Jeżeli twórcy nowej ekranizacji Chłopów chcieli stworzyć opowieść o wyzwoleniu kobiety z okowów społeczeństwa, moralności i religii, to swój cel osiągnęli. Ale Reymonta w tym niewiele…
Gdy czytałem Chłopów, pamiętam, że uderzało mnie, w jak złożony psychologicznie sposób autor potrafił oddać dramat głównej bohaterki. U Reymonta nie ma socjologicznych i publicystycznych uproszczeń – przenosimy się do świata XIX-wiecznej wsi z całą jej prymitywnością i z całą złożonością.
Oryginał prowadzi nas po ścieżkach namiętności, zdrady i grzechu, ale nie gra na uczuciach w taki sposób, że zaczynamy usprawiedliwiać sprawców tych niegodziwości. Kompleksowo ukazane są wiejska mentalność, problem aranżowanych małżeństw czy post-pańszczyźnianych niesprawiedliwości. Wszystkie te wątki nie były jednak skrojone pod – taką czy inną – z góry obraną tezę. Po prostu obrazowały rzeczywistość.
Wesprzyj nas już teraz!
W nowej ekranizacji również wszystko miało być obrazem – dosłownie. Migają nam przed oczami znane płótna Chełmońskiego, co – gdyby było dodatkiem – stanowiłoby ciekawe wzbogacenie, ale z techniką nadania ruchu tym obrazom twórcy niestety sobie nie poradzili. Obraz miga przed oczami, a ruchom brakuje naturalności, co drażni oko od początku do końca i rodzi tęsknotę za żywym aktorem, nie przerobionym przez pędzel i algorytm.
Jagna w powieści Reymonta jest przedstawiona jako osoba ognista, namiętna, trochę naiwna, ale też niesamowicie ciekawa świata, jako jedyna sięgająca oczami duszy poza granice rodzinnej wsi. Do tego wrażliwa. Właśnie ta wrażliwość, niepołączona ze zdrowymi wzorcami (jej matka również miała opinię panny o lekkich obyczajach), stała się przyczyną jej tragedii.
Tymczasem na jej miejscu w filmie spotykamy wychudzoną laleczkę bez wyrazu, której wrażliwość jest sprowadzona do popadania od smutku do euforii (niczym dzieweczka z Romantyczności Mickiewicza). Spłycenie tej postaci, ucięcie całego jej dramatu i nieukazanie wrażliwości (a ogranie jej wyłącznie zewnętrznym motywem robienia wycinanek) czyni z niej postać depresyjną, która jednocześnie wykazuje całkowitą bezwolność wobec otaczającego ją męskiego żywiołu.
Narracja poprowadzona jest tak, że oglądamy de facto powiastkę socjologiczną, a z ludzkiego dramatu zostaje jedynie ckliwość ubrana w sentymentalną muzykę i smutne miny. Przez cały czas widzimy młodą kobietę, której wyraźnie przeszkadzają wszelkie więzy społeczne czy religijne, a wokół niej prymitywne chłopstwo, które od poniedziałku do soboty żyje wyłącznie chciwością i obmową, a w niedzielę kornie klęczy pod ołtarzem w wiejskim kościele.
Do apogeum tego emocjonalnego wyrazu twórcy prowadzą nas w finałowej scenie, gdy gromada dokonuje pohańbienia Jagny i wydala ją na zawsze ze wsi. Wszystko poprowadzone jest tak, żeby jej współczuć, po czym rozbrzmiewa energetyczna muzyka, a Jagna klęczy w błocie i łajnie, którym została obrzucona przez obłudną wspólnotę w pozycji, jakby zbierała moc z żywiołu, w którym została pogrążona. Wstaje i idzie – ale nie jest już tą samą osobą. Jest kobietą wyzwoloną: z okowów społeczeństwa, moralności, religii, naturalnej zależności człowieka od człowieka.
Twórcy ekranizacji operują jednak nie tylko demagogiczną manipulacją, ale także celowo odchodzą od treści zawartych w powieści. Chodzi o wątek Antka, który zdradzał żonę z Jagną. W oryginale Reymonta widzimy, jak wielkie było cierpienie zdradzonej Hanki i z jak wielkim duchem ofiary powierzała siebie i swą rodzinę Bogu, by wszystko wróciło na właściwe tory. I Bóg wysłuchał jej modlitw, zsyłając opamiętanie na Antka. Natomiast w filmie tenże Antek do samego końca ugania się z wywieszonym językiem za Jagną, a wątek modlitw Hanki i jego nawrócenia zostaje cynicznie wycięty.
To przekłamanie nie pojawia się, jak sądzę, bez przyczyny. Ma potęgować poczucie niesprawiedliwości…Widzimy, jak Jagna, która zdradzała męża, zostaje wygnana ze wsi, a Antek, który także zdradzał żonę i bił się z każdym, kto obraził jego kochankę, nie tylko nie jest wygnany razem z nią, ale nadal (po śmierci Boryny) jest traktowany jako „pierwszy gospodarz we wsi”. Nie ma to jak podkręcenie – z pogwałceniem oryginału – wątku świadczącego o obłudzie polskiego, katolickiego społeczeństwa!
Od początku do końca film zanurzony jest w atmosferze relatywizmu. Tego samego nie można powiedzieć o Chłopach Reymonta, gdzie czytelnik otrzymuje moralną satysfakcję, choćby obserwując nawrócenie Antka. Po zakończeniu seansu mamy wrażenie, że film – zrealizowany niby to na kanwie powieści – jest w rzeczywistości pochwałą wszystkich bezeceństw współczesnego człowieka, które przecież powinniśmy puszczać płazem, bo kto z nas jest doskonały?
Zupełnie nie taki był wydźwięk Chłopów, którzy zostali po barbarzyńsku wykorzystani przez twórców do opowiedzenia zupełnie innej historii, pasującej owszem do liberalnych ideologii usprawiedliwiających każdy grzech, ale na pewno nie do zamysłu i twórczego geniuszu Władysława Reymonta.
Twórcy byliby jednak uczciwsi, gdyby nie nazywali swego dzieła ekranizacją, lecz opowieścią co najwyżej na kanwie motywów zaczerpniętych z powieści, a przede wszystkim, gdyby zmienili tytuł. Choćby na taki: Chłopi. Narodziny kobiety wyzwolonej.
Filip Obara