11 października 2023

Frajerstwo czy mocarstwo. Różne marzenia o Polsce

Czy Polska odzyska kiedykolwiek swą mocarstwową pozycję, a Polacy wolność? I czy to właśnie jest nasze przeznaczenie – od którego uciekając wpadamy w coraz większe poniżenie na arenie międzynarodowej i we własnych granicach?

Ubolewając nad sytuacją w naszym kraju, zadajemy sobie pytania: Dlaczego Czesi zrobili lustrację, a my nie? Dlaczego Węgry mogą się stawiać Unii Europejskiej, a my nie (chyba że na pozór, gdy trwa kampania wyborcza)? Dlaczego jedyne ugrupowania antysystemowe w Polsce albo nie mają wpływu na politykę, albo są wewnętrznie niespójne? Dlaczego jesteśmy wciąż skazani na rządy tego samego układu, który klęka przed obcymi mocarstwami? Dlaczego prawa obywatelskie stoją u nas na niższym poziomie niż nawet w prawodawstwie unijnym (przykład: prawo o broni wywodzące się z epoki stalinizmu)? Dlaczego absurdy unijne są u nas wprowadzane nie tylko z gorliwością, ale i z nadgorliwością (nieraz z dodaniem „rodzimych” obostrzeń biurokratycznych)? Itd. Itp.

Płacę 100 miliardów za naplucie mi w twarz? Tylko w Polsce…

Wesprzyj nas już teraz!

Wszystkie powyższe pytania prowadzą do najaktualniejszego: Dlaczego zgodziliśmy się na rolę „sługi” wobec wrogiego nam państwa ukraińskiego, skoro jedynym, co mieliśmy do zyskania było zadowolenie Waszyngtonu i fałszywy poklask europejskiego salonu? Dlaczego godzimy się na to wszystko? W imię korzyści płynących z „odbudowy Ukrainy”? Nawet jeżeli, to dlaczego, gdy była o tym mowa, słyszeliśmy, że Polsce przypadną inwestycje w… Donbasie, a więc na ziemiach, które już wtedy było oczywiste, że Rosja odzyska wskutek trwającej wojny?

Rozsądni ludzie od początku mówili, że tak się to skończy. Tylko za to byli nazywani „ruskimi onucami”. A tu przecież nie chodzi o bycie „ruską” czy „banderowską” onucą, tylko o nasz własny interes! Polacy otworzyli domy i serca przed Ukraińcami, następnie rząd przywłaszczył sobie ich zasługi, przejmując operację pomocy uchodźcom, a potem – skoro daliśmy już palec – to zapuścił rękę głęboko w nasze kieszenie, wydając 100 miliardów złotych na eskalowanie konfliktu amerykańsko-rosyjskiego prowadzonego rękami Ukraińców i przyjmując kolejne poniżenia zgotowane nam przez reżim w Kijowie.

Patrząc na poczynania rządu w Warszawie – który, jak celnie wskazała Ewa Zajączkowska-Hernik, wstając z kolan, rozbił sobie głowę o kant ukraińskiego stołu – przejmuje nas mieszanka wściekłości, wstydu i głębokiego żalu. Znów pytamy: Dlaczego tak musi być?

No właśnie, dlaczego? 

Szukając odpowiedzi na to pytanie, nie chciałem pogrążać się w beznadziei, ale wręcz przeciwnie – poszukać światła w tunelu, sięgając do tych pokładów polskiej duszy, gdzie, jak pisał Mickiewicz, wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi

Być może odpowiedzią jest jakaś siła – pomyślałem – którą wciąż nosimy w swojej duszy narodowej? A być może jest to ta opatrznościowa rola, jaką niektórzy przypisują Polakom jako narodowi w jakiejś mierze wciąż katolickiemu?

W każdym razie, idąc tym tropem, sformułowałem następującą, najbardziej optymistyczną z możliwych odpowiedzi: Jesteśmy największymi frajerami, ponieważ w duszy polskiej spoczywa potencjał predestynujący nas do roli mocarstwa. Wiedzą o tym nasi wrogowie i dlatego robią wszystko, by Polska była jak najdalszym przeciwieństwem tego, czym mogłaby być.

Chciałbym, żeby te słowa były prawdą. Jednak żeby nie były tylko „pobożnym życzeniem” wypada się nad nimi krytycznie zastanowić, rozeznając ile jest w nich romantycznego mesjanizmu, a ile rozumnego prawdopodobieństwa… Powtórzyłem powyższe słowa wielu osobom i chciałbym przedstawić potencjalne zarzuty i wątpliwości, z jakimi zostały one skonfrontowane.

Czy jesteśmy frajerami, dlatego że zatraciliśmy narodowe pojęcie wolności?

Myśląc o tym, uświadomiłem sobie, że tzw. wartości duchowe czy cywilizacyjne są ważne, ale to wolność jest tym, co pozwala nadać im odpowiednie miejsce w strukturach państwa i społeczeństwa. Tak jak miłość jest aktem wolnej woli, tak w życiu publicznym stanowienie i egzekwowanie praw jest przywilejem ludzi wolnych, a nie niewolników. Niby oczywiste, ale chyba często łudzimy się, że możemy walczyć o wartości – bez wolności. Łudzimy się, że w sytuacji, w której nie posiadamy podstawowych praw (autentycznego prawa własności, prawa do obrony i do zbrojnego przeciwstawienia się tyranii), możemy w ogóle walczyć o polityczne zabezpieczenie naszych wartości…

Ktoś powie, że wolność nie jest najważniejsza, ale paradoksalnie nawet w czasie zaborów mieliśmy nieraz więcej wolności osobistej niż dzisiaj. Powstańcy mogli walczyć z zaborcą, dlatego że temu samemu zaborcy nie przyszło do głowy, żeby reglamentować broń w prywatnym posiadaniu, co na masową skalę wprowadzili dopiero komuniści, a tak skwapliwie kontynuują dzisiejsze rządy.

Godzenie się z utratą wolności osobistej niewątpliwie przyczynia się do tego, że jesteśmy tytułowymi frajerami. Towarzyszy temu zjawisko przeniesienia kwestii takich jak wolność czy samostanowienie do dziedziny historii i abstrakcji. Tymczasem rozdzielenie sfery realnej wolności osobistej i historycznej walki o wolność jest schizofreniczne i szkodliwe, a celuje w tym obecna władza, która na gruncie „polityki historycznej” wychwala choćby Żołnierzy Wyklętych, podczas gdy swoimi komunistycznymi ustawami i działaniami kontynuuje politykę odbierania Polakom ich wolności osobistej.

Czy jesteśmy frajerami, dlatego że jesteśmy… katolikami?

To pytanie jest przewrotne, ale trzeba je zadać. Krytycy powiedzą nam bowiem: przecież wasza Ewangelia zaleca, by nadstawiać drugi policzek. Ale czy na pewno rozumieją oni słowa Pana Jezusa?

Wystarczy sięgnąć po katechizm (np. Katolicki katechizm apologetyczny ks. Walentego Gadowskiego), by dowiedzieć, że w świecie istnieje porządek i hierarchia, a słów o drugim policzku nie należy rozumieć bezwzględnie i dosłownie. Owszem, Pan Jezus zaleca pokorę, to znaczy w sytuacji, gdy chodzi o naszą miłość własną, to chętnie przyjmujemy nawet poniżenia, gdyż leczą nas z pychy. Ale jednocześnie, gdy pełnimy funkcję w hierarchii (głowy rodziny, szefa w firmie czy uczestnika władzy), to jesteśmy przede wszystkim zobowiązani do obrony powierzonych nam ludzi i dóbr.

Ojciec nie może powiedzieć: Przywal mi w drugi policzek, bo jestem chrześcijaninem. Dałby tym samym zły przykład dzieciom, pokazując, że można pomiatać powagą domu i rodzicami, którzy mają być przecież autorytetem. Wręcz przeciwnie, odpowiedzialność ojca polega na obronie rodziny, a w tym celu musi posiadać dobre imię i należny mu szacunek. Ponadto, sam zdrowy rozsądek podpowiada nam, że jeżeli jesteśmy katolikami, to mamy obowiązek walki ze złem, a dawaniem pola złu byłoby, gdybyśmy w różnych sytuacjach nadstawiali drugi policzek, zamiast to zło ukrócić. Słowa Pana Jezusa – jak w wielu innych przypadkach – odsłaniają przed nami głębię prawdy na temat naszej upadłej natury i sposobów pokuty oraz zaskarbienia sobie zasług wiecznych, ale bynajmniej nie wywracają porządku naturalnego i hierarchii społecznej. Pan Jezus nie był – wbrew temu, co twierdzą różni postępowcy – rewolucjonistą, anarchistą i komunistą!

Więc w tym punkcie wypada jednoznacznie odpowiedzieć: Nie, nie jesteśmy frajerami, dlatego, że jesteśmy katolikami. Wręcz przeciwnie, gdybyśmy trzymali się tradycyjnych zasad katolickich, to pamiętalibyśmy o konieczności walki ze złem czy choćby o tzw. porządku miłości (ordo caritatis).

Innym argumentem ludzi „ze świata” jest miłosierdzie. Mówią oni: Nie rozliczacie komunistów, bo kierujecie się miłosierdziem. Musicie pomagać imigrantom, bo wasz Pan nakazał wam miłosierdzie. Tolerujecie lawendową mafię w Kościele, bo współczujecie tym biednym ludziom, którzy popadli w tak straszliwe grzechy. Ale znów – czy jest to ewangeliczne rozumienie miłosierdzia?

Temat jest wciąż wałkowany, ale chyba nigdy dosyć powtarzania, że Pan Jezus nigdy, w żadnym podaniu Tradycji i w żadnym ustępie Ewangelii, nie głosił bezwarunkowego miłosierdzia, a jedynie miłosierdzie dla tych, którzy żałują za grzechy, pokutują i idą za Nim. Jest logiczne, że w i państwie nie obowiązuje wyłącznie miłosierdzie, ale także sprawiedliwość, zaś miłosierdzie możemy stosować do tych, którzy przestrzegają naszych praw i szanują nasze zasady (na tej prostej prawidłowości opierała się zawsze legalna imigracja).

Władza ma kierować się dobrem wspólnym. A jak zaniechania lustracji czy destabilizowanie społeczeństwa przez niekontrolowany napływ imigrantów miałyby służyć dobru wspólnemu? Konia z rzędem temu, kto odpowie. Tymczasem jest jasne, że mamy tu do czynienia z fałszywym, a nie katolickim miłosierdziem.

I wreszcie, kolejnym zarzutem będzie klerykalizm, a więc (mówi świat): Jesteście frajerami, bo wierzycie bezkrytycznie w to, co ksiądz mówi z ambony. Odpowiadając, po pierwsze zauważmy, że mamy problem, gdyż księża… nie mówią już z ambony. Jest to fakt nader symboliczny, świadczący o porzuceniu przez Kościół właściwego rozumienia urzędu nauczycielskiego, w czym przykład przyszedł z samego Watykanu (gdzie papież sprzedał tiarę na aukcji charytatywnej i zaczął „dialogować” ze światem).

Argument ten jest w związku z tym trudny do odparcia, bo gdy dawniej – przed kryzysem doktryny i autorytetu – mówiliśmy o prostym ludzie, który poddawał się prowadzeniu proboszczów, to efektem było poszanowanie religii i względne (przynajmniej publiczne) zachowywanie moralności oraz piętnowanie tych, którzy ją łamią. Ale kiedy klerykalizm połączył się z posoborową degradacją nauczania i zanikiem zdrowego rozsądku, to skutki są nieprzewidywalne…

Tymczasem katolicyzm jest religią rozumu i zdrowego rozsądku, religią logiczną, uporządkowaną i niełamiącą w żaden sposób praw wynikających z natury. Możemy oczywiście zdobyć się na akt miłości doskonałej, poświęcając nawet życie za innych (tu dotykamy romantycznego hasła „za wolność waszą i naszą”), ale Bóg – jak wyraźnie dowodzi św. Tomasz – nam tego nie nakazuje, gdyż pierwszym i najważniejszym punktem odniesienia są nasze obowiązki stanu (wobec Boga, samych siebie, rodziny i ojczyzny).

Biorąc pod uwagę powyższe argumenty, twierdzenie, że jesteśmy frajerami, bo jesteśmy katolikami należy uznać za nieprawdziwe i podkreślić, że jest dokładnie odwrotnie – to właśnie tradycyjny katolicyzm (a nie posoborowy z całą swoją naiwnością) jest najsilniejszą podporą w drodze do pozbycia się tej wstydliwej łatki.

W takim może…

… jesteśmy frajerami, bo utraciliśmy silne państwo?

To wydaje się oczywiste. Ale z drugiej strony, powiedzmy sobie szczerze, kiedy je posiadaliśmy?

Mając silne państwo, nigdy nie byliśmy konsekwentni. Nie potrafiliśmy zgnieść do końca zakonu krzyżackiego, a ostatecznie doprowadziliśmy do powstania pierwszego protestanckiego państwa. Nawet zdobywszy Moskwę, nie wiedzieliśmy co z tym dalej zrobić, a gdy zyskaliśmy nową opatrznościową szansę – kiedy wchodząc w sojusz z Białą Armią generała Denikina mogliśmy zdusić w zarodku hydrę bolszewicką, a Rosja była na tyle osłabiona, że prawdopodobnie musiałaby przystać na nasze warunki odbudowy Rzeczypospolitej w przedrozbiorowych granicach – to woleliśmy ulec różnym emocjonalnym (nienawiść Piłsudskiego do carskiej Rosji) czy ideologicznym (endecka obsesja homo-etnicznej Polski) przekonaniom i dogadać się z Leninem. Jakie były skutki, wiadomo…

Utraciliśmy państwo z własnej winy – żaden katolik nie powinien mieć co do tego wątpliwości. Robiąc codzienny rachunek sumienia, nie zastanawiamy się przecież, kto nas nakłaniał do zła, ale wyznajemy przed Bogiem to zło, które przy udziale naszego własnego aktu woli zostało dokonane – to zło, które wynika z naszych własnych decyzji i zaniedbań, nawet jeżeli ktoś uczestniczył w jego powstaniu czy realizacji. Ostatecznie to my odpowiadamy przed Bogiem.

Taka jest zdrowa katolicka postawa, którą zaburzyły w nas romantyzm, insurekcjonizm i „unarodowienie” katolicyzmu na potrzeby walki wyzwoleńczej. Nasze imperium upadło, bo było kolosem na glinianych nogach. Pod tym względem można powiedzieć, że jesteśmy przeciwieństwem Rosji. W Rosji istniało silne państwo, które czasem popadało w intrygi i morderstwa na szczytach władzy, ale czasem zachowywało właściwą sobie powagę, natomiast Rosja upadła i została pokonana przez bolszewizm, bo samo państwo – bez morale narodu – nie było w stanie się uratować. Natomiast Polacy posiadali większy etos tzw. złotej wolności i wprawdzie nie zabijali swoich królów, ale jednocześnie doprowadzili do rozpasania możnowładztwa i słabości struktur państwowych.

To my stworzyliśmy okazję dla zaborców i dopóki tego nie zrozumiemy, to nie odrobimy lekcji historii. Bez jej odrobienia sam fakt, że byliśmy mocarstwem w niczym nam nie pomoże, jeżeli chodzi o odzyskanie dziś pozycji międzynarodowej przez Polskę.

Czy drzemie w nas siła, która może pokonać frajerstwo?

W tym kontekście legenda o rycerzach śpiących pod Giewontem nabiera szczególnego, symbolicznego znaczenia. Czy nasza wolność i nasza potęga są już tylko wspomnieniem, czy też zachowaliśmy w duszy coś, co pomoże nam je odzyskać?

Nie dysponujemy tu niestety wielkim „materiałem dowodowym”. Są jedynie poszlaki. Że być może mamy trochę więcej zdrowego rozsądku, skoro reżim covidowy był u nas nieco łagodniejszy niż gdzie indziej. Że być może jesteśmy bardziej przywiązani do katolicyzmu, skoro nawet socjalistyczno-etatystyczna partia, która dzierży władzę, musi udawać, że ma związki z katolicyzmem?

Jak to udowodnić? I nawet, gdyby była to prawda – to jak przezwyciężyć wady narodowe (choćby nieumiejętność budowania zgody ponad podziałami lub podporządkowania się silnemu przywództwu)? Jak przypomnieć Polakom, że byli kiedyś wolni? I czy w ogóle miałoby to odniesienie do dzisiejszej rzeczywistości, skoro pełnią praw cieszyła się niegdyś wyłącznie klasa polityczna, a poza tym nawet mieszczaństwo (dziś: klasa średnia!) było upośledzone pod względem podstawowych swobód?

Nie mamy ani silnej klasy średniej, ani potężnych miliarderów, którzy mieliby szansę – jak Donald Trump czy Elon Musk – pozytywnego wpływania na rzeczywistość. Jak zatem mielibyśmy sięgnąć po wolność i potęgę? To pytanie na odrębną refleksję. Teraz skupmy się na tym, czy jest to w ogóle możliwe…

Czasem, gdy mówię o zasadach, na jakich powinno funkcjonować państwo, słyszę, że dziś jest to idealizm. Ale – tu wyrażam swój sprzeciw – przecież te zasady nie są polityczną doktryną jakiegoś de Maistre’a zatopionego po uszy w dawno minionej epoce! Te zasady wynikają z aktu stworzenia. Ziemia pochłonie wszystkich tyranów, wszystkie układy rozproszą się na wietrze historii, a zasady pozostaną, gdyż struktura świata nie jest ludzką ręką uczyniona, lecz Boską i Boskim rozum stoi za tym, że mamy być wolni, a państwo ma służyć naszemu dobru!

Czy więc jesteśmy w stanie odzyskać wolność i stworzyć państwo, które szanuje prawo naturalne, zależy tylko i wyłącznie od tego, czy zdołamy przełamać moralny, intelektualny i duchowy impas, który każe nam wierzyć, że prawdziwa normalność nigdy u nas nie nastanie.

Dlatego – choć nie jestem w stanie tego udowodnić – zachowuję nadzieję, że gdzieś, gdzie wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, zachowaliśmy ten bodziec wolności i tę pobudkę wiary, które podrywały do czynu najszlachetniejszych spośród naszych ojców. Jeżeli tylko uda nam się (na pewno nie w skali lat, lecz pokoleń) emocje zastąpić rozumem politycznym, to nie wykluczałbym możliwości odzyskania wolności i potęgi.

Bo jeżeli nie, to co nam pozostaje? Bylejakość? Przecież Bóg nie powołuje nikogo do bylejakości. Brak suwerenności i pogodzenie się, że do końca świata będziemy sługami nie swoich interesów? Brzmi to tragicznie, ale nie bójmy się zwykłej logicznej konsekwencji: Czyż nie takie są właśnie ostateczne skutki odpuszczenia walki o prawdziwe, silne państwo narodowe – bez kompromisów i bez tłumaczenia, że przecież się nie da?

Filip Obara

Z ekologią za pan brat? Owszem, ale tylko na gruncie wolnego rynku!

Państwo a Naród. Dla kogo jest niepodległość?

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(72)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie