„Mimo wielu lat walki w miejscowościach, gdzie zalegają odpady wskazane w rządowej skardze na Niemcy do Komisji Europejskiej, nie ma nadziei na przełom”, alarmuje „Dziennik Gazeta Prawna”.
W poruszającym i jednocześnie strasznym reportażu, którego autorami są Marceli Sommer i Dariusz Koźlenko poznajemy historię nielegalnych składowisk niemieckich odpadów w Polsce.
Jako pierwszą autorzy opisują sprawę z miejscowości Bzowo (województwo wielkopolskie), gdzie w czasach PRL funkcjonowała Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna.
Wesprzyj nas już teraz!
„Spółdzielnia miała wtedy i ziemię, i zwierzęta – kilkaset hektarów i 2 tys. sztuk trzody chlewnej. Ale nawet wtedy halę, która pełniła funkcję magazynu zbożowego, prezes wynajął firmie produkującej meble na statki. Bo w spółdzielni każdy dodatkowy grosz się liczył. Zawsze. Dziś hodowli już nie ma, ziemię spółdzielnia dzierżawi, każdy grosz liczy się jeszcze bardziej, a magazyn nie przynosi żadnego zysku, bo firma od mebli przeniosła produkcję do pobliskiego Czarnkowa”, relacjonują dziennikarze „DGP”.
Prezes spółdzielni znalazł nowego najemcę dla magazynu (każdy grosz się liczy). Wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty.
„Nie trzeba być człowiekiem podejrzliwym, żeby zacząć się zastanawiać, dlaczego ktoś przyjeżdża z drugiego końca Polski, by wynająć magazyn w maleńkim Bzowie – i kilkaset kilometrów od siedziby własnej firmy segregować odpady. Bo to właśnie miała robić firma, której właścicielem był lekarz ze ściany wschodniej: przywozić zmielone okna, wrzucać je na taśmę i oddzielać gumę od plastiku. (…) Wkrótce zaczął się czas żniw, prezes od świtu do nocy nie schodził z pola, do magazynu nie zaglądał. Kiedy wreszcie zajrzał, nie było w nim zmielonych okien. Trzy czwarte pomieszczenia zajmowały bele sprasowanych odpadów. Jak się potem okazało – 600 ton śmieci, nie do końca wiadomo jakich. W dodatku do kasy spółdzielni przestały wpływać pieniądze za wynajem”, czytamy dalej.
Później sprawy potoczyły się bardzo szybko: umowa z dostawcą śmieci została zerwana, halę zamknięto, a o wszystkim poinformowano starostwo i policję. Śmieci jednak zostały i od sześciu lat nie można się ich pozbyć.
Podobna sytuacja miała miejsce w Sarbii, oddalonej od Bzowa o 20 km. „Śmieci pojawiły się tam na początku 2018 r. Zjawiły się niespodziewanie, bez zapowiedzi. We wsi nikt nie wiedział, że starostwo zgodziło się na składowanie odpadów na terenie niedziałającej wytwórni mas bitumicznych. Zorientowali się dopiero, gdy wielkie ciężarówki zaczęły regularnie kursować przez wieś. Choć nie od razu, bo samochody były nieoznakowane, nie wiadomo, co ze sobą niosły”, napisano w „DGP”.
Dzięki szybkiej interwencji mieszkańców udało się cofnąć firmie pozwolenia na składowanie odpadów. „Ciężarówki przestały jeździć. Ale śmieci nie zniknęły. Problemy też nie”, podkreślono w reportażu.
Trzecie, opisane przez „DGP” składowisko niemieckich odpadów znajduje się w Jaworze (województwo dolnośląskie). „Urzędująca tu spółka o wdzięcznej nazwie Eco Gold Paliwa uzyskała pozwolenie na działalność od starostwa już pod koniec 2014 r. Na terenie upadłej dekadę wcześniej jaworskiej cukrowni miała przetwarzać materiały nieorganiczne, m.in. tworzywa sztuczne i gumę, a także produkować z nich paliwo alternatywne dla cementowni. Rola Niemców w całej historii jest niepodważalna. Oni zbudowali na przełomie XIX i XX w. jaworską cukrownię, oni – a konkretnie polska odnoga koncernu Südzucker – po 100 latach ją przejęli i zlikwidowali. Niemieckie metki powiewają do dziś na zalegających na tamtym terenie workach z odpadami. Obywatelem RFN jest prezes spółki odpowiedzialnej za ich sprowadzenie. To Ingo B., któremu prokuratura zarzuca m.in. nieprawidłowe postępowanie z odpadami i doprowadzenie w czerwcu 2019 r. do pożaru, który stworzył zagrożenie dla życia i zdrowia wielu osób”, czytamy.
„Fala pożarów wysypisk wzbierała od lat. GUS, opierając się na danych Państwowej Straży Pożarnej, podaje, że liczba takich zdarzeń rosła co najmniej od 2012 r. W 2015 r. odnotowano ich ponad 100. Rekord padł w 2018 r. – 243 pożary, prawie dwukrotnie więcej niż rok wcześniej. To wtedy odpadami zainteresowały się media, zaczęła o tym mówić ulica. Wcześniej zarówno instytucje państwa, jak i samorząd, organy ścigania i sądy działały w sprawach nielegalnych składowisk opieszale. Tak było też w przypadku Starego Jawora: prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa”, dodano.
„Krótki spacer po niechronionym terenie zakładu potwierdza większość relacji mieszkańców, którym tak długo wiary nie chciały dać instytucje państwa. Mimo zakończenia przestępczego procederu odpady zalegają tam do dziś. Na części nadal powiewają etykiety w języku niemieckim. W nadpalonych halach królują gołębie, tu i ówdzie walają się dokumenty pamiętające okres działania tutejszej cukrowni. Gdy dmie silniejszy wiatr, pyły z uchylonych worków wzbijają się w powietrze, kiedy pada – chemikalia wsiąkają w ziemię. Jedyne, co zniknęło, to elementy wyposażenia składowiska, które można było upłynnić na skupie złomu. Zdemontowano wagę dla ciężarówek. Tu i ówdzie straszą pozbawione pokryw studzienki”, czytamy dalej.
Czy Niemcy poniosą odpowiedzialność za nielegalny wywóz śmieci i niebezpiecznych odpadów do Polski? Z reportażu dziennikarzy „DGP” wynika jednoznacznie: NIE!
– Dlaczego mieliby to zrobić? Zapłacili przecież firmie, by je zutylizowała. Polskiej firmie. Czy to ich wina, że firma nie wywiązała się z tego, za co wzięła pieniądze? Zresztą na składowisku leżą też odpady z Wielkiej Brytanii. I nasze, swojskie, z Polski. W Sarbii mówi się, że właścicielem firmy, która sprowadziła do wsi odpady, był bezdomny. Słup. W dodatku już nie żyje. Jeśli mieć do kogoś pretensje, to do urzędników, którzy zbyt beztrosko wydają pozwolenia mało wiarygodnym firmom – mówi „DGP” Roman Maćkowiak z rady sołeckiej w Sarbii, który mieszka 100 m w linii prostej od tamtejszego składowiska.
Źródło: „Dziennik Gazeta Prawna”