My, chrześcijanie wiemy, że nasze życie trwa, a zbawienie jest ziszczeniem wszystkich największych pragnień człowieka. To jest coś, za czym tęsknili wszyscy święci i na co byli gotowi. Ta pamięć o tym dokąd święci zmierzają, co jest celem ich wędrówki, pozwalała im podejmować odważne, ryzykowne, ale zawsze oparte o Boże słowa decyzje. To generowało także skutki dla ludzi, którzy byli wokół nich, to generuje skutki również dla nas. Można więc powiedzieć: od tego, jak człowiek patrzy na to, co go czeka po śmierci, za jakim życiem tak naprawdę tęskni – czy z Bogiem, czy bez Boga, za niebem, czy piekłem – od tego zależy kształt kultury i cywilizacji, od tego zależy czy wybierzemy dekadencję, czy życie – mówi w rozmowie z portalem PCh24.pl ks. prof. Piotr Roszak.
Dekadencja, nihilizm egzystencjalny, marazm, beznadzieja… Dlaczego szeroko pojmowany Zachód wybrał własną śmierć, a nie życie, którym jest Chrystus Zmartwychwstały?
Wesprzyj nas już teraz!
To pokłosie długiego procesu, który rozpoczął się ponad 100 lat temu od kryzysu modernistycznego, kiedy to zostały zakwestionowane podstawowe wartości, na których zbudowano cywilizację chrześcijańską. Na ich miejsce zaczęto wstawiać propozycje wymyślone – niesprawdzone historią czy doświadczeniem kulturowym, a nawet ludzkim rozumem. Miały one całkowicie zmienić i ostatecznie zmieniły świat. Zwróćmy uwagę: nie zostały przyjęte dlatego, że się sprawdziły, okazały się lepsze od chrześcijaństwa, ale zostały ideologicznie zaproponowane i na siłę wprowadzane, nawet jeśli oznaczały wielkie społeczne koszta.
Nie jest przypadkiem, że na początku XX wieku europejskie społeczeństwa charakteryzował podobny do obecnego klimat intelektualny. To nastrój dekadentyzmu, apatii i wszechobecnej nudy. Ludzie po prostu twierdzili, że są znudzeni światem, który – niby dzięki osiągnięciom nauki – poznali do końca. Mało kto jednak zwracał uwagę, że było to myślenie życzeniowe, bo z biegiem lat się okazało, ile jeszcze nie wiemy; i że to świat pozbawiony Boga oraz wartości, które wskazywały na to, co jest po życiu doczesnym, nadając sens decyzjom i wysiłkom podejmowanym każdego dnia.
Ale to, co działo się ponad 100 lat temu, przez lata aż po dzień dzisiejszy, niestety mutowało. Nihilizm zapoczątkowany przez Nietzschego – który twierdził, że człowiek jest twórcą wartości, a nie kimś, kto je odczytuje – był w rzeczywistości ideologią proponującą inżynierię nowego świata, np. budowanego w oparciu o siłę czy prawo silniejszego – stąd „wola mocy”, którą promował niemiecki filozof. Skoro wartości nie odczytujemy, a wymyślamy, to kto je ma wymyślać? Silniejszy – twierdził Nietzsche.
Patrząc skrótowo na historię późniejszych dziesięcioleci widać, że tamten nihilizm przepoczwarzył się w postmodernizm, ale program dla świata i ludzkości nie zmienił się. Nadal chodziło o zamknięcie człowieka w świecie materialnym, o ponowne wejście do „jaskini Platona”, tylko tym razem mówiono, iż nie ma świata poza tą jaskinią a człowiek po prostu musi się przygotować na to, że nigdy z niej nie wyjdzie. Miało to ogromne konsekwencje kulturowe i duchowe, ponieważ krok po kroku pozbawiano człowieka odniesienia transcendentnego. To trochę tak – idąc za metaforą Zbigniewa Herberta – jak z kurą, która przez przebywanie z ludźmi, udomowiona, przestała być ptakiem i jedynie go przypomina.
To wszystko ma jednak swoje konsekwencje: nie jest przypadkiem, że przez wcześniejsze wieki niemal wszystkie znaczące pomysły społeczne lub polityczne rodziły się z chrześcijaństwa, a w XX wieku i obecnie mamy do czynienia z koncepcjami generalnie krótkowzrocznymi, polegającymi na rozwiązywaniu bieżących problemów, gaszeniu pożarów, doraźnych działaniach. Nie ma zaś głębszej refleksji nad próbą budowy świata będącego w stanie przywrócić człowiekowi nadzieję. A nadzieja jest tutaj kluczowa…
Nadzieja i zbawienie. Bardzo dziękuję, że Ksiądz Profesor wywołał Nietzschego, który napisał „Bóg umarł”. Chyba wszyscy znają te słowa niemieckiego filozofa, ale niewielu zna ich kontekst. Jego zdaniem „Bóg umarł” bo świat odrzucił Stwórcę, czy też odwrócił się od Niego. Nietzsche zaproponował w związku z tym, żeby znaleźć nowego boga i stworzyć nową rzeczywistość zbawienia. Od ponad 100 lat tego pomysłu nie udaje się zrealizować. Mało tego: im bardziej się to nie udaje, tym bardziej świat chce to wdrażać…
Nietzsche pisząc o „śmierci Boga”, w którego dotychczas wierzono na zachodzie Europy, zwracał uwagę, że Stary Kontynent zaczyna odwracać się od dotychczasowych wartości. Pierwszym momentem antychrześcijańskiego wystrzału było oświecenie. Nietzsche stwierdził, że proces ten jest już tak daleko posunięty, iż trzeba przejść na wyższy poziom, jakim jest autokreacja człowieka.
Wydaje mi się, że rację mają ci, którzy należą do teologicznej szkoły tzw. Radykalnej Ortodoksji – jak John Milbank – twierdząc, że wszystkie współczesne problemy społeczne mają tak naprawdę swe źródło teologiczne i były powiązane z próbami „psucia” teologii. To, co się stało i dzieje w Europie, jest tak naprawdę konsekwencją odwrócenia się od Stwórcy i szukania zbawienia w sobie samym. To pokłosie nie tylko nurtu marksistowskiego, który z różnymi mutacjami trwa do dziś. To przede wszystkim echo sporu o eschatologię, o to, co dalej niż doczesne życie. Nie tylko o to, jak rozwiązywać bieżące sprawy, ale o to, kim jest człowiek, po co jest człowiek, dokąd człowiek zmierza i jaki jest jego główny cel. To, że przestaliśmy o tym rozmawiać, wcale nie oznacza, że tego celu nie ma.
Zatem kluczowy problem współczesności brzmi: czy ludzkie życie ma wymiar metafizyczny, czy też chodzi w nim co najwyżej o jakieś relacje wewnątrz tego świata? Czy człowiek ma myśleć o zbawieniu, zmartwychwstaniu, życiu wiecznym, czy też ma zostać zamknięty w jakiejś niszy i zredukowany do materii, do tego co mierzalne? Te kwestie nieprzypadkowo się nie pojawiają w przestrzeni publicznej, a jeśli nawet się pojawią, to natychmiast słyszymy dominującą narrację, że człowiek niczym nie różni się od zwierząt. Wszystko wskazuje na to, że już niedługo zostanie to „zatwierdzone” na poziomie prawnym, kiedy zostaną zrównane „prawa zwierząt” z prawami człowieka.
„Pan Bóg nie oferuje programu wyborczego. Pan Bóg przynosi ratunek i zbawienie”, mówił swego czasu Tomasz Wróblewski…
Pan Bóg przede wszystkim dał człowiekowi obietnicę. To jest kluczowe słowo! Pan Bóg powiedział do człowieka: daję Ci wolność; możesz zrealizować coś, co sprawi, że będziesz w pełni szczęśliwy. To szczęście zaczyna się dla ciebie tu na ziemi, kiedy żyjesz w zgodzie z błogosławieństwami i Ewangelią, które nie są żadnym kagańcem na Twoją wolność, tylko tym co ma ją rozwinąć i doprowadzić do pełni, po to żebyś przekroczywszy próg wieczności mógł cieszyć się tym, co jest prawdziwym spełnieniem tego, o czym myślałeś i marzyłeś w trakcie swoich licznych wyborów ziemskich.
Chrześcijaństwo ma bardzo spójną i logiczną koncepcję życia człowieka; życia, które zmierza do ważnego finału. To Pan Bóg jest tym, który ma inicjatywę, który zaprasza nas do studni z wodą życia. Jeśli odrzucamy Jego zaproszenie i obietnicę; jeśli mówimy, że życie sprowadza się do „tu i teraz”, to po pierwsze, narażamy się na potępienie w życiu wiecznym, a w życiu doczesnym na dekadencję i zapaść. To ostatnie jest nawet potwierdzone szeregiem badań, które pokazują jak religia pozytywnie wpływa na człowieka, na jego dobrostan – nic dziwnego, bo przecież łaska została dana „dla” natury, aby ją podnieść na wyższy poziom możliwości, uzdrowić, a nie by jej przeszkadzać…
Odrzucając chrześcijaństwo człowiek Zachodu przestał wiedzieć, po co żyje. Mało tego: śmierć kogoś na Zachodzie jest odbierana albo jako „zniknięcie” – po prostu ktoś gdzieś poszedł, wyprowadził się, może kiedyś wróci, może nie, takie rzeczy się zdarzają – albo jako coś, co obserwujemy zwłaszcza w krajach Beneluksu: „game over”, koniec meczu, gasimy światło, nie ma dogrywki…
Na Zachodzie tematy życia i śmierci zostały zbanalizowane i ośmieszone. Jest to konsekwencja dekadencji i nihilizmu, od kwestii których zaczęliśmy naszą rozmowę. Nie da się zrozumieć dlaczego współczesny człowiek odrzucił śmierć; dlaczego zepchnął ją do szpitalnych katakumb, żeby nie musiał na nią patrzeć w życiu codziennym; dlaczego z taką agresją reaguje na przypominanie średniowiecznego memento mori: „pamiętaj, że umrzesz”, bez zrozumienia mechanizmów antychrześcijańskiej rewolucji. Póki co jesteśmy na etapie, że jeszcze gdzieś pokątnie, po cichu, ale na pewno nie na forum publicznym można mówić, iż po tym życiu istnieje życie wieczne i każdy z nas kiedyś przekroczy próg wieczności.
Współczesnemu człowiekowi „po ludzku” trudno wytłumaczyć, że kiedyś jego życie się skończy; że nie będzie on nieustannie piękny, młody, zdrowy i nieśmiertelny. Aby to zrozumieć, potrzebne jest nawrócenie. Bez nawrócenia po prostu odrzuci on spójną i logiczną wizję śmierci, jaką głosi chrześcijaństwo.
Jeśli nie ma odniesienia do wieczności, do życia z Bogiem, to jaki jest sens i wartość podejmowanych decyzji? Życie jest oceniane, czy może raczej mierzone tylko przez pryzmat skuteczności albo opłacalności. To jest właśnie jedno z największych kłamstw współczesności – kultura krótkowzroczna i krótkoterminowa. Chrześcijaństwo przez wieki skupiało się na tym, żeby pokazać chociażby wartość ofiary z własnego życia, poświęcenia dla innych, miłości, czasem heroizmu. Tego nie są w stanie dać „święci” laicyzmu. Tego nie jest w stanie zaoferować kultura sprowadzająca człowieka do maszyny, interfejsu komputerowego czy struktury neuronalnej mózgu.
Wcale się nie dziwię, że główna oś sporu między chrześcijaństwem a współczesnością tak naprawdę leży dzisiaj w dwóch dziedzinach: w antropologii i w eschatologii.
Jeśli chodzi o antropologię, to tutaj św. Jan Paweł II doskonale wiedział, od czego zacząć pontyfikat i dlatego od początku mówił, kim jest człowiek, jako istota stworzona na obraz i podobieństwo Boga; za czym człowiek tak naprawdę tęskni i co go spełni.
Z kolei z eschatologią współczesny świat toczy walkę totalną, aby zepchnąć ją na margines i absolutnie o niej nie rozmawiać. Niekiedy nawet do teologii przenika ten trend. Dawniej słyszeliśmy wiele kazań o życiu wiecznym, o zbawieniu i potępieniu, o niebie, o piekle i o czyśćcu…
Lata temu słyszałem nawet kazania o grzechu…
No właśnie… To jest taki bardzo ważny, teologiczny rachunek sumienia, jaki trzeba przeprowadzić, gdy widzimy, że coś nie działa. Jeśli nie zmieniamy kultury, jeśli nie jesteśmy „źródłem światła w świecie” jak mówił św. Paweł w Liście do Filipian, tylko przyzwyczajamy się do ciemności i zaczynamy się w niej urządzać, to coś jest nie tak z naszą wiarą i nami samymi. My mamy światło od Chrystusa Zmartwychwstałego, który pokonał śmierć i który żyje. Musimy iść razem z Nim, być zawsze blisko Niego, aby nieść Jego światło światu.
Człowiek Zachodu zapytałby: tylko po co? Przecież to wymaga ode mnie dużo wysiłku, a poza tym ta Ewangelia jakaś taka mało życiowa. Wolę sobie obejrzeć serial na Netflixie, a ludzi starszych, chorych i cierpiących zamknąć w jakiś getcie, żeby nie psuć swojego dobrego samopoczucia samą myślą, że istnieją…
Takie myślenie faktycznie dzisiaj dominuje, ale historia uczy nas, że tego rodzaju podejście do życia prędzej czy później staje się niewydolne. Nagle bowiem okazuje się, że w społeczeństwie są potrzebni ci, którzy ofiarują swój czas, swoje życie dla innych i – co jest zgrozą dla współczesności – nie robią tego dla pieniędzy ani innych korzyści. Tacy ludzie zawstydzają tych wszystkich, którzy uważają, iż da się przejść przez życie na najniższych tonach, niezauważonym.
Współczesny świat próbuje wyrugować ze świadomości etos ofiary; etos człowieka, który potrafi patrzeć dalej niż inni i pokazywać drogę. W efekcie społeczność karłowacieje duchowo, a ludzkie życie sprowadza się do banału, jak obejrzenie nowego serialu czy zakup nowych butów. Nawet jeśli serial oglądają miliony widzów, a buty polecają tysiące celebrytów, to nadal jest to banał. Wielkie sprawy są, moim zdaniem, trochę jak korzenie, na które wylano asfalt. Po jakimś czasie zaczną one rozrywać nawierzchnię. Czasem będzie to rok, czasem dziesiątki lat. Niestety, jest to czas stracony. Skutki trwającego „asfaltowania chrześcijaństwa” tak naprawdę zobaczymy dopiero za jakiś czas, być może ich świadkami będą dopiero przyszłe pokolenia.
Na Zachodzie wiele dzieci nie chce patrzeć na starzejących się rodziców bądź po prostu uważa, że ci przeszkadzają im w życiu, w robieniu kariery etc. Dlatego też często oddawani są do domów opieki, ewentualnie wynajmuje się osobę do opieki nad nimi. Wielu Polaków jeździ do Niemiec, aby – jak powszechnie się to nazywa – „wycierać tyłki” starszym osobom. Ci, którzy w taki sposób pracują, często podkreślają, że tu chodzi o coś więcej: starsza osoba potrzebuje obecności drugiej osoby, bliskości, towarzystwa, kogoś, z kimś można porozmawiać. Problem jest potworny, problem narasta, ale niewielu zdaje się go dostrzegać…
Żyjemy w kulturze podróbek; w kulturze, która zachwyca się imitacją, falsyfikatem, żeby nie powiedzieć – popłuczynami. Kiedy przychodzi sytuacja graniczna taka jak ta, którą Pan opisał, wówczas wychodzi, co tak naprawdę ukształtowało człowieka.
Współczesny świat próbuje leczyć się, ale niestety objawowo, a nie istotowo, nie przyczynowo. Nawet jeśli znane są powody braku empatii, dekadencji etc., to nie mówi się o nich głośno, tylko podaje taką czy inną tabletkę przeciwbólową, która na kilka godzin załagodzi sprawę.
Proszę zauważyć, że mamy do czynienia z tendencją coraz szerszego określania różnych zachowań ludzkich, które dawniej były uznawane za podstawę moralności i coś oczywistego. Dzisiaj to wszystko musi być skodyfikowane, dzisiaj trzeba wyłożyć człowiekowi, ile pieniędzy musi wpłacić na organizację pożytku publicznego, żeby „mieć czyste sumienie”, ile czasu musi poświęcić dzieciom, by uznano go za dobrego rodzica… Zresztą: ile w ogóle wolno mieć mu dzieci, aby nie został nazwany dzieciorobem, patologią albo człowiekiem odpowiedzialnym za katastrofę klimatyczną.
O czym to świadczy? O tym, że z duszy człowieka Zachodu wypłukano podstawę jego tożsamości. Jeżeli ten proces potrwa nadal, to będziemy mieli do czynienia z kodyfikowaniem, wyjaśnianiem i uzasadnianiem najbardziej podstawowych i oczywistych postaw moralnych, jak np. ustąpienie miejsca starszej osobie w tramwaju. Z tym mamy do czynienia w świecie, który postawił na nihilizm oraz dekadencję. Ten świat stracił motor rozwoju i dochodzi do ściany. Niestety, nie słychać głosów, które powiedziałyby, że nastąpiła pomyłka; że źle się stało i źle się dzieje, a my znaleźliśmy się na drodze donikąd.
W jakiś sposób próbował to uświadomić światu Joseph Ratzinger, ale z furią został on zakrzyczany. Określano go mianem człowieka, który nie rozumie współczesności, który myli się w swoich diagnozach, etc. Dlaczego? Ponieważ pokazał on sensowną drogę ratunku dla współczesnego świata – ratunku, jakim jest Chrystus i Ewangelia, która ratuje ludzki rozum przed szaleństwem odchodzenia od prawdy! Chrystus daje nam nadzieję. Nadzieja ta staje w obliczu prawy o człowieku i nie próbuje oswajać się ze śmiercią i jej banalizować, a nawet czynić z niej produktu kulturowego. Ratzinger zwracał uwagę, że człowiek współczesny próbuje udowodnić swoją dominację nad śmiercią i robi to na różne sposoby – najczęściej poprzez ryzykowanie własnym życiem w coraz bardziej absurdalnych i radykalnych formach. To, zdaniem Ratzingera, miało służyć człowiekowi, aby wmówić mu, iż nie boi się on śmierci i wcale nie potrzebuje Boga, bo to jak umrze, zależy tylko od człowieka i nikogo innego.
Generalnie zgadzam się z tym, co Ksiądz Profesor powiedział, ale zastanawiam się, kto ma dzisiaj przypominać, że ratunkiem dla świata jest Chrystus? Ma to zrobić papież? Mają to zrobić kardynałowie Franciszka? Przepraszam, ale powiem brutalnie: dla nich problemem nie jest totalna sekularyzacja i ateizacja Zachodu; dla nich nie jest problemem to, że ci, którzy wciąż uczestniczą w Mszy Świętej, tracą wiarę w realną obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Dla nich problemem jest kapłaństwo kobiet i błogosławienie LGBT…
Tak się właśnie kończy spychanie najważniejszych problemów na dalszy plan i rajcowanie się substytutami… Odnoszę wrażenie, że także Kościół ulega presji – już od dłuższego czasu – żeby nie podejmować najważniejszych tematów. Często ma to charakter bardzo uczony, postępowy… ale wycinkowy, pozbawiony szerszego nakreślenia sytuacji. Takie diagnozy zostawiał nam św. Jan Paweł II. Pokazywał on, że spór o prawo do życia to większa część starcia cywilizacji i otwierał nam na to oczy. Naśladowców takiego stylu pasterskiej troski chyba zbyt wielu nie ma…
Kiedy ostatni raz słyszał Pan o promowanej przez Kościół publikacji mającej na celu realne pokazanie, w którym miejscu jesteśmy – czy nasza cywilizacja się zwija, czy rzeczywiście następuje postęp; co to w ogóle znaczy postęp – czy to więcej możliwości wyboru, dopuszczenie do kapłaństwa kobiet i uznanie aborcji za cnotę, czy też podstawowe prawo człowieka? Takich publikacji nie dość, że jest niewiele, to Kościół najczęściej podchodzi do nich poprzez wzruszenie ramionami, niestety!
Jest to związane, powiedzmy to wprost, z podprogową cenzurą. Uświadomienie sobie przez człowieka, który zabłądził, w którym miejscu się znajduje, wyzwala w nim wiele różnych działań. To się jednak blokuje, człowiek ma nie zastanawiać się, dokąd zmierza, tylko pędzić naprzód. Nieważne dokąd, nieważne po co. Kiedy zacznie się nad tym zastanawiać, wówczas znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że właściwie wszyscy jesteśmy zbawieni; którzy będą głosić fałszywe miłosierdzie, aby przekonać taką osobę do powrotu na drogę donikąd.
Dlaczego część ludzi Kościoła zajmuje się w związku z tym „czymkolwiek”, a nie tym, co najważniejsze? Przykro mi to mówić, ale tacy kapłani jak Ksiądz Profesor – którzy stawiają tak niepopularne diagnozy – są dzisiaj w mniejszości…
Do Kościoła również docierają różne pokusy. Jeśli jest grana jakaś symfonia, to wielu ludzi Kościoła ma czasami ochotę przyłączyć się i grać tak jak wskazuje dyrygent. Tylko że Kościół ma zupełnie inną melodię! Kościół gra w zupełnie innej orkiestrze! Głos Kościoła musi wskazywać na to, co naprawdę ważne.
W XX wieku Kościół nie szedł z postępem czy z tą agendą zmian, które przychodzą ze świata. Kościół pokazywał właściwą nutę – jak pierwsze skrzypce, względem których wszystkie instrumenty stroi się przed koncertem – i zapraszał innych do współpracy. Kościół był krok do przodu, ponieważ nieustannie pokazywał, iż zmierza do zbawienia i chce tam zaprowadzić ze sobą każdego. Iść przed światem pokazując drogę, a nie nadskakiwać z tyłu, próbując nadążyć za innymi. Ktoś idący za plecami innych po prostu za nimi idzie, bo nie widzi drogi!
W sytuacji, kiedy Kościół przyjmuje odwrotną perspektywę – perspektywę nadążania za światem, za współczesnością, Ewangelia staje się opcją numer 2, numer 3, numer 10, a potem bez numeru. To wielki błąd, ponieważ Ewangelia była, jest i będzie dla każdego katolika opcją podstawową! Nie mylili się ci, którzy budowali Europę w oparciu o Ewangelię jako zasadę numer 1. Niestety, to się zmieniło. Ewangelia staje się dla wielu co najwyżej dodatkiem, który ma potwierdzić, że ktoś ma rację. Wtedy jest dla niej miejsce, można ją cytować, powoływać się na nią, etc. Natomiast, kiedy okazuje się, że Ewangelia kwestionuje dany paradygmat, to wówczas jest ona czymś złym, wstecznym, a zbudowany na niej Kościół Chrystusa trzeba zaorać…
Jest wielu kapłanów, którzy próbują pokazywać prawdę Ewangelii i głosić naukę będącą w kontrze do współczesności. Wciąż są kapłani, którzy bardziej słuchają Boga niż ludzi. Są jednak również i tacy, którzy muszą dokonać rachunku sumienia, i mam tutaj na myśli wszystkich chrześcijan – zarówno hierarchię Kościoła jak i tych, którzy każdego dnia dają świadectwo swej wiary, a także [mam na myśli] siebie samego. Rachunek sumienia powinien być naszą codziennością, bo bez tej praktyki ciężko będzie ocalić chrześcijańską duszę pośród tych ciemności, które będą panowały. To nie będzie łatwa praca i nie ma się co tutaj oszukiwać, ale musimy ją wykonać, żeby nie być skazanymi na dekadencję, nihilizm i w końcu śmierć.
Telewizja PCh24 TV wyprodukowała film dokumentalny „Umrzesz. I co dalej?”. Jak odpowiedziałby Ksiądz Profesor na pytanie zawarte w jego tytule?
Kościół uczy, że „dalej” jest sąd szczegółowy i sąd ostateczny, spojrzenie na ludzkie życie z perspektywy Bożego zaproszenia oraz życie polegające na przyjęciu zbawienia danego w Chrystusie: czy nie zostało przyjęte na marne lub roztrwonione, albo na odrzuceniu – na niebie, albo na piekle. Jest element oczyszczenia, oddzielenia ziarna od plew, który prowadzi do zjednoczenia z Bogiem.
Konsekwencje ludzkich czynów, opowiedzenia się za Chrystusem, trwania w relacji z Nim mają wpływ na los, który czeka każdego człowieka. Można więc powiedzieć, że od mojej osobistej relacji z Chrystusem zależy wszystko.
No właśnie… Nie zniknę, tylko będę albo nie będę z Chrystusem…
„Albowiem życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy, i gdy rozpadnie się dom doczesnej pielgrzymki, znajdą przygotowane w niebie wieczne mieszkanie” [z Prefacji o zmarłych].
My, chrześcijanie wiemy, że nasze życie trwa, a zbawienie jest ziszczeniem wszystkich największych pragnień człowieka. To jest coś, za czym tęsknili wszyscy święci i na co byli gotowi. Ta pamięć o tym, dokąd święci zmierzają, co jest celem ich wędrówki, pozwalała im podejmować odważne, ryzykowne, ale zawsze oparte o Boże słowa decyzje. To generowało także skutki dla ludzi, którzy byli wokół nich; to generuje skutki również dla nas.
Można więc powiedzieć: od tego jak człowiek patrzy na to, co go czeka po śmierci, za jakim życiem tak naprawdę tęskni – czy z Bogiem, czy bez Boga, za niebem, czy piekłem – od tego zależy kształt kultury i cywilizacji, od tego zależy, czy wybierzemy dekadencję, czy życie.
Bóg zapłać za rozmowę.