Martin Scorsese kreuje się na niewiernego Tomasza. Można odnieść wrażenie, że on po prostu chciałby włożyć swój palec w ranę Chrystusa Zmartwychwstałego, bo inaczej nie uwierzy. Scorsese to człowiek przepełniony pychą, który w moim odczuciu chce „sprowokować” Pana Boga, żeby ten się z nim skontaktował, bo wydaje mu się, ze on na to zasługuje – mówi w rozmowie z PCh24.pl Cezary Nowicki, reżyser, filmoznawca i wykładowca Krakowskiej Szkoły Filmowej.
Czy Martin Scorsese jest dobrym reżyserem?
Wesprzyj nas już teraz!
Tak, Martin Scorsese to dobry reżyser, ale…
Są reżyserzy, których ja na przykład bardzo wysoko cenię, ale nie lubię. Do nich właśnie należy Martin Scorsese. To nie jest moja wrażliwość, ani moja estetyka. Doceniam za to jego warsztat, ponieważ jest on skuteczny.
Powiem szczerze, że oglądam jego filmy na zasadzie obcych mi rzeczy, ale jestem w stanie znaleźć w nich jakieś zalety.
Jakie na przykład?
Scorsese w sposób fenomenalny wręcz prowadzi aktorów.
Wbrew pozorom to właśnie prowadzenie aktorów jest głównym obowiązkiem reżysera.
Reżyser musi się oczywiście znać na zdjęciach, montażu, dźwięku etc., musi znać odpowiednią literaturę, kulturę i wiele innych kwestii, ale jego najważniejszym obowiązkiem jest prowadzenie aktorów.
Na planie filmowym nikt nie ma prawa, poza skrajnymi i nielicznymi wyjątkami, wtrącać się do tego jak gra aktor. Gra aktora to sprawa pomiędzy nim a reżyserem.
Są różne szkoły prowadzenia aktorów. Jeden reżyser pozwala im na wszystko, drugi w jakimś stopniu ich ogranicza, a trzeci wymusza na nich, że ma zagrać dokładnie tak, jak reżyser sobie wymarzył. Od improwizacji po totalną kontrolę…
Którą szkołę prowadzenia aktorów reprezentuje Scorsese?
Powiem szczerze: nie wiem, jak udaje mu się osiągać tak wiele w pracy z aktorami. Na pewno bardzo ważne jest tutaj dobieranie przez Scorsese dokładnie tych aktorów, których on chce i którzy mu pasują.
Czy Scorsese pozwala jednak aktorom na improwizację, czy też mówi im, że mają stanąć dokładnie w tym miejscu, spojrzeć w lewo, wziąć dwa wdechy, odwrócić się i podskakiwać bez słowa 30 minut – tego nie wiem. Być może Scorsese potrafił znaleźć jakiś „złoty środek” – i pozwala aktorom na dużą swobodę, ale jednocześnie potrafi wprowadzić ich w odpowiedni stan emocjonalny poprzez prośby, krzyki, klepanie przyjacielsko po ramieniu lub machanie rękami.
Na marginesie dodam, że kiedyś modne, ale raczej nie w przypadku Scorsese, było… płakanie. Przez płacz i związaną z nim histerię reżyserzy czy reżyserki wymuszali na aktorze to, co chcieli od niego uzyskać.
Strategie reżyserskie są różne, ale zawsze mają ten sam cel: opanować ekipę, wymusić posłuch i zbudować autorytet. Scorsese się to udało.
Pierwszym hitem w reżyserii Scorsese był film „Taksówkarz” z 1976 roku z Robertem de Niro w roli głównej. Moim zdaniem był to film nagrany na potrzebę chwili, a taką potrzebą było wówczas pokazanie dramatu ludzi, którzy wrócili z wojny w Wietnamie.
„Taksówkarz” to film, którego pod wieloma względami trudno nie cenić, ale…
Scorsese w „Taksówkarzu” pokazał dramat ludzi wracających z wojny w Wietnamie w sposób, mówiąc najdelikatniej, dziwny.
Jesteśmy przyzwyczajeni do posługiwania się pewnym kodem. Utarło się, że ludzie, którzy byli w Wietnamie koniecznie musieli przejść traumę, co w wielu przypadkach na pewno jest prawdą, ponieważ wojna musi zmienić człowieka. Jak się zabijało ludzi, jak się patrzyło na śmierć innych, jak się walczyło o własne życie i nie było pewnym następnej godziny, to musi to zmienić człowieka. Mało tego: wojna odkrywa przed nami, że jedni zabijają chętnie, inni na rozkaz, a jeszcze inni, żeby bronić rodziny, ojczyzny etc. Niuansów jest więc mnóstwo.
Jak jednak najczęściej pokazuje się to w kinie? Były żołnierz z Wietnamu jest swego rodzaju typem bohatera. Jeśli chce się mu dodać trochę psychologii, to robi się z niego byłego żołnierza z Wietnamu, z Korei, z Bliskiego Wschodu etc. Wojny się zmieniają, ale zawsze są wykorzystywane w tym samym celu: żeby pokazać nam na ekranie doświadczonego przez życie człowiek, z jakąś tajemnicą, traumą.
Kiedy „Taksówkarz” miał swoją premierę byłem nastolatkiem. Kiedy pierwszy raz widziałem go w kinie to głównego bohatera – Travisa Bickle’a – traktowałem tak jak powinno się traktować kinowego bohatera – jako „tego dobrego”; tego, który „jest w porządku”. To był błąd, ponieważ Bickle jest po prostu szalony!
Prawdą jest, że nie może się on zmieścić w społeczeństwie, w którym żyje. Prawdą jest, że nie może znaleźć dla siebie w życiu miejsca. To są banały tak jak i banalne jest jego życie – jest nocnym taksówkarzem, który wozi ludzi i przygląda się światu widząc jedynie jego brzydotę. W pewnym momencie coś w nim pęka i postanawia coś zmienić. I na tym polega mój problem z tym filmem.
Normalny bohater próbuje zrobić coś z powodów moralnych czy etycznych – tak jest w zdecydowanej większości przypadków. Co robi główny bohater „Taksówkarza”? Najpierw chce zdobyć kobietę, ale ta go zostawia po tym jak zaprosił ją z uśmiechem na ustach do kina na film pornograficzny.
Co Bickle robi potem? Postanawia zamordować polityka, w którego sztabie wyborczym pracowała. Następnie poznaje prostytutkę, którą chce się zaopiekować, a na końcu wyładowuje się w ogromnej jatce – wpada z całym swoim arsenałem do domu publicznego, gdzie urządza rzeźnię, po czym ciężko ranny leży i wykonuje palcami gest strzelania sobie w głowę. To bardzo ciekawa scena, charakterystyczna dla filmów Scorsese – kamera płynnym ruchem zjeżdża, zjeżdża, zjeżdża i przenosi się na zewnątrz. Następuje katharsis, czyli oczyszczenie. Na końcu Bickle zostaje ogłoszony bohaterem.
Powiedzmy sobie jasno: Bickle nie jest żadnym bohaterem! Jest szalonym popaprańcem i złym człowiekiem!
Zgadzam się, ale jednocześnie zastanawiam się – dlaczego Scorsese kreuje na bohaterów, na ostatnich sprawiedliwych złych ludzi, szaleńców, którzy mają wielkie zło na sumieniu?
Powiem więcej – Scorsese celowo szuka takich bohaterów! Kimś takim jest przecież główny bohater filmu „Wściekły byk”, którego także zagrał Robert de Niro – Jake LaMotta. Właściwie to jest taki… no właśnie nie wiadomo kto. To nie jest Rocky, bo tam mieliśmy sprawę czystą – fajny facet poznaje ładną dziewczynę opiekującą się zwierzątkami i nagle dostaje życiową szansę – walkę o mistrzostwo świata w boksie. Ćwiczy, biega, stara się, żeby uczciwie wygrać. Mamy więc klasykę – miłość i ciężka, uczciwa praca. Kogo zaś dostajemy we „Wściekłym byku”? Kolejnego popaprańca, który jest nieopanowany, który szarpie się z ludźmi, który nieustannie kłóci się z rodziną etc. Jedyne co potrafi, to się bić, więc się bije. Pojawia się mafia, jego kariera się rozwala i na końcu próbuje być komikiem – to tak w maksymalnym skrócie.
Ciekawe jest to, że do roli Jake’a La Motty Robert de Niro specjalnie przytył. Widzimy to na filmie. Tam nie było żadnej charakteryzacji, żadnego przyklejania silikonu, tylko normalne spasienie! Robert de Niro na tyle zaufał Martinowi Scorsese, że zaryzykował dla niego swoim zdrowiem!
Wróćmy teraz do pytania: dlaczego Scorsese kreuje takich bohaterów? Ponieważ jego filmy nie są dla widzów, którzy lubią „normalne kino”. Jego filmy są dla ludzi, którzy albo są ciekawi „czegoś nowego”, albo są miłośnikami Martina Scorsese, albo są miłośnikami aktorów, którzy u niego występują, bo wiedzą, że Scorsese wyciśnie z nich 300 procent normy.
No właśnie… Oprócz „Taksówkarza” i „Wściekłego byka” dziwni bohaterowie pojawiają się w „Chłopcach z ferajny”…
Tytułowi chłopcy z ferajny nie są dziwni! Oni po ludzku są obrzydliwi!
„Gangi Nowego Jorku”…
Tutaj faktycznie słowo „dziwny” jest na miejscu.
Potem mamy „Aviatora”…
Kolejny film o szalonym człowieku…
Mamy „Infiltrację”, mamy „Wyspę tajemnic”, mamy „Wilka z Wall Street”, mamy „Irlandczyka”…
No właśnie! Każdy z tych filmów jest opowiedziany w taki sposób, żebyśmy kibicowali komuś, kto na to nie zasługuje.
Chciałbym zwrócić uwagę, że szaleństwo to tylko jeden z lubianych przez Scorsese motywów. Drugi to, że tak powiem, „instrukcja obsługi”.
„Instrukcja obsługi”?
Tak. Czymś takim jest film „Kasyno” z 1995 roku. Jest to opowieść o człowieku, który pracował w tytułowym kasynie. Strasznie długa i do tego nudna. Wszystko zaczyna się od wybuchu, w którym główny bohater albo ginie, albo nie – nie będę zdradzał, bo może ktoś nie widział – a potem mamy opowiedziane, jak do tego wybuchu doszło.
W „Kasynie” nie ma nawet porządnej akcji, tylko jest „instrukcja obsługi” kasyna. Po kolei dowiadujemy się, jak to się robi: jak dobiera się personel, jakie robi się przekręty, co z tego wynika etc.
Scorsese lubi takie opowieści. Identycznie jest zrobiony równie długi i równie nudny „Irlandczyk”, czyli „instrukcja obsługi” mafii.
Moje pytanie brzmi: oglądając „Kasyno” bądź „Irlandczyka” – czy aby na pewno lubimy bohaterów tych filmów?
Człowiek jest przyzwyczajony do identyfikacji. Żeby przeżyć film, żeby wejść w jego świat widz potrzebuje identyfikacji. To nie znaczy, że musi on identyfikować się z kimś do niego podobnym. Wielu widzów oglądając „Milczenie owiec” identyfikowało się z Hannibalem Lecterem, czyli człowiekiem-wynaturzeniem..
Natomiast w filmach Scorsese nie mamy luksusu łatwej identyfikacji, bo bohaterowie są dziwni, szaleni i pokręceni. Idealnym przykładem jest grany przez Leonardo DiCaprio Teddy Daniels w „Wyspie tajemnic”. Ta postać, ten film z jednej strony jest strasznie niepokojący. Z drugiej jednak ma świetne zdjęcia i genialną grę aktorską. To jest właśnie cały Scorsese.
A jak wygląda sprawa z „Ostatnim kuszeniem Chrystusa”? Po co Scorsese wziął się za ten film? Co chciał osiągnąć?
Dla mnie ten film jest jednym wielkim bluźnierstwem. To po pierwsze.
Scorsese oparł się na powieści Nikosa Kazantzakisa o takim samym tytule. Tak na marginesie: Kazantzakis to odszczepieniec, który najpierw próbował być mnichem prawosławnym, a potem przyjmował nagrody leninowskie.
Żeby było śmieszniej Scorsese mając osiem lat, pragnął zostać księdzem. Chodził do katolickiej szkoły średniej św. Patryka, a w wieku czternastu lat wstąpił do gimnazjum katedralnego, młodzieżowego seminarium na Upper West Side.
Po drugie: „Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest nie tylko bluźniercze, ale po prostu głupie! Film jest przepełniony „złotymi myślami” dla ćwierćinteligentów. Przykład: „Wszystkie kobiety są jak jedna kobieta”, czytaj: wszystkie kobiety są twoje.
W wizji Scorsese Chrystus przeżył życie z Marią Magdaleną, którą zdradzał z inną Marią Magdaleną.
W ogóle pomysł, że diabeł zdejmuje Chrystusa z krzyża jest dla mnie po prostu nie do przyjęcia!
Idźmy dalej: sobór chalcedoński w 451 roku ustalił jednoznacznie istotę Chrystusa, że jest „współistotny Ojcu”. Ten synod bardzo wyraźnie i zrozumiale dla każdego wyjaśnił, w jakim stopniu Pan Jezus chodząc po ziemi był Bogiem, a w jakim stopniu człowiekiem. A co robi Scorsese? „Ostatnie kuszenie Chrystusa” to bezczelna, wulgarna i prymitywna próba uprawiania teologii w stylu: popatrzmy sobie na Chrystusa, jakby był tylko człowiekiem. I co dostajemy? Postaci granej przez Willema Defoe wydaje się, że chyba jest Synem Bożym, ale w gruncie rzeczy nie ma na to dowodu, więc chodzi i szuka – idzie do prostytutki, która bierze jego rękę, kładzie ją w swoim miejscu intymnym i krzyczy „Zbaw mnie”; staje w kolejce; służy Rzymianom; struga krzyże etc. Dla ćwierćinteligenta, który to ogląda jest to na pewno efekciarskie. Dla mnie jednak jest to jednoznacznie bluźniercze. Scorsese potraktował Zbawiciela, jako szaleńca, który nie wie, czy aby na pewno jest zdrowy na umyśle.
Dlaczego w związku z tym na tak wielu ludziach „Ostatnie kuszenie Chrystusa” zrobiło tak wielkie wrażenie?
Dla każdego ćwierćinteligenta Kościół jest wrogiem, bo w jego mniemaniu „Kościół zabrania współżycia”. I taki ćwierćinteligent obejrzy film Scorsese i pomyśli sobie: w sumie Chrystus nie zakazywał seksu, tylko to wymyślili sobie później księża, biskupi i papieże, żeby mnie zniewolić. Skoro „wszystkie kobiety są jedną kobietą”, to dlaczego mam się ograniczać.
Przepraszam, ale to zwykłe szczeniactwo, niedojrzałość fizyczna, psychiczna, etyczna, wszelka. Dlatego ten film był i jest tak popularny. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” doskonale trafia w typ umysłowości nastolatka w okresie burzy hormonów, w okresie buntu przeciwko Kościołowi, rodzicom i autorytetom. Niestety, ale bardzo wiele osób zatrzymuje się właśnie na tym etapie przez co nie chce spojrzeć na pewne rzeczy z boku ani tym bardziej pewnych rzeczy zrozumieć.
Powiedzmy sobie wprost: dla ludzi wierzących idealnym filmem jest „Pasja” albo „Jezus z Nazaretu”. To są piękne filmy, które biją na głowę wszystkie inne. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” ludzi wierzących nie zdemoralizuje, ponieważ kategorycznie odrzucą oni film w reżyserii Martina Scorsese.
Mnie po prostu „Ostatnie kuszenie Chrystusa” brzydzi – religijnie, intelektualnie i formalnie. Ten film jest bluźnierczy, głupi i źle zrobiony.
Drugi najsłynniejszy film Scorsese dotyczący kwestii religijnych to „Milczenie”. Film, którym zachwyciło się również wielu księży katolickich…
I tutaj ja zadam pytanie: czy byłeś w stanie identyfikować się z głównym bohaterem granym przez Andrew Garfielda?
Nie. Identyfikowałem się raczej z naiwnymi, ale jakże szczerze wierzącymi Japończykami, który Garfield nawracał.
To tak jak ja.
Oglądając „Milczenie” miałem nadzieję, że Scorsese odkupi winy za „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Tymczasem tak się nie stało. „Milczenie” to w największym skrócie historia tragicznej apostazji. Mamy misjonarza, który porzuca wiarę i sam zaczyna prześladować wierzących w Chrystusa.
Pozwolę sobie tutaj postawić tezę, której będę bronił: główny bohater „Ostatniego kuszenia Chrystusa” oraz główny bohater „Milczenia” to tak naprawdę Martin Scorsese.
Martin Scorsese kreuje się na niewiernego Tomasza. Można odnieść wrażenie, że on po prostu chciałby włożyć swój palec w ranę Chrystusa Zmartwychwstałego, bo inaczej nie uwierzy. Scorsese to człowiek przepełniony pychą, który w moim odczuciu chce „sprowokować” Pana Boga, żeby ten się z nim skontaktował, bo wydaje mu się, ze on na to zasługuje
Scorsese jest jakiś taki rozedrgany. On stawia w wątpliwość wszystko. Właśnie dlatego jego bohaterowie są tacy szaleni i dziwni, a w filmach powtarzają się jedne i te same pytania: czy zło aby na pewno jest złem, a dobro dobrem?
Moim zdaniem zarówno „Ostatnie kuszenie Chrystusa” jak i „Milczenie” Scorsese robił szczerze. To nie było cwane, tylko szczere! Te filmy oddają jego własne rozterki; jego własne wątpliwości; jego rozpacz, że nie może włożyć ręki w bok Chrystusa Zmartwychwstałego.
Martin Scorsese zapowiedział nowy film, którego głównym bohaterem będzie Pan Jezus. Czego możemy się spodziewać?
Nie wiem. Odnoszę wrażenie, że Scorsese mimo iż formalnie jest katolikiem, to tak naprawdę chciałby być protestantem, ale coś mu w tym przeszkadza. Protestanci mają tysiące odłamów, mogą dowolnie interpretować Pismo Święte etc. I takim kimś, takim protestanckim pastorem chce być Scorsese. Dlaczego? Ponieważ on chce odpowiedzi! A że nie dostał jej z góry od samego Stwórcy to jej szuka i najwidoczniej uznał, że wszystkie chwyty są tu dozwolone.
Szczerze mówiąc boję się kolejnego filmu Scorsese, bo na pewno nie będzie to ani „Jezus z Nazaretu”, ani „Pasja”. W roku 2016 miałem nadzieję, że „Milczenie” będzie jakąś próbą przeprosin, ale się pomyliłem. Wszystko wskazuje na to, że teraz też będziemy mieli do czynienia z bluźnierczymi eksperymentami, które znowu zachwycą wielu, w tym również katolików.
Bóg zapłać za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek