Całkowite odejście Stanów Zjednoczonych od standardu złota doprowadziło do gigantycznego wzrostu inflacji. Spadek siły nabywczej rodzin, redystrybucja mienia i upadek tradycyjnej etyki to tylko niektóre z nieoczekiwanych skutków tego kroku. Płynie stąd lekcja także dla naszego kraju. Zacznijmy jednak od początku.
W ramach systemu z Bretton Woods z 1944 roku ustanowiono system sztywnych kursów krajowych walut w stosunku do amerykańskiego dolara. Sam „zielony” stał się globalną walutą rezerwową, którą zagraniczne banki centralne mogły wymienić po cenie 35 (ówczesnych) USD za uncję złota. Początkowo system spisywał się nie najgorzej. Zniszczony wojną świat potrzebował dolarów do zakupu amerykańskich dóbr i odbudowy. Z wymianą na królewski metal nie było problemu. Stany Zjednoczone dysponowały wszak 547 milionami uncji złota. A więc połową światowych rezerw.
System sprawdzał się więc dopóty, dopóki USA dysponowały nadwyżką w handlu. Uległo to jednak zmianie wskutek rosnących wydatków USA. Program Wielkiego Społeczeństwa Lyndona Johnsona, Wojna w Wietnamie, loty kosmiczne doprowadziły do poważnych perturbacji budżetowych. Od czasu do czasu banki centralne państw, do których wpływały dolary, decydowały się na skorzystanie z prawa do ich wymiany na złoto. Królewskiego metalu zaczęło w amerykańskim skarbcu ubywać.
Wesprzyj nas już teraz!
W efekcie część krajów zaczęła obawiać się o wartość emitowanego na potęgę dolara i sprzeciwiać się postępowaniu Amerykanów. Dlatego też coraz częściej decydowała się na wymianę zielonych na złoto. Specjalizowali się w tym Francuzi pod wodzą Charlesa de Gaulle’a. W efekcie w 1971 roku prezydent USA Richard Nixon zlikwidował „tymczasowo” wydawanie złota za dolary. W pewnym sensie oznaczało to przyznanie się przez Stany Zjednoczone do bankructwa. Co więcej, jak to bywa z „tymczasowymi” rozwiązaniami, w 1976 roku nowe regulacje prawne zaczęły obowiązywać na stałe. System z Bretton Woods został zastąpiony przez system walut dekretowych, pozbawionych pokrycia w złocie.
Sytuacja ta doprowadziła do daleko idących konsekwencji. Przede wszystkim w samych USA. Pozwoliła tamtejszej Rezerwie Federalnej na ogromne zwiększenie pieniądza w obiegu i związany z tym spadek jego wartości. Skutki inflacji okazały się opłakane pod względem zarówno gospodarczym, jak i społecznym.
Problemy słabiej zarabiających…
Jak podaje strona internetowa „wtfhappenedin1971.com”, od 1971 do 2014 roku realne PKB w USA wzrosło o około 228 procent. Mimo to realna mediana płac (uwzględniająca inflację) pozostała mniej niemal niezmieniona.
Co więcej, na początku lat 70. XX wieku udział płac w całości PKB wynosił do 51 procent. Do 2021 roku spadł do 43,9 procent. Trend spadkowy zaczął więc wyraźnie powstawać wraz z odejściem od standardu złota (aczkolwiek od najniższego poziomu w 2010 roku zaszła pewna poprawa).
Wzrost PKB oznaczał, że ktoś jednak musiał się bogacić. Byli to głównie już najzamożniejsi. Wedle badań Emmanuela Saeza udział najlepiej zarabiającego 1 procenta gospodarstw domowych, który w 1971 roku wynosił 10 procent, do 2017 roku przekroczył 20 procent. Jeszcze ciekawsze jest porównanie najlepiej zarabiającego 1 procenta z dolnymi 90 procentami. Proporcja ta osiągnęła wprawdzie swój szczyt podczas Wielkiego Kryzysu 1929 roku, lecz od tej pory znacząco spadła. Trend odwrócił się w okolicach 1971 roku, by u progu 2 dekady XXI stulecia ponownie osiągnąć poziom z Wielkiego Kryzysu.
Rosnące ceny domów i pułapka kredytowa
Jednym z najpoważniejszych problemów przeciętnych Amerykanów (ale przecież nie tylko) są rosnące ceny domów. W czasach standardu złota nabycie mieszkania czy domu za własne oszczędności w Stanach Zjednoczonych było o wiele łatwiejsze. Przeciętny dochód (wprawdzie średnia, a nie mediana) z 2,4 roku pozwalał na nabycie lokum w średnim standardzie. Obecnie na ten cel trzeba przeznaczyć 6,9 lat. Ponieważ niemożliwe jest odkładanie 100 procent dochodu, dla większości osób jedynym sposobem na nabycie mieszkania stało się wzięcie kredytu.
Nawet bowiem osoby wykazujące się żelazną dyscypliną w oszczędzaniu okazałyby się stratne, wskutek dewaluacji pustej waluty. Odejście od powiązania dolara ze złotem sprawiło, że oszczędzanie stało się przynajmniej w często istniejących warunkach niskich stóp procentowych, syzyfową pracą. W tej sytuacji mniejszym złem stało się zaciąganie kredytu hipotecznego, gdyż wówczas to wartość kwoty zobowiązania (a nie oszczędności) ulega dewaluacji.
Ekonomista z szkoły austriackiej Saifedean Ammous, twierdzi wręcz, że w reżymie „pieniądza dekretowego”, pozbawionego pokrycia w złocie zadłużanie się jest optymalną strategią…bogacenia się. Gdy klient bierze kredyt, bank (niemal) bez względu na zdeponowane w nim przez oszczędzających środki dopisuje cyfry na koncie kredytobiorcy, będące nowym pieniądzem elektronicznym. Tego pieniądza wcześniej nie było – został on wytworzony na podstawie zobowiązania kredytobiorcy do spłaty.
Jeśli oprocentowanie kredytu jest niższe od inflacji, to z czysto ekonomicznego punktu widzenia konkretny kredytobiorca odnosi z tego korzyść. Jednocześnie jednak wskutek zwiększenia ilości pieniądza w obiegu tracą inne podmioty. Posiadane przez nich pieniądze tracą bowiem na wartości (gdyż rośnie ilość środków obiegu). Zresztą sam kredytobiorca pogrąża się w zniewoleniu na 20-30 lat, narażony jest na ryzyko obniżenia stóp procentowych, a to wszystko często powoduje nie tylko obniżenie poziomu życia, ale i ciągły stres.
Gdzie trafia pieniądz?
Jak zauważył już Richard Cantillon, inflacja nie na wszystkich działa w ten sam sposób. Osoby otrzymujące nowe środki wcześniej mogą korzystać z nich kosztem reszty społeczeństwa. Następnie pieniądz rozchodzi się po gospodarce i ci, do których trafi on na końcu stracą najwięcej. Ceny w międzyczasie zdążą już wzrosnąć.
Z kolei dla nieuczciwych rządów łatwo zadłużających się na niski procent, a także banków i dysponujących dostępem do nich, odpowiednio ustosunkowanych elit: korporacji, insiderów czy utalentowanych inwestorów lub spekulantów) system pustego pieniądza to żyła złota.
Gospodarcze elity przeznaczają więc nowe środki nie tylko na konsumpcję, lecz również lokują je w aktywach finansowych (zwłaszcza akcjach i obligacjach). W efekcie pompują ich wyceny ponad poziomy wynikające z realnej kondycji notowanych na giełdach przedsiębiorstw. W pewnym sensie to mniejsze zło (gdyby wszystkie nowe środki rozlały się po realnej gospodarce wzrost cen byłby jeszcze wyższy).
Szkody są jednak poważne. Po pierwsze sytuacja ta prowadzi do zamiany giełdy z potrzebnej społecznie instytucji umożliwiającej rozwojowym firmom uzyskanie finansowania w kasyno zapewniające elitom szybki zysk.
Widząc to przeciętni Amerykanie (ale i nie tylko), nieobeznani w arkanach świata biznesu, a zazdroszczący elitom bogacenia się również wchodzą na giełdę. Zresztą podejmowanie związanego z giełdą ryzyka to często konieczność dla chcących zachować majątek (gotówka pozbawiona pokrycia w złocie traci na wartości). Inwestowanie nie wymaga wprawdzie ani geniuszu ani ogromnych środków. Jeśli jednak łączy się (jak to często bywa) z brakiem zdrowego rozsądku i doświadczenia, stanowi okazję do łupienia zwykłych ludzi przez nierzetelnych finansistów. Napływ funduszy z sektora realnego do sektora finansowego jest rajem dla finansjery, której rola i dochody raptownie rosną.
W atmosferze baniek spekulacyjnych na miejsce szacownego inwestowania w udziały wartościowych spółek wchodzi hazard i spekulacja. Bańki czasem pękają, a ostatni z tonącego okrętu uchodzą zazwyczaj niedoświadczeni inwestorzy – przeciętni ludzie. Okresy bessy nie trwają jednak zazwyczaj długo, a dla zamożnych są szansą na dokupienie aktywów po zaniżonych cenach od spanikowanej „ulicy”. W efekcie tego „golenia owiec” transfer bogactwa przyspiesza.
Przemiany społeczne
Wywołana między innymi przez odejście od standardu złota inflacja powoduje nie tylko skutki ekonomiczne, lecz również społeczne. Ponieważ przeciętni, a szczególnie słabiej zarabiający Amerykanie nie odnotowywali poprawy swego poziomu życia i nie zyskiwali na ogólnym wzroście bogactwa kraju (który trafiał głównie do nielicznych elit), upadł tradycyjny model rodziny oparty na zatrudnieniu tylko głowy rodziny. Sytuacja zmusiła kobiety do pójścia do pracy, co zbiegło się w znacznej mierze w czasie z rewolucją obyczajową. Ta rozpoczęła się wprawdzie pod koniec lat 60. XX wieku, lecz rozwijała się również w latach 70. A jak wiadomo, to właśnie w 1971 roku prezydent Nixon zerwał ze standardem złota.
Między 1970 a 2010 rokiem mediana dochodu mężczyzn w USA pozostała na tym samym poziomie, a nawet nieco spadła. Tymczasem mediana dochodu kobiet znacząco wzrosła. To ich wejściu na rynek pracy i poprawie zarobków amerykańskie rodziny zawdzięczają wzrost poziomu życia. W obecnej sytuacji, szczególnie przy powszechnym zakredytowaniu, model familii utrzymywanej wyłącznie przez ojca jest niemal niemożliwy.
Promocja pracy kobiet, zacieranie różnic między płciami, antykoncepcja i co za tym idzie powszechna rezygnacja z wielodzietności, to skutek inflacji i związanym z nią pogorszeniem poziomu życia, zwłaszcza u rodzin robotniczych. Bez emancypacji kobiet i ich masowego pójścia do pracy wzrost realnego PKB byłby znacznie bardziej mizerny, o ile w ogóle by nastąpił. Pusty pieniądz dekretowy nie jest jedyną przyczyną kulturowej rewolucji. Jednak obydwa zjawiska ze sobą współgrają.
W warunkach inflacji i łatwo dostępnego kredytu staromodne cnoty, takie jak oszczędność, cierpliwość, planowanie, troska o przyszłe pokolenia tracą na znaczeniu. Na ich miejscu pojawia się konsumpcjonizm oparty na kredycie i dążeniu do natychmiastowej gratyfikacji. Pragnący natychmiastowego zaspokojenia w życiu ekonomicznym człowiek nie staje się nagle inną osobą, gdy zabiera się za zajęcia niezwiązane bezpośrednio z ekonomią. Jego mentalność oparta na dążeniu do natychmiastowego zaspokojenia przechodzi także na inne dziedziny życia. To zaś prowadzi do stopniowej barbaryzacji.
Chociaż mowa tu o Stanach Zjednoczonych, to ich najnowsza historia gospodarcza stanowi cenne memento dla innych krajów. Również dla Polski.
Stanisław Bukłowicz