25 lipca 1968 roku św. Paweł VI ogłosił encyklikę „Humanae vitae” o zasadach moralnych w dziedzinie przekazywania życia ludzkiego. Choć co do istoty rzeczy encyklika potwierdziła nauczanie Kościoła wyrażane przez poprzedników papieża Montiniego, poprzez nieprecyzyjny język oraz sugestię przewartościowania celów małżeństwa doprowadziła do wielu problemów interpretacyjnych, a to ma swoje skutki. Formułowane współcześnie postulaty rewizji kościelnej nauki moralnej w takich tematach jak antykoncepcja czy stosunki homoseksualne mogą być rozumiane jako logiczna konsekwencja optyki zaproponowanej przez papieża.
Encyklika Pawła VI została ogłoszona w szczególnym momencie, kiedy masy zrewoltowanych młodych Europejczyków oczekiwały od Kościoła porzucenia jego nauki moralnej i przyłączenia się do agendy ruchu emancypacji seksualnej spod znaku ‘68. W pierwszej kolejności szło o wymuszenie na Kościele zgody na używanie przez małżonków antykoncepcji. Papież Paweł VI, przeprowadziwszy wcześniej szerokie konsultacje wśród katolickich ekspertów, odrzucił taką możliwość, wskazując, że Kościół jest zobowiązany do głoszenia niegodziwości celowego ubezpładniania aktów małżeńskich. W tym sensie papież Montini zasadniczo powtórzył naukę zawartą w encyklice Casti connubii Piusa XI z 1930 roku; papież Ratti deklarując niegodziwość takich czynów powołał się bardzo wyraźnie na odwieczną naukę Kościoła i wolę Bożą, wskazując, że złamanie zakazu wynikającego z naturalnej wewnętrznej struktury aktu małżeńskiego obciąża sumienie grzechem ciężkim. Paweł VI o grzechu ciężkim już nie wspomniał; niemniej jednak sam zakaz powtórzył bardzo jednoznacznie. Jako że w późniejszym czasie to nauczanie przypominali również jego następcy św. Jan Paweł II oraz Benedykt XVI, mamy do czynienia z nauczaniem uroczyście ogłoszonym i wielokrotnie powtarzanym, co może wskazywać na jego nieomylność.
Niestety, encyklika „Humanae vitae” jest zarazem obarczona bardzo poważnymi wadami. Wydaje się, że jest duchowym dzieckiem swoich czasów: jakby zapomina o wstrzemięźliwości; nadmiernie rozwija perspektywę relacyjną kosztem pierwszorzędności prokreacji; marginalizuje nadprzyrodzone cele małżeństwa; z bezwzględnej otwartości na życie czyni wyjątek, a z zamknięcia normę; wreszcie ignoruje katolickie powołanie do męczeństwa.
Wesprzyj nas już teraz!
Najpoważniejszy obowiązek…
„Humanae vitae” rozpoczyna się wspaniałego stwierdzenia: „Bardzo doniosły obowiązek przekazywania życia ludzkiego, dzięki któremu małżonkowie stają się wolnymi i odpowiedzialnymi współpracownikami Boga-Stwórcy, napełnia ich zawsze wielką radością…”. W łacińskim oryginale tekst jeszcze bardziej dobitny. Powiada się tam: gravissimum munus. Gravissimum, a zatem obowiązek nie tyle „bardzo doniosły”, ile po prostu „najpoważniejszy”. Tym samym papież Montini w pierwszym zdaniu swojego dokumentu przypomina, iż płodzenie dzieci jest nie fakultatywną opcją małżonków, ale ich zobowiązaniem – i to zobowiązaniem o największej wadze, który czyni z nich współpracowników samego Boga w Jego dziele stworzenia. Niestety, choć ta perspektywa jest w dokumencie obecna, w dalszym toku wywodu papieża schodzi stopniowo na drugi plan, przyćmiona przez perspektywę relacyjną: to znaczy budowania między małżonkami miłości i umacniania dobrego samopoczucia.
(Nie)odpowiedzialne rodzicielstwo
Dzieje się tak przede wszystkim poprzez wprowadzenia pojęcia „odpowiedzialnego rodzicielstwa”. Łaciński oryginał mówi o paternitas conscia, a więc rodzicielstwie nie tyle odpowiedzialnym, co raczej świadomym. Koncepcja „świadomego rodzicielstwa” Pawła VI zasadza się na zachęcaniu małżonków do decydowania, czy chcą posiadać liczne potomstwo – czy też jego liczbę raczej ograniczać, tak czasowo, jak i nawet na długotrwale. Kluczowy passus brzmi jak następuje:
„Jeżeli zaś z kolei uwzględnimy warunki fizyczne, ekonomiczne, psychologiczne i społeczne, należy uznać, że ci małżonkowie realizują odpowiedzialne rodzicielstwo, którzy kierując się roztropnym namysłem i wielkodusznością, decydują się na przyjęcie liczniejszego potomstwa, albo też, dla ważnych przyczyn i przy poszanowaniu nakazów moralnych, postanawiają okresowo lub nawet na czas nieograniczony, unikać zrodzenia dalszego dziecka”.
Papież wymienia zatem aż cztery rodzaje warunków, które rodzice mogą brać pod uwagę decydując się na ograniczanie liczby dzieci: fizyczne, ekonomiczne, psychologiczne i społeczne. Nie zostaje to w żaden sposób doprecyzowane; rzecz pozostawiono więc interpretacji własnej małżonków.
Jako że ocena tych warunków – zwłaszcza ekonomicznych, psychologicznych i społecznych – jest siłą rzeczy subiektywna, a w dodatku głęboko podatna na ukształtowanie przez dominujące wyobrażenia kulturowe, interpretacja własna bardzo łatwo wykoleja się, sprawiając, że małżonkowie zaczynają mnożyć coraz większe przeszkody przed płodzeniem kolejnych dzieci:
Mieszkanie może być za małe, pensja za niska, a praca zbyt niepewna; mąż zbyt rozdrażniony, a żona nadto emocjonalnie rozchwiana; sytuacja polityczna rozbujana, inflacja za szybka, a kryzys ekologiczny zagrażający przyszłym pokoleniom.
Ślepi prowadzą ślepych
Ktoś mógłby rzec: dobrze, ale decyzja sumienia małżonków dotycząca interpretacji warunków związanych z realizacją koncepcji „świadomego rodzicielstwa” powinna być przecież wspierana przez odpowiedzialnego duszpasterza. Jednak duszpasterze nie żyją w próżni: zwłaszcza dziś pochodzą często z rodzin, w których zdążyła już zakorzenić się – w ten czy inny sposób – nowa rewolucyjna mentalność społeczna, która jest z gruntu antynatalistyczna i hedonistyczna. W ten sposób łatwo dochodzi do zaistnienia sytuacji, przed którą przestrzegał sam Chrystus: ślepcy prowadzą ślepych. Promocja koncepcji „świadomego rodzicielstwa” w warunkach współczesnej kultury sprawia, że naturalny sposób życia, w której dzieci pojawia się w małżeństwie tyle, ile daje Bóg, po prostu zanika: współpraca z Bogiem w dziele Stworzenia przestaje być pojmowana jako przyjmowanie dzieci od Boga; najpierw musi zapaść decyzja małżonków, którzy uwzględniając warunki fizyczne, psychologiczne, ekonomiczne i społeczne stwierdzą, że w ogóle chcą mieć teraz dziecko – i dopiero później mogą otworzyć się na Boży dar życia.
W praktyce prowadzi to do uczenia wszystkich katolików przygotowujących się do małżeństwa, że mają być nie tyle otwarci na życie ludzkie jako dar Boży, ale w pierwszej kolejności mają być „świadomymi rodzicami”, to znaczy: przemyślnie kontrolować liczbę dzieci, które przyjdą na świat w ich związku. To kompletnie odwrócona perspektywa względem tej, która była przez całe wieki katolicka.
Nieporządek w hierarchii celów
„Humanae vitae” wprowadza też pewne zaburzenie hierarchii celów małżeństwa. Wprawdzie encyklika otwiera się od zadeklarowania prokreacji jako gravissimum munus małżeństwa, ale w dalszej swojej części zawiera passusy, które przedstawiają prokreację jako cel drugi, po budowaniu relacji – jedności.
Papież pisze o dwojakim znaczeniu tkwiącym w stosunku małżeńskim: oznaczaniu jedności i oznaczaniu rodzicielstwa. W takim uszeregowaniu – najpierw oznaczanie jedności, później rodzicielstwa – pojawia się to w encyklice co najmniej dwukrotnie. Stanowi to dość oczywiste zaburzenie względem właściwego porządku rzeczy, zgodnie z którym prokreacja jest pierwszym i najważniejszym celem małżeństwa. Co więcej, w kontekście nauki Kościoła o akcie małżeńskim jako remedium concupiscentiae rodzą się pytania o to, jak połączyć to z deklarowaniem celu aktu małżeńskiego jako „oznaczanie jedności”, to jest – budowanie relacji. A przecież rozumienie małżeństwa jako lekarstwa na pożądliwość nie jest wymysłem jakiegoś ogarniętego stoicką niechęcią do seksualności wczesnochrześcijańskiego teologa, ale koncepcją ugruntowaną w Piśmie Świętym, zwłaszcza w 1 Kor 7, 1-9. To położenie wagi na „relacyjność” prowokuje dziś wielu teologów do wychwalania… seksu jednopłciowego. Ich zdaniem para homoseksualna również potrzebuje budowania relacji i chce oznaczać swoją duchową jedność poprzez akt seksualny i ma do tego jakoby prawo; wprawdzie ich zbliżenie jest nienaturalne, ale skoro „relacja” ma dominować, należałoby to zaakceptować albo jako zło konieczne, albo jako rzecz po prostu mało istotną w związku z wagą relacyjności.
(Dalsza część tekstu pod linkiem)
Moderniści jej nienawidzą. Proroctwa encykliki „Humanae Vitae” spełniają się na naszych oczach
Zapomniana wstrzemięźliwość
Wracając jednak na grunt małżeństw, rodzi się oczywiste pytanie: Jak w praktyce małżonkowie mają realizować „świadome rodzicielstwo”? Wydawałoby się, że jeżeli rodzice dochodzą do wniosku, iż w danych okolicznościach przyjęcie kolejnego dziecka byłoby niewłaściwe, powinni na ten czas żyć wstrzemięźliwie – powstrzymać się od współżycia. Taką możliwość wskazywał papież Pius XI w encyklice Casti connubii, pisząc o „uczciwej wstrzemięźliwości, która za zgodą obojga małżonków” dozwolona jest także w małżeństwie i wyraźnie wskazując, że w sytuacji niemożności „obarczenia się potomstwem” drogą jest właśnie zachowanie wstrzemięźliwości.
W „Humanae vitae” jednak tej perspektywy nie ma. Wstrzemięźliwość jest tylko „okresowa”, to znaczy taka, która dotyczy okresów płodnych kobiety. Trudno zrozumieć, dlaczego papież nie poświęca więcej uwagi w czystości. Wydaje się, jakby w atmosferze rewolty ’68 siła popędu zmuszającego człowieka do podejmowania aktów seksualnych jawiła się jako nieprzezwyciężalna, do tego stopnia, że nie ma nawet sensu podejmować z nią zmagania, chyba, że tylko na krótki czas.
W efekcie według zaleceń św. Pawła VI małżonkowie, którzy z jakichś przyczyn nie chcą mieć dzieci powinni ze sobą współżyć, ale tak układając kalendarz intymnych spotkań, by nie doszło do zapłodnienia. Tego rodzaju praktyki, które obecnie nazywa się w żargonie katolickim „naturalnym planowaniem rodziny” (tzw. NPR), są według papieża moralnie dopuszczalne i godziwe, jako że, po pierwsze, szanują wewnętrzną strukturę aktu małżeńskiego, a po drugie, nie stawiają żadnych nienaturalnych barier możliwości zapłodnienia, wykorzystując jedynie te, które wynikają z samej natury cykliczności okresów płodności. To nauczanie „Humanae vitae” niesie ze sobą szereg poważnych trudności.
„Dyskryminacja” tzw. NPR
Skuteczne stosowanie tak zwanego „naturalnego planowania rodziny” jest niemożliwe w przypadku kobiet, które mają zaburzenia cyklu płodności. Zaburzenia cyklu płodności wiążą się zwykle z innymi problemami natury fizycznej i/lub psychologicznej, co jest jedną z przesłanek w kluczu „świadomego rodzicielstwa” przemawiających za rezygnacją z płodzenia potomstwa. Na gruncie „Humanae vitae” niektóre pary małżeńskie są konfrontowane z aporią:
Warunki fizyczne i/lub psychologiczne nie pozwalają im – subiektywnie albo obiektywnie – na spłodzenie kolejnego dziecka. Zgodnie z nauką Pawła VI, powinni zatem podejmować współżycie wyłącznie w okresach niepłodnych, by uniknąć poczęcia – stosować tzw. NPR. Nie mogą tego jednak zrobić, ponieważ poprawna identyfikacja tych okresów jest niemożliwa. Nie mogą też, oczywiście, stosować antykoncepcji, co wynika z prawa naturalnego. Sytuację „ratowałaby” wstrzemięźliwość, ale tego „Humanae vitae” nie przewiduje, a duszpasterstwo rodzinne wyrosłe z ducha encykliki jest silnie nastawione na promocję NPR. W efekcie małżonkowie w tej sytuacji są pozostawieni bez pomocy duszpasterskiej.
Nieprzejrzysta logika tzw. NPR
Również sama logika stojąca za wykorzystaniem naturalnych metod przeciwstawionych metodom sztucznym jest często kontestowana, choć nie zawsze sprawiedliwie. Pozostaje jednak faktem, że ci, którzy celowo obezpładniają akty małżeńskie, dążą do skutecznego zapobieżenia poczęciu; ci, którzy stosują tzw. NPR, dążą do skutecznej realizacji tego samego celu. Autor encykliki „Humanae vitae” wskazuje, że różnica leży w charakterze środków: podczas gdy celowe obezpładnianie aktu małżeńskiego nie szanuje wewnętrznej naturalnej struktury tego aktu, stosowanie tzw. NPR – już tak. Powyższe rozumowanie ma jednak dwie słabości.
Po pierwsze, Paweł VI potępia celowe obezpładnianie aktu małżeńskiego jako nieuprawnione opanowywanie natury przez rozum. W istocie skuteczne stosowanie tzw. NPR zasadza się współcześnie na dość wyrafinowanych metodach obserwacji cyklu żeńskiego. Nie stawia się mechanicznych barier poczęciu, ale nie mówimy o metodzie, która byłaby w jakiś prosty sposób wpisana w biologiczną naturę: dla jej zastosowania konieczna jest sztuka (techne). Oczywiście, czymś innym jest wykorzystanie technologii do rozpoznania rzeczywistości biologicznej, a czymś innym próba zakrzywienia tej rzeczywistości. Jednak w praktyce prezentowanie tzw. NPR jako „katolickiej” formy antykoncepcji czyni tę subtelną różnicę trudno dostrzegalną. To z kolei prowokuje współczesnych teologów do twierdzenia, jakoby różnica ta nie miała po prostu znaczenia – i do postulowania odejścia od nauczania Kościoła.
Po drugie, tzw. NPR sprowadza się zasadniczo do podejmowania pożycia płciowego w okresach niepłodnych. W takich okresach małżonkowie są jednak do pożycia zasadniczo mniej skłonni lub – zwłaszcza kobiety – w ogóle nieskłonni. Stosowanie tzw. NPR narusza zatem naturalne skłonności rządzące intymnym życiem małżeńskim. W związku z tym, trudno mówić o pełnej naturalności tej metody: jest naturalna mechanicznie, ale nienaturalna co do wewnętrznego ukierunkowania aktu małżeńskiego.
Po trzecie, w tzw. NPR chodzi ostateczne o takie użycie małżeństwa, które, dzięki sprytnej obserwacji, nie doprowadzi do poczęcia dziecka. Tymczasem Pius XI w Casti connubii pisał: „Ktokolwiek użyje małżeństwa w ten sposób, by umyślnie udaremnić naturalną siłę rozrodczą, łamie prawo Boże oraz prawo przyrodzone i obciąża sumienie swoim grzechem ciężkim”. Obrońcy tzw. NPR powiedzą, że nie mamy tutaj do czynienia z „udaremnieniem” naturalnej siły rozrodczej, bo w danym momencie taka siła jakby nie występuje, więc w konsekwencji: nie ma czego udaremniać. To wprawdzie logiczna konstatacja, tyle, że dość mało przejrzysta i łatwa do zaatakowania.
Co więcej, Paweł VI sam wpędza się w kolejne kłopoty, argumentując na rzecz tzw. NPR poprzez z jednej strony zachwalanie okresowej wstrzemięźliwości, z drugiej zapewnienie świadczenia sobie przez małżonków miłości i dbania o wierność. To bardzo mało skuteczna argumentacja, bo osoba celowo ubezpładniająca akty małżeńskie nie musi bynajmniej podejmować ich każdego dnia, ale może to czynić z dłuższymi przerwami; co więcej może twierdzić, że takie akty budują tak drogą „Humanae vitae” „relacyjność” tak samo dobrze jak tzw. NPR… a nawet lepiej, bo dzięki podejmowaniu aktów małżeńskich w okresie płodnym, szanują ich wewnętrzną skłonność lepiej niż tzw. NPR, a zatem silniej wzmacniają relację między małżonkami. W efekcie teologowie wychodzący z zasady „relacyjności” mogą argumentować na rzecz rzekomej konieczności rewizji nauki Piusa XI i Pawła VI o zakazie celowego ubezpładniania aktów małżeńskich.
Konieczna integracja z wcześniejszą nauką Kościoła
Wydaje się zatem, że Paweł VI rezygnując z promowania wstrzemięźliwości jako właściwego środka unikania płodzenia kolejnego potomstwa, a wprowadzając na to miejsce wyłącznie przemyślne wybieranie współżycia w okresach niepłodnych, stworzył całą gamę trudności, które wykorzystują dziś promotorzy rzekomej dopuszczalności celowego obezpładniania aktów małżeńskich. Co więcej promując koncepcję „świadomego rodzicielstwa” i sugerując zmianę hierarchii celów małżeństwa tylko te trudności spotęgował. Stąd wydaje się konieczne zastosowanie swoistej hermeneutyki ciągłości. Trzeba kategorycznie odrzucić rewizję „Humanae vitae” w duchu „relacyjnej synodalności”, co proponuje choćby Papieska Akademia Życia pod kierunkiem abp. Vincenza Paglii. Zamiast tego należy przeprowadzić jej integrację z wcześniejszym nauczaniem Kościoła: z encykliką Casti connubii Piusa XI oraz z nauką Ojców Kościoła, zwłaszcza w aspekcie podkreślenia cnoty czystości oraz walorów życia w bezżeństwie. Dopiero przywrócenie właściwych fundamentów myślenia o celach małżeństwa i jego stosunku do bezżennych form życia pozwoli wybrnąć z trudności, które przed nauczaniem katolickim piętrzy zrewoltowana współczesność.
Paweł Chmielewski
Moderniści jej nienawidzą. Proroctwa encykliki „Humanae Vitae” spełniają się na naszych oczach