W tym samym czasie, gdy powstaje ten tekst, w Holandii upadł po półtora roku istnienia rząd Marka Ruttego. Powodem był brak zgody pomiędzy koalicjantami – przede wszystkim między konserwatywno-liberalną partią VVD premiera Ruttego a socjaldemokratyczną D66 – w sprawie imigracji, a zwłaszcza w sprawie łączenia rodzin. Premier opowiadał się za zaostrzeniem zasad, co trzeba widzieć w kontekście zamieszek we Francji po śmierci Nahela Merzouka, a szerzej – europejskiej dyskusji o imigracji w ogóle.
Przypadek Francji z jednej strony powinien być ostrzeżeniem dla każdego państwa w sprawie przyjmowania, integracji czy nawet prób asymilacji migrantów. Z drugiej jednak ma swoją specyfikę, której nie mają na przykład przypadki Niemiec albo Szwecji – krajów, które nigdy nie miały kolonii (niemiecki kolonializm istniał, ale miał szczątkową postać i pozostawał bez wpływu na przyjmowanie migrantów). Dla Francji punktem zwrotnym było uzyskanie niepodległości przez Algierę w 1962 r. To wówczas wielu Algierczyków trafiło do Francji. Późniejszy napływ migrantów z krajów czarnej Afryki miał oczywiście także związek z wynikającą z dawnej polityki kolonialnej wspólnotą języka.
Łączenie rodzin odegrało rolę i we wcześniejszych fazach migracji, i w przypadku najnowszej fali sprzed dziewięciu lat. Każdy kraj ma tutaj swoje własne zasady, ale ogólna jest ta sama: jeśli komuś zostaje przyznane prawo pobytu w danym państwie, ma prawo ściągnąć do niego swoich bliskich. Ta reguła jest jednak notorycznie nadużywana. Po pierwsze – już na etapie przyznawania prawa pobytu, czyli rozpatrywania wniosków azylowych, bo, jak pokazuje doświadczenie z czasów kryzysu migracyjnego, w ogromnej części przypadków nie sposób ich rzetelnie ocenić. Niektóre kraje Europy miały skłonność do bardzo luźnego podchodzenia do ich weryfikacji. Po drugie – na etapie zgłaszania bliskich. Tu pole do fałszerstw i oszustw jest ogromne, szczególnie gdy mowa o faktycznym lub fałszywym pochodzeniu migranta (zwanego na wyrost azylantem) z kraju, gdzie jest problem z obiegiem dokumentów, ponieważ struktury państwowe są nie dość rozbudowane, niewykształcone albo w rozsypce.
Wesprzyj nas już teraz!
Rutte jest kolejnym europejskim politykiem – po premierze Szwecji Ulfie Kristerssonie – który chce zaostrzenia reguł imigracyjnych. Nikt bowiem nie chce u siebie powtórki z tego, co widzieliśmy we Francji.
Zanim zajmiemy się sytuacją Polski, spójrzmy właśnie na Francję. O szwedzkich no-go zones wiemy od dawna. Szwedzi w oficjalnej nomenklaturze nie używają tego określenia, ale raporty szwedzkiej policji mówią o utsatt område, czyli „obszarach wrażliwych”, a także „szczególnie wrażliwych”. Te drugie to właśnie miejsca, gdzie mamy wyjątkowo wysokie nasycenie imigrantami, gdzie notuje się bardzo wysoką przestępczość, a jednocześnie gdzie służby szwedzkiego państwa nie mogą działać w pełni swobodnie. Takich obszarów jest obecnie 22. W samym Sztokholmie to sześć miejsc, w tym słynna dzielnica Rinkeby. W Malmö szczególnie narażone są trzy z w sumie czterech obszarów ryzyka. W Göteborgu – pięć na dziewięć. Obecny prawicowy szwedzki rząd jest zdeterminowany, żeby we wszystkich tych miejscach przywrócić normalny porządek. Ważna jest rezygnacja z politycznej poprawności, która zakazywała wiązania poziomu przestępczości z imigracją. Sztokholm stawia sprawę jasno: kontroli nad wspomnianymi obszarami nie uda się odzyskać, jeśli nie przyhamuje się imigracji. Dlatego rządzący chwalą się, że dziś Szwecja odrzuca już 75% składanych wniosków azylowych.
Francja o tego typu obszarach nie mówi oficjalnie, choć wszyscy wiedzą, że takie są. Rekordy bije pod tym względem zapewne Marsylia, przez wielu uznawana za miasto, gdzie większość terenu jest poza kontrolą państwa. W tym też kontekście trzeba widzieć sprawę śmierci 17-letniego Francuza algierskiego pochodzenia i postępowania policjanta, który oddał strzał. Nie można w tej chwili przesądzać o wyroku – bo rzecz bez wątpienia zakończy się w sądzie. Można mieć natomiast wątpliwości, czy francuski wymiar sprawiedliwości będzie w tej sprawie stać na obiektywizm, skoro sam prezydent Macron natychmiast orzekł – oczywiście z przyczyn najczyściej politycznych – o winie funkcjonariusza. Faktycznie, francuska policja jest znana z brutalności, ale też styka się z ogromną agresją ze strony mniejszości imigranckiej. Sytuacja z Nahelem była daleka od zero-jedynkowej. Wbrew pierwotnym relacjom, policjant nie krzyczał „Wpakuję ci kulkę!” ale „Zgaś silnik! Ręce za głowę!”. Mógł się też obawiać, że Nahel przyciśnie go autem do muru. Wcześniej młodzieniec, który w ogóle nie powinien był siedzieć za kierownicą, spowodował wielokrotnie zagrożenie dla postronnych.
To jednak szczegóły. Ważne jest, że ogólny wniosek z trwających kilka dni bardzo intensywnych zamieszek jest taki, że francuski model integracji całkowicie zawiódł. Nie tylko we Francji, ale także w Polsce trwa spór o to, czy dawał on rzeczywiście imigrantom identyczne możliwości jak rodowitym Francuzom – pod warunkiem odpowiednio ciężkiej pracy czy zdobycia odpowiedniego wykształcenia. A zauważmy, że z samej swojej natury imigrant musi pracować ciężej nad swoją pozycją, nawet w systemie całkowicie uczciwym, tyle że nie wynika to z jakiejś dyskryminacji, ale z faktu, że przyjmujące go społeczeństwo ma prawo domagać się, aby to on się do niego przystosował – nie odwrotnie.
Nawet jednak jeśli założyć, że Francja nie dawała imigrantom całkowicie równych możliwości, to w niczym nie usprawiedliwia to zdziczenia, jakim wykazali się uczestnicy burd. Mogłoby się wydawać, że był to ślepy szał – i pewnie w przypadku większości tak właśnie było. A jednak stała za tym pewna strategiczna myśl, jeśli można to tak ująć: podważenie władzy i ładu francuskiego państwa. Imigranci w swojej masie widzą cały francuski aparat państwowy jako niesprawiedliwy i opresyjny. Nie chcą go reformować czy w uporządkowany sposób zmieniać, bo tego typu postulaty się nigdy nie pojawiają. Chcą go zniszczyć. To Francja ma się dostosować do nich, a nie oni do Francji. W tym kontekście wszystkie projekty intensywnej laicyzacji, zwłaszcza na poziomie szkoły, jakie prezentuje francuska administracja, mające z małych muzułmanów zrobić dobrych Francuzów, wydają się skazane na niepowodzenie. Ludzie będący obiektem tych starań po prostu nie chcą i nie czują potrzeby, żeby się przystosować. Zaś ich brak przystosowania nie jest w żaden sposób karany. Niezależnie od stopnia zintegrowania, nadal – o ile są we Francji legalnie – otrzymują sowite świadczenia socjalne.
Co z tego wynika dla Polski? Najpierw trzeba uporządkować sfery, o których rozmawiamy. W Polsce mamy trzy rodzaje problemów, związanych z imigrantami. Po pierwsze – na razie jedynie hipotetyczny problem przymusowej relokacji z możliwością zastąpienia jej wkładem finansowym do tak zwanego mechanizmu solidarnościowego, wynikający z tworzonego właśnie unijnego paktu migracyjnego. Po drugie – problem z ukraińskimi uchodźcami. Po trzecie – problem z imigracją zarobkową.
W tej pierwszej sprawie niepokoić nas powinny dwie kwestie. Pierwsza to arbitralność decyzji Komisji Europejskiej, która będzie mogła decydować, czy dany kraj jest pod tak zwaną presją migracyjną, a więc czy może się ubiegać o zwolnienie z mechanizmu solidarności. Także KE może zmienić liczbę migrantów do rozdzielenia oraz sumę, którą musi zapłacić państwo za jednego nieprzyjętego migranta. Druga – że pakt to wkroczenie w dziedzinę, gdzie decyzje powinny należeć jedynie do kraju członkowskiego.
Druga sprawa powiązana jest oczywiście z kwestią wojny na Ukrainie. Natomiast badania prowadzone przez między innymi dr. Roberta Staniszewskiego z Uniwersytetu Warszawskiego (rozmowę z dr. Staniszewskim mogą państwo zobaczyć na moim kanale) pokazują wyraźną zmianę sentymentu społecznego. Polacy są coraz bardziej niechętni przyznawaniu ukraińskim uchodźcom praw socjalnych. Coraz częściej widzą ich jako „roszczeniowych”. Blisko półtora roku po wybuchu wojny pora też postawić pytanie o dalsze plany wobec tej ogromnej mniejszości, o stopień jej zintegrowania i strategię Polski w tym względzie. Na razie można odnieść wrażenie, że o żadnej integracji mowy nie ma – mamy dwa paralelne światy. Oczywiście kulturowo Polacy i Ukraińcy nie są od siebie tak odlegli jak, powiedzmy, Francuzi i Zanzibarczycy, lecz w miarę upływu czasu istniejące różnice kulturowe zaczynają być coraz bardziej odczuwalne (takie wskazanie we wspomnianych badaniach również się pojawia). Tylko ktoś skrajnie naiwny mógłby uważać, że ten problem rozwiąże się sam.
Trzecia kwestia jest być może najbardziej kontrowersyjna. Politycy obozu władzy argumentują, że ludzie przyjeżdżający do pracy to nie to samo co nielegalna imigracja socjalna. Rację mają tylko w części. Fakt, że ktoś przyjeżdża do pracy, zrekrutowany przez agencję zatrudnienia w odległym, często muzułmańskim kraju, nie oznacza, że nie będzie sprawiał problemów.
Czy Polska może sobie pozwolić na całkowitą rezygnację z imigracji zarobkowej? Zapewne nie – ona jest zwyczajnie niezbędna polskiej gospodarce, choć w dłuższej perspektywie nie może zastępować pracy nad demografią (tu planu także nie ma). Nie może być jednak puszczona całkowicie na żywioł, a tak właśnie w Polsce jest. Strategii nie ma, nie tworzy jej rząd. Są tylko wysuwane przez kolejne sektory zapotrzebowania na pracowników, w zasadzie bezrefleksyjnie zatwierdzane.
Tutaj ważną lekcję dają Niemcy, które zaczęły masowo przyjmować imigrantów przede wszystkim z Turcji w latach 80. – właśnie do pracy. Po pewnym czasie za tą imigracją przyszły i typowe dla niej problemy.
Nie istnieje żaden dokument, który opisywałby polską strategię imigracyjną – ponieważ nie ma czego opisywać. Tymczasem powinna ona uwzględniać następujące kwestie: bliskość kulturowa kraju, z którego mają pochodzić pracownicy; statystki przestępczości w tym kraju i jego obywateli w Polsce; możliwości integracji choćby na podstawowym poziomie, a więc przynajmniej w postaci nauki podstaw języka polskiego (w tej chwili w Polsce pracuje mnóstwo ludzi z odległych państw, którzy po polsku nie mówią w ogóle, a mają na co dzień kontakt z klientami); sektor i rodzaj firm, jakie tych pracowników potrzebują.
Ta ostatnia sprawa jest szczególnie istotna, a pozostaje kompletnie nie zauważana. Czym innym bowiem jest zapotrzebowanie polskich firm i przedsiębiorstw, które wspierają tworzenie polskiego PKB, a całkiem czym innym zapotrzebowanie wielkich międzynarodowych korporacji, które do swoich polskich oddziałów ściągają sobie pracowników hurtowo, ale polskiej gospodarce przysługują się w nikłym stopniu. Nie ma żadnego powodu, żebyśmy mieli im iść na rękę w sprawie migracji.
Polsce w przewidywalnym czasie sceny jak z Francji raczej nie grożą. Już jednak zwraca uwagę radykalny wzrost liczby przestępstw w 2022 r. w porównaniu z rokiem 2021, popełnianych na terenie Warszawy – z 37 tys. do aż 57 tys. Trudno tego nie wiązać z sytuacją migracyjną. Poza rosnącą inflacją i ubożeniem społeczeństwa to jedyny czynnik, jaki mógłby w tym okresie tak wyraźną zmianę tłumaczyć.
Czy zatem w sprawie migracji obudzimy się – jak to często bywało – z ręką w nocniku?
Łukasz Warzecha