Nadal prowadzimy tą samą dyskusję o spolegliwym wobec Berlina i Brukseli Tusku oraz przaśnym i zacofanym Kaczyńskim. I wygląda na to, że aż do wyborów niewiele się tutaj zmieni. Będzie tylko głośniej i bardziej.
Donald Tusk, jak może się zdawać, po marszu 4 czerwca złapał wreszcie wiatr w żagle. Od momentu jego powrotu do krajowej polityki wśród ludzi z KO i sprzyjających mu mediów trwało niecierpliwe oczekiwanie, kiedy nadejdzie ów gamechanger, kiedy to „król Europy” poprowadzi opozycję do zwycięstwa. Wielu pamiętało przecież, jak w 2011 roku ratował porażki kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej, ruszając w wielki objazd po Polsce. Dzisiaj, zdaje się, utuczony unijnym wiktem utracił tamten powab, choć na spotkaniach z wyborcami nadal potrafi czarować i zaskakiwać bezpośredniością. Ale mimo to nie przekłada się to znacząco na sondażowe wyniki. Dopiero czerwcowy marsz, jak się wydaje, okazał się sukcesem byłego premiera.
Piszę „jak się wydaje”, bo choć lewicowe media już odtrąbiły zwycięstwo Tuska i porażkę Kaczyńskiego, to jednak sprawa wcale nie wydaje się tak jednoznaczna. Co więcej, w samej Zjednoczonej Prawicy nie ma popłochu, jest raczej dystans i spokój, być może podyktowany przekonaniem, że państwowy budżet i media dają naprawdę duże możliwości. Obiecać można wiele, ale dać dzisiaj może tylko Zjednoczona Prawica, a przecież właśnie to „dawanie” stało się modus operandi rządu Mateusza Morawieckiego.
Wesprzyj nas już teraz!
Inna sprawa, że do wyborów zostało jeszcze kilka miesięcy, stąd sukces frekwencyjny marszu 4 czerwca raczej nie będzie paliwem mogącym ponieść partię Tuska do październikowej wiktorii. „Czasem nam się powinie noga, a czasem im” – słyszymy od ludzi związanych z władzą. A zatem raczej stoicki spokój, niż paniczny strach.
Na pewno jednak marsz 4 czerwca dał Tuskowi jedno: odzyskał kontrolę nad lewicowo-liberalną opozycją, ostatecznie wciskając do narożnika koalicję Trzeciej Drogi czyli Szymona Hołownię i Władysława Kosiniaka-Kamysza.
Prawdziwa „trzecia droga”
A to, jak się wydaje, sam były premier uznaje za swój wielki sukces. Od tamtego wydarzenia bowiem związek PSL i Polski 2050 staje się coraz bardziej wątły i choć politycy obydwu partii sprawiają wrażenie, jak gdyby nic złego się działo, zapewniając, że przed nimi wiele miesięcy owocnej kampanii, to trudno pozbyć się wrażenia, że tegoroczne wybory zakończą szumnie rozpoczętą karierę polityczną Szymona Hołowni. Nie sądzę bowiem, by Kosiniak-Kamysz wytrzymał sondażową presję, raczej ugnie się pod naciskiem Tuska, z którym skądinąd relacje miał zawsze bardzo dobre. Szef KO prywatnie bardzo lubi prezesa PSL, jeszcze w czasach rządowej koalicji chętnie okazywał mu wsparcie, a przecież osobiste relacje często bywają dobrym wstępem do politycznych paktów, nawet takich, które z góry skazane są na asymetryczne alianse. Jeśli zatem Kosiniak-Kamysz da się namówić Tuskowi na wspólną listę, Hołownia albo spektakularnie pęknie i zostanie wchłonięty przez KO, albo zagra va bank i przegra z kretesem.
Nikt poważny bowiem nie kupuje narracji Trzeciej Drogi o trzeciej drodze. Żeby była ona wiarygodna, musiałaby radykalnie odmiennie definiować spory polityczne toczone między dwoma hegemonami, a tutaj sojusz PSL i Hołowni jest raczej mocno reaktywny. Proponuje mniej więcej to samo co KO, tylko trochę inaczej, stając się tym samym o złotówkę tańszym wyrobem czekoladopodobnym. Jeśli ktoś proponuje dzisiaj trzecią drogę, to raczej Konfederacja, która zarówno na kwestie programów socjalnych, walki z inflacją czy wojny na Ukrainie ma zupełnie inne odpowiedzi niż te, jakich udzielają Tusk z Kaczyńskim.
Liberałowie kontra konserwatyści?
Co w praktyce oznaczać będzie wchłonięcie przez KO PSL-u i ludzi Hołowni? Ano to, co dwaj najważniejsi dzisiaj gracze lubią najbardziej: plebiscyt wyborczy. W praktyce wynik wyborczy stanie się efektem osobistych sympatii oraz emocji definiujących to, kto jest bardziej propolski a kto proniemiecki. Bo w gruncie rzeczy tak istotne tematy polityczne jak kwestia wojny na Ukrainie, stosunek do programów narzucanych nam przez instytucje globalne, suwerenności technologicznej oraz energetycznej czy walki z inflacją i ratowania polskiej gospodarki, w tej kampanii właściwie nie istnieją. Nadal prowadzimy tą samą dyskusję, co wiele lat temu, o spolegliwym wobec Berlina i Brukseli Tusku oraz przaśnym i zacofanym Kaczyńskim.
Jałowość tego sporu jest obecnie nienaruszalna nawet jeśli wielu wyborców ma trafne intuicje dotyczące lewicowo-liberalnej orientacji KO i bardziej konserwatywnej w Zjednoczonej Prawicy, które to zapatrywania odgrywają istotną rolę w przypadku coraz silniejszej presji ideologicznej wywieranej na Polsce przez instytucje międzynarodowe. Kaczyński, opierając się ideologicznej presji, wydaje się być dzisiaj gwarantem braku radykalnych zmian chociażby w zakresie legalizacji związków homoseksualnych. Jego wielką zasługą – bo jak się wydaje była to osobista decyzja prezesa – jest też ograniczeni aborcji w Polsce za sprawą likwidacji tzw. przesłanki eugenicznej. Z informacji, jakie można usłyszeć z otoczenia Kaczyńskiego, tamta decyzja nie miała politycznych motywacji, ale głęboko osobiste. Nie sądzę, by podobne moralne rozterki towarzyszyły Tuskowi, dla którego „małżeństwa homoseksualne” czy aborcja to prawa człowieka. Przynajmniej tak wynika z głoszonych przez niego haseł, bo jako szef rządu jak ognia unikał jakichkolwiek zmian na tym polu.
Z drugiej strony i sam PiS – choć ma i konserwatywnych wyborców, i aparat partyjny – czasami potrafi wysyłać sygnały o gotowości liberalizacji światopoglądowej, jak to miało miejsce w przypadku tzw. piątki dla zwierząt i w ogóle wypowiedzi asystenta prezesa Kaczyńskiego, Michała Moskala. Młodzian w porę jednak został zmitygowany i schowany głęboko, być może do jednej komórki z Antonim Macierewiczem.
Rząd PiS nie potrafi też wytłumaczyć do końca, na czym polega ich sceptycyzm wobec ideologii globalistycznych, wszak z jednej strony w warstwie retorycznej broni on suwerenności a realnie: chętnie przyjmuje rozwiązania proponowane chociażby przez Brukselę w ramach kolejnych pomysłów tzw. ratowania klimatu. Czy kryje się za tym jakiś konkretny cel? I w jaki sposób został on skalibrowany? Co rząd osiąga w ten sposób? Bo cenę płacimy coraz wyższą, także na poziomie zwykłego obywatela, w postacie chociażby ideologizowania szkół (vide: edukacja włączająca).
Z tego można wysnuć wniosek, że w PiS owszem, są hamulce powstrzymujące obyczajową rewolucję, ale nie brakuje też wśród partyjnych elit technokratów, w rodzaju ministra Adama Niedzielskiego czy samego premiera, dla których kwestia przyjęcia pewnych przepisów prawnych jest sprawą albo transakcji politycznej, albo wręcz koniecznością (odsyłam do wypowiedzi ministra zdrowia na temat aborcji). Wydaje się też, że najpoważniejszym hamulcowym technokratycznych zapędów jest tutaj sam prezes. Kaprysy czy osobiste zapatrywania przywódcy w strukturach autorytarnych odgrywają bowiem niebagatelną rolę, choć – co jest dość ciekawym wątkiem biograficznym – nie sposób właściwie zdiagnozować, jaki światopogląd ma szef PiS.
Kogo wyeliminować?
Kwestie światopoglądowe nie będą jednak głównym tematem tej kampanii. Obecnie Polacy nie odczuwają jeszcze tak silnej presji ze strony instytucji międzynarodowych i nawet, jeśli zdają sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie niesie globalizacja, nie dostrzegają jeszcze, by przekładało się to na ich codzienne życie. Nawet naruszenie tzw. kompromisu aborcyjnego nie wstrząsnęło Polską. Większość woli po prostu unikać sporów wokół tych tematów. Przynajmniej na razie, bo niewykluczone, że w najbliższych latach może się to zmienić.
Stąd, jak wspomniałem wyżej, czeka nas raczej kampania zogniskowana wokół personalnego konfliktu pomiędzy Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim. Dlatego tak ważne dla obydwu graczy jest wyczyszczenie sobie przedpola. Po wykluczeniu Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, następna w kolejce czeka Konfederacja, której eliminację musi tym razem obsłużyć Zjednoczona Prawica. Temu służyć ma przecież komisja ds. badania wpływów rosyjskich. Owszem, walka z Tuskiem to ostateczny cel Kaczyńskiego, ale przecież po drodze czekają go cele operacyjne a wzrosty sondażowe Konfederacji wcale nie są bez znaczenia dla wyniku wyborczego PiS. Owszem, wielu jej wyborców jest zorientowanych liberalnie i raczej odrzuca możliwość poparcia Zjednoczonej Prawicy. Ale z drugiej strony, jeśli obecne sondaże dają stronie rządowej ok. 180/190 mandatów, to niewykluczone, że osłabienie Konfederacji mogłoby jednak przysporzyć PiS-owi choćby kilka procent głosów konserwatywnych wyborców, obawiających się powrotu Tuska do władzy. Zadziałałby wówczas mechanizm „nie chcę, ale muszę” czyli głosowania przeciwko komuś.
Widać jak na dłoni, że zarówno Tusk jak i Kaczyński robią wszystko by oczyścić sobie pole do bezpośredniego starcia. I skutecznie sobie w tym pomagają, choć jestem sceptyczny wobec opinii, że nawzajem rzucają sobie koła ratunkowe, czym miała być rzekomo tzw. lex Tusk. Sądzę, że te posunięcia są raczej wynikiem logiki tego konfliktu, jaką obydwaj ci politycy toczą od blisko dwóch dekad. A cała reszta to już odpryski. Kaczyński podobno na poważnie się zdenerwował brakiem pomysłu na odpowiedź ze strony sztabu wyborczego PiS na Tuskowy marsz 4 czerwca. To pokazuje, że nikt nie zamierza tutaj chytrze wspierać przeciwnika, by móc później z nim walczyć. Idzie raczej o szybkie pożarcie mniejszych konkurentów, by móc skupić się na graczu wagi ciężkiej. Ale i tu błędy są wychwytywane i wykorzystywane przez drugą stronę, jak to się stało właśnie przy okazji głosowania nad ustawą o komisji ds. wpływów rosyjskich.
Nie sądzę, by nadchodzące wybory były jakoś szczególnie ważne, choć od miesięcy obydwie strony przekonują – który to już raz? – że to najważniejszy plebiscyt od czasu 4 czerwca 1989 roku. Raczej czekają nas tygodnie całkowicie bezsensownego sporu i dość nudnej, choć może i brudnej, kampanii. A wynik naprawdę nie zmieni fundamentalnie naszego politycznego krajobrazu. A szkoda.
Tomasz Figura