoszące się do oblicza Boga, oznacza, w ścisłym tego znaczenia, przebłaganie, przejednanie. Błaga się Boga, by na ofiarę zechciał spojrzeć nie tyle miłościwie, co przede wszystkim, „przejednanym”, „przebłaganym” obliczem. Tu tkwi klucz. Przejednanie, przebłaganie – to pojęcie podstawowe. O to chodzi w ofierze: o uzyskanie Bożego przebłagania. Ofiara ma wyjednać przebłaganie. Ale to oznacza, że bez niej oblicze Boga pozostanie zagniewane. To jest clou. Kapłan składa ofiarę, błagając, by Bóg pokazał wolne od gniewu, przebłagane i przejednane oblicze. To jest to, czego niczym diabeł świeconej wody boją się współcześni teologowie. Bóg o nieprzejednanym obliczu? Cóż to za herezja. A jednak nie ma wątpliwości, że w taki sposób Kościół wierzył przez wieki, nim nie dopadła go choroba powszechnego zbawienia i nim w głowach teologów zadomowiło się przeświadczenie, że Bóg może jedynie wybaczać i okazywać miłosierdzie.
Musi dawać do myślenia, że w modlitwie tej Kościół wspomina trzy imiona ofiarników: Abla, Abrahama i właśnie Melchizedeka. W ten sposób podkreśla to ciągłość ofiarniczej aktywności całej ludzkości. Przenikliwie przedstawił to niemiecki pisarz, Martin Mosebach. Komentując ten fragment Kanonu Rzymskiego pisał: „Religia pierwotna, wiara żydowska i świat pogański były przedstawiane przez trzy imiona w modlitwie ofiarnej; wspominano o ofierze ludzkiej (Abraham, który gotów był złożyć swego syna i następnie w jego miejsce ofiarował barana), ofierze zwierzęcej (Abel) i bezkrwawej ofierze (Melchizedek), przy czym ofiara bezkrwawa przywoływała krwawą przez swój symbolizm. Było dla mnie czymś jasnym, że Msza katolicka w swej formie tradycyjnej – niezmienionej przez ponad 1500 lat – powinna być traktowana nie jako ryt poszczególnej religii, ale jako spełnienie wszystkich religii, wchłonąwszy je i uzupełniwszy je wszystkie. Uczestnicząc w takiej ofierze jednoczyłem się ze wszystkimi ludźmi którzy kiedykolwiek żyli, od najwcześniejszych czasów aż do współczesności, bo robiłem to co oni”. (Lok. 208).
Wiem dzięki słowom Kanonu, że uczestniczę, za pośrednictwem kapłana, w ofierze składanej w imieniu całej ludzkości, wszystkich ludzkich pokoleń, solidarny z nimi, należący do nich. Abel, syn Adama i Ewy, pierwszej ludzkiej pary. Słysząc jego imię jestem u samego zarania ludzkości, tysiące lat temu. Należę do synów ludzkich, jestem jednym ze śmiertelników. Jak Abel chcę, by ofiara ta spodobała się Bogu. „Abel składał również pierwociny ze swej trzody i z ich tłuszczu, Pan wejrzał na Abla i na jego ofiarę”. (Rdz 4, 4). Następnie w modlitwie pada imię Abrahama, który zbudował ołtarz Bogu i który był gotów złożyć w ofierze swego syna, Izaaka. Ta niedoszła ofiara była dla wszystkich ojców prawdziwą figurą ofiary Chrystusa. Wreszcie najbardziej tajemnicza i nieokreślona postać z tej trójki: Melchizedek. W modlitwie obok imion występują opisy. Abel to „sprawiedliwy sługa”, Abraham to „nasz patriarcha”, wreszcie Melchizedek to „najwyższy kapłan”. Skąd się wziął Abel i jak zginął wiem: zamordował go z zawiści brat, Kain. Co do Abrahama to umarł spokojnie, patrząc, jak wzrasta jego syn umiłowany. Melchizedek pojawia się znikąd i niknie równie szybko jak się pojawił. Wypowiadając tę modlitwę Kanon wiąże Melchizedeka z Chrystusem. Słysząc te słowa mszy, a raczej czytając je, wciąż na nowo mam przed oczami przesłuchanie Kajfasza, wyznanie Jezusa, cierpienie, mękę, posłuszeństwo.
Co czyni ofiarę Melchizedeka nieskalaną? W jakim sensie coś jest nieskalane i czyste? Z przerażeniem dostrzegam, że wszystkie te pytania, które od wieków zaprzątały umysły największych katolickich teologów z dzisiejszych dyskusji zniknęły. Zamiast tego mamy przerażająco płaskie i banalne dyskusje nad klerykalizmem, nad skandalami pedofilskimi, nad celibatem, nad dopuszczeniem kobiet do diakonatu a w konsekwencji nad dopuszczeniem do kapłaństwa. Najciekawsze, że w ogóle komuś chce się na ten temat debatować, tracić czas. Z zaskoczeniem odkrywam, że w tej absurdalnej debacie uczestniczą tysiące katolików, biskupów, kardynałów, na czele z samym papieżem. Szkoda słów. Z tej mąki chleba nie będzie. Przypomina to podlewanie wodą roślin zasadzonych na pustyni. Żadna z nich nie wzrośnie. Na pewno z debat tych nie wyniknie żadna recepta i odpowiedź na toczącą Kościół chorobę. Jej istotą bowiem jest desakralizacja. Wielkie, przerażające zapomnienie o ofierze. Nie wystarczy wewnętrzna intencja, nie wystarczy myśl, poczucie, nastawienie – służba Boża wymaga obiektywnego i realnego ofiarowania, dokonanego przez tego, kto jest do tego we właściwy sposób powołany. Nie ja sam, ale przez kapłana. Nie ja sam, ale razem z ofiarą. Choroba ta dotknęła samego serca życia wiary. Ołtarz stał się stołem, kapłan przewodniczącym, msza spotkaniem, w najlepszym razie ucztą, wspomnieniem o uczcie. O ofierze w ogóle nie ma słowa. Melchizedek i kapłaństwo na jego wzór? A cóż to za cudaczne i niewspółczesne rozważania? Ale właśnie one są niezbędne.
Pisze Mosebach: „Bóg stał się człowiekiem nie tylko w ludzkim sercu i duszy, ale także jego paznokciach i włosach na brodzie. Liturgia musi być tak zupełna i zdumiewająca jak tajemnica Boga Człowieka, którą przedstawia w symbolicznych formach. I tak jak kobieta, która była grzesznicą obmyła stopy tego Boga człowieka, i jak apostoł Tomasz dotykał jego ran, osoba religijna, kontemplując ciało liturgii nie pyta czy wszystko dokładnie zrozumiała (podobnie jak nie bada czy rzeczy, z którymi się styka są powierzchowne, poddane zmianie czy zbędne): całym jej pragnieniem jest oddanie czci i miłości temu ciału, nawet w jego maleńkich i marginalnych cząstkach” (Lok. 397). Na tym polega podstawowa, najważniejsza zasada Wcielenia: Chrystus we wnętrzu i na zewnątrz jest tym samym Chrystusem. Działa nie mimo i nie wbrew światu zewnętrznemu, ale za jego pośrednictwem.
Dokładnie odwrotnie myślą, od czasów Lutra, protestanci: „W protestantyzmie pieśni w językach narodowych były rezultatem obalenia ofiary mszy: idealnie pasowały jako kontynuacja kazania. Przez śpiew społeczność odnajdywała powrotną drogę od pełnego zwątpienia zwykłego dnia pracy do dającej zbiorową pewność niedzieli – pewność, trzeba zauważyć, która wyrastała z wzajemnego wspierania się by pozostać stałym w wierze, a nie opierała się na świadectwie obiektywnego, Boskiego aktu ofiary” (Lok. 459). Od początku wiara w przyciągnięcie wiernych przez to, że będą aktywnie, to jest fizycznie, zmysłowo, uczestniczyć w rycie, była dramatycznym błędem. Wynikała z niezrozumienia aktu liturgicznego. Mosebach: „Na czym polegało >>aktywne uczestnictwo<< uczniów w Wieczerniku, gdy pozwolili by Chrystus umył ich nogi? Na czym polegało >>aktywne uczestnictwo<< Marii i Jana gdy stali pod krzyżem?” (Lok. 974). Jeśli zatem gdzieś należałoby szukać lekarstwa na kryzys Kościoła, to nie w tych pustych i przepełnionych sloganami pomysłach ożywienia, zdynamizowania, unowocześnienia, ale, przeciwnie, u tych, którzy dochowali wierności dziedzictwu. Którzy w momencie próby wytrwali i obronili wartość klasycznego rytu. Przechowali pamięć o Ablu, Abrahamie, Melchizedeku, ofiarnikach i błagalnikach. Jeśli widać tę ciągłość – Abel, Abraham, Melchizedek, Chrystus – to na czym się ona opiera? Co jest stałym rysem kapłaństwa Starego i Nowego Testamentu, dzięki któremu w ogóle można mówić o jednym pojęciu? I dlaczego dzisiaj tak trudno o tym usłyszeć?
Nie będzie łatwo na to odpowiedzieć. Pytania się przeplatają, kwestie zazębiają. Nie można zrozumieć kim jest kapłan nie wspominając o ofierze, ani czym jest ofiara nie myśląc o kapłanie. Podobnie pojęcia kapłana i ofiary łączą się ściśle z sakralnością, obrzędem, rytuałem, ołtarzem. Spróbuję zatem, na tyle na ile to możliwe odpowiedzieć na następujące pytania: czym jest i kim byli kapłani w ogóle? Na czym polegało kapłaństwo lewickie, a więc to znane z opisów Starego Testamentu. W jakim stosunku do niego znajdowało się kapłaństwo chrześcijańskie? A więc które cechy są wspólne wszystkim kapłanom, a które są charakterystyczne dla kapłanów chrześcijańskich?
Następnie, co się z tym ściśle wiąże, czy kapłaństwo chrześcijańskie zostało ustanowione przez samego Chrystusa czy też jest późniejszym dodatkiem, formą naleciałości kulturowej? To z kolei musi prowadzić do pytania czy sam Chrystus uważał siebie za kapłana? W jakim sensie? Na czym polegało podobieństwo kapłaństwa Chrystusa i Melchizedeka? Jakie teksty Nowego Testamentu o tym mówią? Dalej: czym jest właściwie ofiara Chrystusa? Kto, komu, w czyim imieniu i po co ją składa? Jak ma się ofiara i system kultyczny do świętości? Jaką rolę odgrywa przy składaniu ofiary ołtarz? Czy ołtarze były od początku obecne we wspólnotach chrześcijańskich? Czy też, podobnie jak kapłani, znaleźli się w nich później – jak twierdzi obecnie wielu badaczy? Jaki jest związek między mszą a ofiarą? Czy msza święta to ofiara czy uczta i zgromadzenie? Wreszcie, na samym końcu, pojawia się pytanie o ciągłość. Dlaczego współcześni katolicy mają tak ogromny problem w doświadczeniu świętości? Czy wynika to z ich nowej mentalności, czy też źródłem jest modyfikacja i zmiana samych rytów i obrzędów dokonana przez Pawła VI w 1969 roku?
Pierwszy wielki akt zerwania z Tradycją liturgiczną dokonał się za sprawą reformy Marcina Lutra, Jana Kalwina i pozostałych reformatorów. Wszyscy oni zgadzali się, że tak urzędowe kapłaństwo, jak idea ofiarnej mszy świętej, ołtarza, przebłagania są wymysłami, błędami, ludzkimi wyobrażeniami. Wszyscy oni uważali, że w istocie są to koncepty wprowadzone do Kościoła przez papieży. Ten sposób myślenia przejęły wspólnoty protestanckie. Jak należy zatem ocenić zmiany wprowadzone przez Pawła VI i opublikowany przez niego nowy, zreformowany mszał, tak bardzo nawiązujący do rozumienia protestantów?
„Nawet w okresie najwcześniejszego chrześcijaństwa Bazyli Wielki, jeden ze wschodnich ojców Kościoła, nauczał, że liturgia była objawieniem, tak jak samo Pismo Święte i nigdy nie wolno w nią ingerować. I tak też było aż do pontyfikatu Pawła VI” – zauważa Mosebach (Lok. 218). I dodaje: „W świecie starożytnym jeśli władca zerwał z tradycją uważano, że popełnił akt tyranii. W tym sensie Paweł VI, modernizator z oczami utkwionymi w przyszłości, działał jak tyran w Kościele” (Lok. 223). To poważne oskarżenie ale czy bezpodstawne? Nie wydaje się. Mosebach wskazał, sadzę, dokładnie tę ropiejącą ranę, albo, jeśli ktoś woli posłużyć się innym językiem, tę wąską szczelinę, przez którą do Kościoła wnika od dziesiątek lat dym Szatana. Jest nią sam w sobie tyrański akt zerwania i ustanowienia. Jest nią postawa władcy i pana w stosunku do tego, czego należało strzec i przechowywać w formie nienaruszonej. Pierwszym i najważniejszym skutkiem tej tyrańskiej reformy musiała być sekularyzacja samego kapłaństwa. Osłabienie i rozmycie ofiary pociąga za sobą – to konsekwencja nieuchronna i logicznie wynikająca z przesłanek – osłabienie i rozmycie tożsamości kapłaństwa. To zaś, z równie nieuchronną konsekwencją, prowadzi do osłabienia i rozmycia sakralności. Sacrum ulatania się z katolickich kościołów wprost proporcjonalnie do czasu, jaki mija od wdrożenia papieskich zmian. Każde kolejne nowe pokolenie wychowane na nowej mszy jest z zasady bardziej zsekularyzowane niż poprzednie. Kościół próbuje się przed tym bronić używając różnych atrap, z których najbardziej popularną jest zapewne przejmowanie praktyk charyzmatycznych od ruchów zielonoświątkowych i nowych, ewangelikalnych chrześcijan. Z tej mąki jednak chleba nie będzie. Chwilowe uniesienia i przejściowe zauroczenie nie są w stanie wypełnić tej przerażającej wyrwy, jaką pozostawiło odejście świętości. Kościół katolicki w tym sensie przypominać zaczyna – to tylko oczywiście analogia i nie wolno jej brać dosłownie – świątynię jerozolimską po śmierci Chrystusa, gdy jak sugeruje Talmud opuściła ją Szechina, Boża Obecność.
To proces nieuchronny. Tam gdzie jest przyczyna tam jest i skutek. Można mniemać, że tzw. reforma Pawła VI była zatem najważniejszym źródłem wyrugowania świętości ze świata i, następnie, uwiądu praktyk religijnych w samym Kościele. Tak jak dwa plus dwa równa się cztery tak też podążenie przez papieża szlakiem reformatorów, Marcina Lutra i Jana Kalwina, musiało doprowadzić do desakralizacji świadomości katolickiej. O tym, że nie było to przypadkowe i niezamierzone działanie Pawła VI najlepiej świadczą słowa jednego z jego najbliższych przyjaciół, wieloletniego doradcy i najbardziej zaufanego współpracownika, Jeana Guittona. W jednym z ostatnich wywiadów, jakich udzielił przed śmiercią, ten znany francuski myśliciel mówił: „Intencją Pawła VI w sprawach liturgicznych, w sprawie, jak się mówi ogólnie, Mszy, była taka reforma liturgii katolickiej, aby była tak silnie, jak to możliwe, zbliżona do liturgii protestanckiej (…) do protestanckiej Wieczerzy Pańskiej. (…) Paweł VI uczynił to, aby zbliżyć tak silnie jak to możliwe Mszę do protestanckiej Wieczerzy Pańskiej. (…) Mogę tylko powtórzyć, że Paweł VI robił wszystko co mógł, aby oddalić katolicką Mszę od tradycji Soboru Trydenckiego na rzecz protestanckiej Wieczerzy Pańskiej. Asystował mu w szczególności abp Bugnini, aczkolwiek nie cieszył się on zawsze pełnym zaufaniem Pawła VI. (…) Msza Pawła VI jest przede wszystkim i głównie uroczystym posiłkiem, czyż nie? Silnie podkreśla się aspekt udziału w posiłku, a znacznie mniej aspekt ofiary, rytualnej ofiary w obecności Boga, sprawowanej przez księdza ukazującego tylko swe plecy. Dlatego nie sądzę, abym się mylił, kiedy mówię, że intencje Pawła VI, a także nowej liturgii, która nosi jego imię, było skłonić wiernych do większego uczestniczenia we Mszy świętej, uczynić więcej miejsca dla czytań z Pisma św. i mniej dla tego, co niektórzy nazywają „magią”, choć inni uznają za konsekwencję konsubstancjacji, transsubstancjacji i wiary katolickiej. Innymi słowy widzimy u Pawła VI ekumeniczną intencję wyrzucenia wszystkiego lub przynajmniej skorygowania wszystkiego, co jest zbyt katolickie ze Mszy oraz zbliżenia Mszy, powtórzę to raz jeszcze, tak silnie jak to możliwe do kalwińskiej liturgii”.
Trudno nie docenić konsekwencji tych słów. Ze względu na bliskość duchową, długoletnią zażyłość Guitton jest świadkiem wiarygodnym. Nie krytykuje, lecz wyjaśnia i pochwala, więc na pewno nie można mu zarzucić, że to co mówi wynika ze złej intencji. Doskonale pasuje to zresztą do wszystkich innych źródeł historycznych. Okazuje się zatem, że intencją Pawła VI było „wyrzucenie wszystkiego lub przynajmniej skorygowanie wszystkiego, co jest zbyt katolickie ze Mszy” a za miarę służyła mu „liturgia kalwińska” lub „protestancka Wieczerza Pańska”. Wprowadzony przez niego ryt dominuje w Kościele. Podobną drogą podążył za nim Jan Paweł II. Pewną korektę próbował pod tym względem wprowadzić Benedykt XVI, wydając w 2007 roku Summorum Pontificum, dokument, który uznał pierwszy raz od 40 lat pełną prawomocność klasycznej liturgii. Niestety, ten krótki moment odrodzenia skończył się w lipcu 2021 roku, wraz z wydaniem przez Franciszka „Traditionis custodes”. Tekst tego dokumentu oraz treść towarzyszącego mu listu to jaskrawy akt tyranii. Franciszek w oparciu o swoją autokratyczną władzę faktycznie chce znieść Tradycję liturgiczną Kościoła. Rana, na chwilę opatrzona, szczelina, na chwile przymknięta przez Benedykta, zostały otwarte na nowo z przerażającą siłą.
Już sam tytuł „Strażnicy tradycji” robi wrażenie szyderstwa i drwiny z tradycyjnych katolików, którzy właśnie w wierności tradycyjnej, klasycznej formie widzieli najwyższą formę oddania i trwania w Kościele. Tymczasem dla Franciszka trwanie przy tradycji i odziedziczonym przekazie…nie jest żadną wartością! Ba, co musiało wyjątkowo bawić autora tekstu, okazuje się, że wierni, przywiązani do tradycji są przywiązani… do nie wiadomo czego, do efemerydy, do nie-istoty, nie-bytu, iluzji i złudzenia. Franciszek napisał to jasno. W tekście dokumentu już pierwszy artykuł stwierdza:
„Art. 1. Księgi liturgiczne promulgowane przez świętych papieży Pawła VI i Jana Pawła II, zgodnie z dekretami Soboru Watykańskiego II, są jedynym wyrazem lex orandi Rytu Rzymskiego”. W liście Franciszek komentuje, żeby nie zostawić pola do domysłów: „Odpowiadając na Wasze prośby, podejmuję stanowczą decyzję uchylenia wszystkich norm, instrukcji, zezwoleń i zwyczajów uprzednich względem obecnego Motu Proprio, i uznania ksiąg liturgicznych promulgowanych przez świętych papieży Pawła VI i Jana Pawła II, zgodnie z dekretami Soboru Watykańskiego II, za jedyny wyraz lex orandi Rytu Rzymskiego”.
Tak więc zdaniem Franciszka ryt mszy promulgowany przez Pawła VI, tak zwany Novus Ordo Missae jest „jedynym wyrazem lex orandi Rytu Rzymskiego”. W takim razie czym jest klasyczny ryt mszy? Niczym. Albo nie wiadomo czym. Skoro NOM jest jedynym wyrazem Rytu Rzymskiego, to z pewnością tak zwana liturgia trydencka nie jest wyrazem rytu rzymskiego. Być może jest jakąś formą przestarzałą i przezwyciężoną, jak kokon w przypadku motyla. Być może – bo Franciszek jasno tego nie określa. Jednak tym co szokuje i co sprawia, że można tu mówić o karykaturze i drwinie jest właśnie wykluczenie z rytu rzymskiego…rytu rzymskiego.
Powstał on w Rzymie i kształtował się od czasów apostolskich. Pierwszy historycznie pewny zapis tzw. kanonu rzymskiego pochodzi z listu świętego Ambrożego, choć tekst jest na pewno wcześniejszy. Wymienione są w nim imiona papieży męczenników pierwszych wieków – ostatnie imię, Kaliksta, pochodzi z połowy III wieku po Chr. Później liturgia rzymska została skodyfikowana przez świętego Grzegorza Wielkiego i od tej pory w takiej formie, ukształtowała wiarę Zachodu.
Liturgia rzymska wyrasta zatem z epoki pierwszych Ojców, ostateczny kształt zyskuje w VI wieku po Chrystusie. Oto co na jej temat pisał ledwo czternaście lat przed Franciszkiem w Motu Proprio „Summorum pontificum” i w towarzyszącym liście Benedykt XVI, określany przez wielu prawdziwym doktorem liturgii (swoją drogą po publikacji Franciszka należałoby Benedykta tego zaszczytnego tytułu chyba pozbawić): „Pośród Papieży żywiących tę troskę wyróżnił się św. Grzegorz Wielki, który był szczególnie wrażliwy na przekazanie nowym ludom Europy zarówno wiary katolickiej, jak i skarbów kultu i kultury zebranej przez Rzymian podczas poprzednich stuleci. Zarządził, aby ograniczyć i zachowywać formę świętej liturgii, Ofiary Mszy św. oraz Oficjum, do formy sprawowanej w Rzymie. (…) W ten sposób liturgia sprawowana według zwyczajów Rzymu ożywiała nie tylko wiarę i pobożność, lecz również kulturę licznych narodów”.
Następnie ta rzymska liturgia, rozbudowana jedynie o niektóre modlitwy została jeszcze raz potwierdzona i przyjęta przez świętego papieża Piusa V i w takiej formie, praktycznie niezmieniona, dotarła do roku 1962, kiedy to promulgował ją Jan XXIII. Według Benedykta XVI „nie ma żadnej sprzeczności pomiędzy tymi dwoma wydaniami Rytu Rzymskiego. W historii liturgii jest wzrost i postęp, nie ma za to żadnych zerwań. To, co poprzednie pokolenia uważały za święte, świętym pozostaje i wielkim także dla nas, przez co nie może być nagle zabronione czy wręcz uważane za szkodliwe. skłania nas to do tego, byśmy zachowali i chronili bogactwa będące owocem wiary i modlitwy Kościoła i byśmy dali im odpowiednie dla nich miejsce. (Benedykt XVI, List tłumaczący Summorum Pontificum)”. Według Franciszka pierwsze wydanie Rytu Rzymskiego nie jest jednak wydaniem Rytu Rzymskiego. Po prostu, powtórzę to raz jeszcze, ono nie istnieje. Naprawdę, czy to nie groteskowe? Jest to dokładnie ten sam niszczycielski, rewolucyjny duch, który wtargnął do Kościoła za Pawła VI: to co odziedziczone należy nie zachować, ale przezwyciężyć. Tradycja nie jest skarbem, ale obciążeniem.
Benedykt: „Te dwa wyrazy zasady modlitwy (Lex orandi) Kościoła nie mogą w żaden sposób prowadzić do podziału w zasadach wiary (Lex credendi). Są to bowiem dwie formy tego samego Rytu Rzymskiego”. Franciszek: „Księgi liturgiczne promulgowane przez świętych papieży Pawła VI i Jana Pawła II, zgodnie z dekretami Soboru Watykańskiego II, są jedynym wyrazem lex orandi Rytu Rzymskiego”. Nie ma dwóch wyrazów i dwóch form. To, co historycznie jest klasycznym rzymskim rytuałem z dnia na dzień zostało zniesione a zamiast tego jedynym wyrazem wiary jest to co nowe.
Jak łatwo zauważyć pojawia się pytanie w jaki sposób liturgia, która nie jest wyrazem rytu rzymskiego mogła uformować prawdziwą wiarę katolicką? I skoro „to, co poprzednie pokolenia uważały za święte, świętym pozostaje i wielkim także dla nas, przez co nie może być nagle zabronione czy wręcz uważane za szkodliwe” to jak można zakazać tradycyjnego rytu rzymskiego, jak to uczynił faktycznie Franciszek? Nie można i można. Zgodnie z regułami rozumu nie można, ale arbitralna wola władcy nie musi słuchać się rozumu. Ona ustanawia prawa i reguły sama, na mocy zwykłego, arbitralnego „chcę”. To „chcę” Franciszka ma być ważniejsze niż „zwyczaje te winny być zachowywane nie tylko dla uniknięcia błędów, lecz także w celu przekazywania nienaruszonej wiary, ponieważ zasada modlitwy Kościoła odpowiada zasadzie jego wiary” – to z kolei Benedykt XVI i Summorum Pontificum. To stanowisko Benedykta też zresztą nie jest wolne od dwuznaczności: w jaki to niby sposób nowa msza, pozbawiona tego co zbyt katolickie i maksymalnie upodobniona do kalwińskiej Wieczerzy Pańskiej (intencja Pawła VI według Guittona) jest taką samą formą Rytu Rzymskiego jak msza w rycie klasycznym?
Tak czy inaczej nie ma wątpliwości, że dla Franciszka przechowywanie zwyczajów i cześć dziedzictwu nie są pozytywną wartością. Nie jest ważne zachowywanie tego co przekazane, ale otwarcie na to, co nowe, na kolejne, nieoczekiwane wylania Ducha. Ten wieje kędy chce, bywa kapryśny i zmienny, do niczego nie musi być przywiązany, łatwo przechodzi do porządku dziennego nad sprzecznościami. Zawiał za czasów Pawła VI i teraz znowu dmie ile wlezie.
Taką właśnie niedorzecznością (albo właśnie szyderstwem) jest twierdzenie Franciszka, że wprowadzając jako jedyny ważny ryt NOM postąpił podobnie jak pięć wieków wcześniej święty Pius V. „Pociesza mnie w tej decyzji fakt, że po Soborze Trydenckim św. Pius V również zniósł wszystkie obrzędy, które nie mogły poszczycić się udokumentowaną starożytnością, ustanawiając jeden Missale Romanum dla całego Kościoła łacińskiego”. To jest coś tak szokującego, że wydaje się wręcz niemożliwe. Ale skoro zostało wypowiedziane i napisane, to cóż, z faktami się nie dyskutuje. Otóż Pius V po pierwsze nie ustanowił żadnego nowego Missale Romanum, a jedynie zatwierdził do powszechnego użytku Missale Romanum, z którego korzystano w Rzymie od niepamiętnych czasów. Wystarczy porównać tekst mszału z roku 1570 (wydanie Piusa i bulla „Quo primum”) i z roku 1474 – pierwsze wydanie drukowane. To ten sam mszał (różnice są tak nieznaczące, że może je dostrzec jedynie wytrawny historyk liturgii). Podobnie Pius V zakazał używania obrzędów, które nie były starożytne, w przypadku, jeśli nie można było dowieść, że używano ich wcześniej, niż dwieście lat przed soborem trydenckim. A więc miarą i regułą była starożytność. Tylko ryt starzy o dwieście lat przed rokiem 1570 mógł być dopuszczony do użytku, bo można było mieć pewność, że nie znalazły się w nim błędy protestantów. Gdyby Franciszek faktycznie naśladował Piusa V, jak twierdzi, to powinien znieść mszał promulgowany przez Pawła VI w 1970 roku. Zgodnie z kryterium przyjętym przez Piusa V ten nowy mszał nie cieszy się bowiem wystarczającą starożytnością i dlatego nie należałby mu ufać.
Cała ta sprawa prowadzi do jednego, najważniejszego wniosku: o ile dla Piusa V i następujących po nim papieży (a także, co oczywiste, wszystkich wcześniejszych) normą i miarą była trzymanie się przekazanej, niezmiennej tradycji, a rozwój mógł się dokonywać jednie przy zachowaniu wierności temu co starożytne, dla papieży posoborowych i szczególnie dla Franciszka to obecne doświadczenie Ducha warunkuje to, czym jest tradycja. Jest ona w istocie instrumentem i narzędziem, a nie miarą i regułą. Że tak jest mówi sam Franciszek w innym fragmencie listu: „Jeśli prawdą jest, że drogę Kościoła należy rozumieć w dynamizmie Tradycji, pochodzącej od Apostołów, rozwijającej się w Kościele pod opieką Ducha Świętego” (Dei Verbum 8), to Sobór Watykański II stanowi najnowszy etap tego dynamizmu, w którym episkopat katolicki wsłuchiwał się w rozeznawanie drogi, jaką Duch Święty wskazywał Kościołowi. Wątpienie w Sobór to wątpienie w intencje Ojców, którzy na Soborze Powszechnym uroczyście sprawowali swoją władzę kolegialną cum Petro et sub Petro, a w ostateczności wątpienie w samego Ducha Świętego, który „prowadzi Kościołem”.
Dynamizm Tradycji to oksymoron, tak jak kwadratowe koło, szybki żółw, czerń bieli itd., itp. Duch Święty, w tym ujęciu, pozwala przejść do porządku dziennego nad Tradycją i zaczynać wszystko od nowa niezależnie od dziedzictwa. Stąd ten ciąg zadziwiających wniosków: „Wątpienie w Sobór to wątpienie w intencje Ojców(…) a w ostateczności wątpienie w samego Ducha Świętego, który prowadzi Kościół”. Nigdy wcześniej jeszcze żaden z papieży nie domagał się od katolików wiary w Sobór jako taki. Tymczasem według Franciszka „wątpienie w Sobór, to wątpienie w intencje Ojców”. Sobór staje się w tym ujęciu jakimś nowym wydarzeniem. Sobór to nie teksty i dokumenty, które można oceniać, ale właśnie doświadczenie, przeżycie wydarzenia wylania Ducha. Miarą są intencje Ojców, a o tym, że są one słuszne zapewnia proste stwierdzenie woli papieża. W taki sposób Franciszek może twierdzić, że intencje Ojców z 1962 roku zrealizował mszał z 1970 roku. I to nawet jeśli, jak pokazują badania historyczne, wielu Ojców soboru widząc reformę Pawła VI było nią zszokowanych (wystarczy odwołać się do wspomnień samego kardynała Ratzingera).
Wiara katolicka zatem to w ostateczności wierność słowu aktualnego papieża, przez którego przemawia Duch, nawet jeśli oznacza to zerwanie i zanegowanie Tradycji. Nie da się ukryć, że jest to, co do zasady, wiara charyzmatyczna, charakterystyczna dla wielu „przebudzonych” zielonoświątkowców, którzy w słowach i gestach swych przewodników duchowych, pastorów lub guru, odnajdują właśnie prawdę religijną. Duch objawia się przez decyzje zwierzchników, a miarą jest wewnętrzne doświadczenie i przeżycie. Mocna wiara w przewodnika duchowego znosi wątpliwości co do treści. Nie ma tu, jak łatwo zauważyć, granic. Nie można zatem wykluczyć, że kiedyś w przyszłości Duch powie, że tak forma sprawowania eucharystii (np. chleb i wino) jak i słowa ustanowienia należy zmienić. Dlaczego nie wprowadzić kiełków i wody? To wszystko jeszcze przed nami.
W ten sposób jesteśmy u źródła kryzysu. Jeśli opis intencji papieża Pawła VI (a jak można wykazać, jego sposób rozumowania podzielali Jan Paweł II i obecnie ze szczególną mocą Franciszek) jest prawdziwy i jeśli odpowiada jej nowa msza, która to naśladuje protestancką Wieczerzę, to można powiedzieć jasno, że samym źródłem choroby są decyzje podjęte przez Rzym od lat 60. XX wieku. Po pierwsze oznaczają one przeciwstawienie władzy papieskiej Tradycji – zamiast być jej strażnikiem papież wynosi się pod nią i staje się sędzią i panem, a nie sługą i obrońcą. Po drugie, przyjmując nowe, protestanckie rozumienie mszy, podcina się istotny dla życia Kościoła jako Mistycznego Ciała Chrystusa związek arcykapłana Chrystusa i arcykapłana Melchizedeka. Staje się on nieistotny i drugorzędny. Jak Chrystus może być kapłanem na wieki według porządku Melchizedeka, jeśli msza przestaje być w wyraźny sposób ofiarą składaną przez kapłana? Związek Melchizedeka i Chrystusa może być co najwyżej ciekawostką historyczną, a nie istotną podstawą rozumienia katolickiego kapłaństwa. Ale czym ono w takim razie jest, jeśli podważy się w nim to co najbardziej kapłańskie – to, że Melchizedek był kapłanem i jego ofiarę musiał rozumieć współczesny mu Abraham, a potem kolejne pokolenia aż do Chrystusa i od Chrystusa kolejne pokolenia kapłanów Kościoła. Czym jest kapłaństwo jeśli usunie się z niego to co zbyt magiczne i katolickie? Musi ono, bez tej jedynej i wiecznej podstawy, ulec wydrążeniu i krok po kroku przemieniać się, w świecką formę aktywności. Kapłan zredukowany do działacza, do aktywisty, do lidera – to zmora naszych czasów. Nie ma chętnych, by taką rolę na siebie brać, nie ma chętnych, by takiego kapłana – działacza i aktywisty – uznawać. Tęsknota za kapłanem – tym, który pilnuje rzeczy świętych, odróżnia to co sakralne od tego co świeckie, składa ofiarę przebłagalną i jest pośrednikiem między ludem a Bogiem, na wzór Chrystusa – nie zostaje zaspokojona.
Paweł Lisicki
Fragment książki pt. „Wygnanie Melchizedeka. W jaki sposób Kościół katolicki może odzyskać zagubione sacrum”, Wydawnictwo Fronda 2022.