Konfederacja, żeby powiększyć bazę wyborców, musi wykonywać coraz szerszy szpagat. To cena za jednoczesne udawanie Donalda Trumpa, Krzysztofa Stanowskiego i Nikodema Dyzmy. Piłsudski powiedział kiedyś, że nie sposób usiedzieć dłużej na dwóch stołkach, bo prędzej czy później z jednego się spadnie. A co dopiero, kiedy usiadło się na trzech…
Konfederacja ma kłopot ze zdefiniowaniem samej siebie. Nic dziwnego, skoro trudno w jej przypadku jasno określić bazową grupę wyborców. Mimo wszystko postaram się opisać pokrótce nadzieje, jakie wiążą z Konfederacją ci, którzy rozważają oddanie na nią głosu. To bardzo szeroki zbiór i nie ulega wątpliwości, że prędzej czy później Konfederaci staną przed wyborem, na kogo tak naprawdę postawić. Ten wybór nie będzie tylko technokratyczną rachubą, ale obrazem konsekwencji obrania konkretnego kierunku ideowego.
Być jak Donald Trump
Wesprzyj nas już teraz!
Z pewnością najbardziej naturalną bazą Konfederatów są konserwatywni liberałowie. Z jednej strony wolnorynkowi, postulujący szybką deregulację gospodarki i stopniową dekonstrukcję państwa socjalnego, tak pieczołowicie w ostatnich latach konstruowanego przez PiS; z drugiej przekonani o tym, że świat Zachodu zagubił cywilizacyjną busolę, zaś elita władzy usiłując zabezpieczyć własny interes, zamyka przed nami kolejne wyjścia awaryjne, tworząc sterylny świat kontroli i bezwzględnej dominacji. Konfederacja staje się w tym kontekście okrzykiem buntu przeciwko PO-PiSowi, ale nie głosem sprzeciwu wobec coraz bardziej nużącej i bezproduktywnej walki leciwych liderów obydwu partii, lecz protestem przeciwko politycznemu monolitowi, prowadzącemu Polskę na skraj przepaści elegancką autostradą wytyczoną przez instytucje międzynarodowe i globalistycznych demiurgów. Nie ma tu miejsca na dyskusję czy analizę różnic. Intencja jest jasna – trzeba odsunąć od władzy skorumpowane elity, który roszczą sobie prawo do dyktowania reguł gry w ramach coraz bardziej zepsutej demokracji liberalnej.
Dotąd bowiem skutecznie wmawiano nam, że demokracje są w stanie kanalizować społeczny bunt, wszak stanowią obietnicę politycznej rewolucji bez rewolucji. Tymczasem w wizji konserwatywno-liberalnych zwolenników Konfederacji jest to już dzisiaj albo puste hasło, albo zaprzeszła leninowska „mądrość etapu”. Obecnie bowiem nie sposób dokonywać demokratycznej rewolucji w świecie, w którym ideolodzy najbardziej „szlachetnej demokracji” Zachodu robią wszystko, byle tylko pozbawić miliony Amerykanów możliwości głosowania na jednego z kandydatów czyli Donalda Trumpa. Człowieka, który – według liberalno-lewicowej narracji – nie jest politycznym konkurentem i reprezentantem interesów ogromnej części Amerykanów, lecz szaleńcem, populistą i zagrożeniem dla demokracji.
Pobrzmiewają tutaj technokratyczne koncepcje Fareeda Zakari, który manifestował swego czasu pragnienie powierzenia władzy w ręce specjalistów, wyłączonych spod demokratycznej kontroli, wskazując, że taki właśnie model jest najskuteczniejszy. Trudno się dziwić, wszak choć współczesne koncepcje demokratyczne mówią o potrzebie demokratyzacji demokracji, to niekoniecznie oznacza to „więcej władzy w ręce ludu”. Po tym szyldem skrywa się raczej wstydliwe pragnienie liberalnych elit do podążania w kierunku autorytarnym, na co zwraca uwagę chociażby Joshua Kurlanzick w książce „Demokracja liberalna w odwrocie”. Domknięty krąg władzy dałby elitom poczucie bezpieczeństwa, że demos nie wywinie im żadnego numeru, wybierając kogoś spoza układu.
Na tak zarysowanym tle przemian systemowych, Konfederacja ma być Donaldem Trumpem polskiej polityki. To ona ma rzucać obelgi w twarz broniących statusu quo liberałów, mówić to, o czym politycy boją się pomyśleć, burzyć szklane ściany demoliberalnej poprawności politycznej. Idzie o to, by zaorać lewaka, ale też – najkrócej mówiąc – zwrócić Polskę Polakom. Jest w tym ukryta pewna republikańska tęsknota za wzięciem odpowiedzialności we własne ręce, nadzieja na odwrócenie albo chociaż spowolnienie rewolucji technologicznej, blokowanie ideologicznych projektów klimatystycznych, a wreszcie: pogonienie kota wszystkim tym, którym wydaje się, że można zbudować „nowy wspaniały świat” na gruzach polskiej tradycji. W tej grupie z całą pewnością idolem jest Grzegorz Braun, cieszący się w samej Konfederacji ogromnym poparciem, lecz chowany przez jej liderów z obawy przed wzrostem niechęci ze strony politycznego centrum.
Wygląda zatem na to, że ten elektorat „Konfa” uznała już za zdobyty. Choć niewykluczone, że obecne jej tąpnięcie w sondażach może świadczyć jednak o tym, że zbyt szybko zdecydowano o wejściu w system czyli o zbliżeniu z byłymi posłami PiS czy szefem NIK. To może osłabiać lojalność ideowego elektoratu, wszak w ostatnich latach antysystemowi politycy wielokrotnie pokazywali już, że bardzo łatwo dają się uwieść profitami, jakie daje władza i bez wstydu spożywają konfitury z tymi, których wcześniej obiecali rozpędzić na cztery wiatry. Przypadek Pawła Kukiza wydaje się być tutaj wręcz modelowy.
Marzenie o Krzysztofie Stanowskim
Ale wyborcy Konfederacji to także – być może tych obecnie jest najwięcej? – społeczni nihiliści, odrzucający jakikolwiek republikański pierwiastek, kichający na tradycyjne wartości i cywilizacyjne zagrożenia, a marzący o obiecywanym przez Sławomira Mentzena majątku, za który kupią sobie dom z ogródkiem, dwa samochody i grilla, żeby obowiązkowo odpalać go ze szwagrem w każde letnie sobotnie popołudnie. To do nich lider Nowej Nadziei kieruje swój neoliberalny kołczing, przekonując, że jak tylko dojdzie do władzy usunie nam spod nóg wszystkie „zusy”, „skarbówki”, „pity” i „krusy”, pozostawiając jedynie gładki asfalt, prowadzący wprost do społecznego awansu. Takiego samego, jaki dokonał się był w jego, Sławomira Mentzena, przypadku.
W przeciwieństwie do konserwatywnych liberałów, nie postrzegają oni klimatyzmu czy ideologii LGBT jako zagrożenia dla wspólnoty czy ich rodzin. Raczej spoglądają na to, jako na pewną niezrozumiałą ekstrawagancję elit, która nie byłaby niczym szkodliwym, gdyby wspierający te koncepcje ludzie nie blokowali im awansu, odbierając marzenia o wspomnianym domku, samochodach i grillu ze szwagrem. Społeczny i polityczny konserwatyzm nie jest im bowiem do niczego potrzebny, bo też społeczeństwo w ogóle nie bardzo jest im potrzebne, podobnie jak Kościół i głoszone przezeń wartości. Wszystko to dla nich, często ludzi wykorzenionych kulturowo, zwykłe barachło. Mogą być owszem użyteczne, o ile pomogą im rozbić układy blokujące wspomniany awans, czyli posiadanie wymarzonego domku, samochodów i tak dalej. Ale mogą też stać się przeciwnikami w demonicznym planie maksymalizowania zysków i korzyści.
Co do zasady, są raczej anarchistami, wszak wszelkie rygory to dla nich zbędny balast. To, co jest kulturowym gorsetem, pozwalającym zachować ład społeczny, w oczach nihilistów stanowi raczej przedmiot opresji. Nic dziwnego – normy kulturowe mogą stanowić w ich przekonaniu niebezpieczne fundamenty dla konserwacji elity władzy, nawet najbardziej zdegenerowanej. Podobnie jak partyjno-państwowe struktury PRL dokonywało absorpcji konserwatywnych norm społecznych, by dzięki temu petryfikować totalitarne rządy, tak obecne elity chętnie korzystają z instytucji czy kulturowych wędzideł, uznając je za użyteczne dla zachowania wpływów.
Tym samym nihiliści są w jakiś sposób duchowymi spadkobiercami „buntowników” epoki „Polski Ludowej”, których koryfeuszami byli Marek Hłasko czy Witold Gombrowicz. Jak celnie w eseju „Bunt i afirmacja” zauważył Bronisław Wildstein, byli oni rzecznikami kulturowego zerwania z dziedzictwem przeszłości, mylnie utożsamiając PRL z państwem konserwującym tradycyjne wartości.
Jakie czasy, tacy idole, dlatego współcześni nihiliści mają swoich w takich postaciach jak Sławomir Mentzen czy Krzysztof Stanowski. Obaj stanowią obietnicę szybkiego awansu, szalonego konsumpcjonizmu, midasowego cudu zamieniana wszystkie wokół w złoto, chętnie udzielając odpowiedzi na najtrudniejsze pytania w bardzo prosty sposób i – mówiąc nieco bardziej idiomowo – zazwyczaj wylewający dziecko z kąpielą. Rozkochani w eventach i robieniu wokół siebie szumu, chętnie punktują innych, zapominając o własnych niedoskonałościach. Bo skoro podatki są wysokie, to najlepiej żeby ich właściwie nie było, a skoro Jaś Kapela pisze brzydkie wiersze, to najlepiej zlikwidować poezje w ogóle, bo przecież nikt, kto pisze wiersze nie zapracuje ani na dom, ani na samochód. Może ewentualnie kupić sobie grilla. Ale, jak już wiemy, to niewiele.
Nihiliści negują rzeczywistość, mając bardziej lub mniej uzasadniony żal do świata, że nie pozwala im zarobić upragnionych milionów złotych i konsumować, ile się zmieści. Mogą być nieźle sytuowani, ale zawsze niewystarczająco. Marzą o karierze self-made mana, ale zamiast wziąć się z rzeczywistością za bary, najchętniej by ten świat jednym dekretem rozwiązali. Nie zrobią tego jednak sami, za to w ich imieniu zrobi to Sławomir Mentzen, popijając przy tym kolejne piwo własnej produkcji.
Z tym typem wyborcy Konfederacja będzie miała najtrudniej, wszak to ludzie niezwykle labilni. O ile uwielbiają odmieniać przez wszystkie przypadki słowo „wolnościowiec” – choć sami niechętnie poniosą koszty ewentualnej liberalizacji gospodarki – to już niekoniecznie podoba im się konserwatywny komponent „Konfy”. Dlatego chętnie powędrują do PO, w której co prawda nie dostrzegają obietnicy dekretowego rozwiązania świata, ale za to widzą skutecznego burzyciela opresyjnie konserwatywnego porządku zaprowadzanego przez zmurszały PiS. To z ich powodu Krzysztof Bosak obawia się krytykować ideologię LGBT czy wspominać o zakazie aborcji. Pytany o to, zwykle używa zgrabnej formuły: „to nie są najważniejsze sprawy”.
Dyzma konserwatystów
Inna grupa, która może – choć warunkowo – poprzeć Konfederację, to integralni konserwatyści. Skąd ta warunkowość? Wszak dla nich pryncypia mają znaczenie i jeśli ugrupowanie zacznie z nich rezygnować, łasząc się do nihilistów, bez wahania zrezygnują z głosowania na partię Mentzena, Bosaka i Brauna.
Na razie jednak „Konfa” ma u nich kredyt zaufania. Dlaczego? Bo odrzucają zdecydowanie rządy PiS, jako „złodziei” prawicowego elektoratu. Prawo i Sprawiedliwość wielokrotnie udowadniało, że konserwatywne wartości traktuje instrumentalnie, co jednak nie oznacza, że w jego szeregach nie ma polityków o autentycznych, prawicowych czy katolickich przekonaniach. Mimo to ton partii nadaje wąska kadra pragmatyków, zapatrzonych w prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Ten zaś, choć niewątpliwie musi liczyć się z nastrojami partyjnych konfratrów, potrafi doskonale sterować pisowskim okrętem tak, by z jednej strony nie zrażać konserwatywnego wyborcy a z drugiej – nie narazić się bardziej postępowemu elektoratowi. Konfederacja wydaje się być na razie wolna od takiego cynizmu, choć niepokoić może wpływ nihilistów, wymuszających coraz bardziej ostrożne wypowiedzi jej polityków w wielu zasadniczych kwestiach.
Na razie jednak konserwatyści wierzą nawet nie tyle w nieskazitelną uczciwość Konfederacji, ile w jej skuteczność. Dostrzegają w niej szansę na utarcie nosa pisowskim pyszałkom, przekonanym do niedawna, że konserwatywny elektorat dawno już został przez nich zagospodarowany.
Jest jeszcze inny powód, dla którego Konfederacja okazuje się w oczach konserwatystów partią całkiem atrakcyjną. Wielu z nich bowiem dawno już abdykowała z czynnego zajmowania się polityką lub apriori odrzuciła jakąkolwiek możliwość politycznego zaangażowania, postrzegając je jako z gruntu nieprawe, bo wymuszające niezgodne z sumieniem kompromisy w wielu kwestiach. W dodatku demokratyczne mechanizmy polityczne uniemożliwiają ustanowienie porządku opartego na zasadach wyprowadzonych wprost z prawa Bożego.
Co tu ukrywać: polityk nie bez powodu nie jest w Polsce cenionym zawodem. Dla integralnego konserwatysty, dowartościowującego działalność dla dobra wspólnoty, polityka jawi się jako coś odpychającego, brudnego, do szpiku zdeprawowanego. Brutalizuje ją dodatkowo zmieniający się dynamicznie świat. Nowe technologie, zamiast tworzyć inkluzywny świat cyfrowy, czynią wirtualną rzeczywistość coraz bardziej hermetyczną. Wszak o ile Facebook stał się medium wielopokoleniowym, tak Instagram i – to w szczególności – Tik-Tok radykalnie zawęziły docelową grupę użytkowników, w dodatku podnosząc próg wejścia. Żeby przygotować filmik na Tik-Toka nie wystarczy wpisać kilku zdań w poście, ale trzeba mieć atrakcyjny pomysł, wyczuwać trendy i spójnie komunikować się z odbiorcami.
Konfederacja jawi się w powyższych aspektach jako objawienie dla konserwatystów. Jej politycy swobodnie obchodzą się z mediami społecznościowymi: Sławomir Mentzen jest gwiazdą mitycznego Tik-Toka, zaś samo ugrupowanie ma szanse, by – mimo wyrazistych poglądów i konserwatywnej linii ideowej – odegrać znaczącą rolę w polityce.
Gdyby można było spersonalizować Konfederację, by lepiej oddać czym jest ona dla integralnych konserwatystów, opisałbym ją jako Nikodema Dyzmę, który dla tracącej wpływy i znaczenie arystokracji jawił się jako skuteczny polityk, świetnie komunikujący się z ludem, co stanowiło wielką zaletę na fali demokratyzacji ówczesnych społeczeństw powojennej Europy. Dyzma stał się dla zagubionych arystokratów idolem, wszak wskazywał im drogę, jaką należy podążać, by odnieść sukces we współczesnym świecie. Skuteczność, relatywizm moralny, i bezczelność okazały się wartościowymi cechami w nowej rzeczywistości, w której status społeczny mierzony był umiejętnością zarabiania dużych pieniędzy na różnorakie sposoby. Te cechy przerażały arystokratów, odstręczały, ale z drugiej strony wskazywał jedyną drogę, jaka w ich mniemaniu została wytyczona dla ich ewentualnych karier w zrewolucjonizowanym świecie.
Konfederacja dokładnie tym samym przyciągnęła konserwatystów: potrafi być skuteczna, pragmatyczna i bezczelna, ale z drugiej strony – jak na razie – zdaje się zachowywać wierność tradycyjnym wartościom. Jest zatem sprytnym dzieckiem konserwatywnego myślenia, które bezkompromisowo podbija scenę polityczną.
Oczywiście nie łudźmy się, że na zawsze tak pozostanie. Wzrosty w sondażach sprawiły, że Konfederaci zaczęli lawirować w politycznych deklaracjach, jeśli chodzi o kwestie światopoglądowe. I choć przekonują, że to jedynie taktyka, to jednak nie sposób nie spojrzeć na to, jak na utratę cnotliwego życia. A przecież jeśli choć raz odrobinę się ubrudzisz, łatwiej będzie ci zanurzyć się w bagnie po szyję.
***
Wyborcy, gotowi poprzeć Konfederację, to istny koktajl światopoglądowy. To poważny problem, wszak prędzej czy później partia stanie przed wyborem: kogo zrzucić z tej szlupy, by płynąć dalej. Niech memento dla każdego, zachwyconego Konfederacją, stanowi Platforma Obywatelska, która przed laty deklarowała obronę chrześcijańskich wartości, chwaląc się równocześnie wolnorynkowymi przekonaniami. Kto wówczas przewidywał, że stanie się ona ugrupowaniem lewicowym, które nie wpuści na listy żadnego polityka, odmawiającego liberalizacji prawa aborcyjnego?
Tomasz Figura