„PiS prędko nie wróci do władzy” – pocieszają się liczni publicyści pomni, że aż osiem lat musieli czekać, by na fotelu premiera zasiadł człowiek, który sprawi, że znowu będzie tak, jak było dawniej. Zaklęcia szeptane mantrą przez tych, którzy radują się dzisiaj wendetą Donalda Tuska, na niewiele się zdadzą. Wszak partia Jarosława Kaczyńskiego może szybciej odzyskać ster rządu, niż wielu się dzisiaj wydaje.
Jarosław Kaczyński podobno jest już tak wyniszczony psychicznie i zdrowotnie, że zdaje się być niezdolny do jakiejkolwiek politycznej refleksji. W dodatku – jak z zachwytem perorowali niedawno Mariusz Szczygieł i Jakub Wojewódzki – przypomina Gomułkę i jest bardzo samotny. A to, jak wiadomo, odbiera trzeźwość myślenia i uniemożliwia normalną aktywność. Jeśli wsłuchamy się w głosy liberalnych komentatorów, wydaje się, że PiS przegrywając wybory w 2023 roku, przegrał wszystko. Z nadzieją włącznie.
Słyszeliśmy to już wiele razy i dlatego nikogo poważnego chyba nie zaskakuje, że przeciwnicy Kaczyńskiego wróżą mu polityczny niebyt. Ten serial oglądamy do znudzenia za każdym razem, gdy liderowi PiS powinie się noga.
Wesprzyj nas już teraz!
Ale podobną melodię grają liberalne elity na Zachodzie. Kiedy tryumfy w USA święcił Barack Obama, liczni mędrcy, analitycy i rozmaitej maści obserwatorzy ścigali się w wymyślaniu uzasadnień dlaczego Republikanie przez długie lata nie wygrają zmagań o Biały Dom. Główną przyczyną wróżenia im permanentnych porażek i ogólnej katastrofy była zmiana demograficzna i wzrost udziału w wyborach kolorowej ludności. Dzisiaj, o dziwo, okazuje się, że na odsądzanego od czci i wiary Donalda Trumpa coraz chętnie chcą głosować czarnoskórzy.
Podziały polityczne przebiegają w sposób, który trudno zaprojektować. Stąd warto obserwować procesy polityczne i ich wpływ na potencjalne decyzje wyborców. A te wskazują, że PiS wcale nie jest skazane na tkwienie w opozycji do końca obecnej dekady. Może powrócić do władzy szybciej niż wielu się wydaje. Dlaczego?
Nieswój Tusk
Po pierwsze, elektorat PiS jest na swój sposób wyjątkowy i zdecydowanie bardziej świadomy politycznie niż elektorat Platformy Obywatelskiej. Owszem, najtwardszymi wyborcami nie wygrywa się wyborów, ale jednak zmobilizowanie na manifestację w Warszawie, tuż po przegranej elekcji i to przy kilkunastostopniowym mrozie około 200 tysięcy wyborców w obronie polityków oraz usłużnych poprzedniej władzy dziennikarzy, to swoisty fenomen. Bez wątpienia elektorat PiS jest świadomy normatywnie, to znaczy doskonale zidentyfikował łączące go wartości. I są to wartości „głębokie”, niekoniecznie materialne. Zauważmy, że ostatnie wybory PiS de facto wygrał, a błąd jaki popełnił leżał w strategii wyborczej (gra „wszystko albo nic”, bez kalibrowania celu na zdobycie władzy z ewentualnym koalicjantem). Gdyby przez osiem lat partia Kaczyńskiego wykonała pracę parlamentarną i zechciała się jeszcze nieco posunąć, by nawiązać współpracę z innymi siłami politycznymi (np. z PSL-em), najpewniej Morawiecki kilka tygodni temu tworzyłby swój trzeci rząd.
Wartości, jakimi kieruje się elektorat PiS, tworzą pojęcia takie, jak wiara w Boga, godność, suwerenność czy patriotyzm, co w dobie trendów globalizacyjnych jeszcze bardziej konsoliduje tę grupę. Takie zaplecze wyborcze pozwala na budowanie sieci społecznych i angażowanie także tych, którzy są bardziej zdystansowani do wartości, z jakimi identyfikuje się twardy elektorat.
Wydaje się, że Donald Tusk, otoczony całą świtą zachwyconych nim potakiwaczy, nie jest w pełni świadom tego, że jest elektorat, którego przekonań po prostu nie rozumie i którego językiem nie potrafi mówić. Bo choćby wykonał sto znaków krzyża na stu bochenkach chleba, nigdy nie zostanie uznany w tej grupie „za swojaka”. I nic dziwnego – dosyć jest przecież powodów, by widzieć w nim puste naczynie, do którego wlać można wiele rozmaitych idei i ideologii, ale z pewnością nie takich, które są stałe i osadzone na solidnych fundamentach cywilizacyjnych.
Zmęczenie ustawką
Drugim powodem, dla którego Tusk może bardzo szybko może oddać władzę Kaczyńskiemu, jest spadek społecznego zainteresowania rozliczaniem poprzedników obecnie rządzącej ekipy, co zresztą zdaje się zaskakiwać samego lidera PO. Wydaje się, że w otoczeniu premiera żywe było przekonanie, iż na „odzyskiwaniu” (a w istocie: niszczeniu) kolejnych instytucji państwa, można dojechać aż do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Miała to być zasłona dymna dla przeczekiwania kolejnych miesięcy w bezczynnym wypatrywaniu wyborów prezydenckich.
Wygląda jednak na to, że to baśń tysiąca i jednej nocy. Polacy, owszem, chętnie oglądali spektakl rozliczania poprzedników, wszak do pewnego stopnia uznali, że każdemu z upasionych kotów należy dać w skórę. Ale Tusk sam zdaje się zapominać, że i on jest częścią tego samego establishmentu.
W oczach większości Polaków – wyłączając twardych zwolenników obydwu partii i liderów opinii – walenie w PiS przypominało ustawkę kibolską: niech się chuligani leją między sobą, może kilku z nich uda się wytłuc na wieki wieków amen.
Jednak kiedy ustawka trwa zbyt długo, trzeba zacząć się rozglądać za kimś, kto tę hałastrę rozgoni. Spór o CPK pokazał Tuskowi, że Polacy wcale nie chcą niszczyć całego dorobku ostatnich 8 lat. Tu przecież nie chodzi o krwawą rewolucję. Pobity PiS ma nadal stać na nogach, by w razie czego można było dać mu do ręki bat, którym pogoni obecnie rządzących hultajów. Jeśli lider PO nie uchwyci tego mechanizmu, a przychodzi mu to z wielkim trudem, zacznie tracić poparcie. Nie można poszukiwac legitymizacji dla władzy za pomocą rozbójnictwa, nawet jeśli chwilowo bazuje ono na micie „odzyskiwania” Polski z rąk autokratów. Prędzej czy później pojawią się pytania o to, co ja, obywatel, z tego „odzyskiwania” mam. I wtedy Tusk ponownie może poczuć na swoim karku zimny oddech prezesa PiS.
Bez deseru?
I wreszcie trzeci powód, dla którego lider PO może wyprowadzić się z gabinetu przy Alejach Ujazdowskich, to kryzysy zewnętrzne, dotyczące dynamicznych zmian na arenie międzynarodowej. Wojna na Ukrainie, Zielony Ład, wzrost kosztów utrzymania związany z tzw. transformacją energetyczną, niepewność co do globalnej roli Stanów Zjednoczonych… żyjemy w czasach, w których trudno planować strategicznie. A nic nie wskazuje na to, by Tusk miał jakiś plan. Odkurzanie Trójkąta Weimarskiego zapewne ma jakiś sens, jednak w praktyce niewiele może dać. Lider PO świadomy, że elekcję w USA najpewniej wygra nieprzychylny mu Donald Trump, próbuje wspierać Macrona w jego polityce budowania autonomii strategicznej Unii Europejskiej, czyli niezależności od USA. Nie bardzo jednak wiadomo, w jaki sposób miałoby to wzmocnić polskie bezpieczeństwo.
Nie ma też żadnego jasnego sygnału ze strony Tuska czy Sikorskiego, co Polska zamierza zrobić z kwestią nielegalnej migracji oraz wchodzącym już lada moment nowym systemem handlu emisjami gazów cieplarnianych, który uderzy Polaków po kieszeniach.
I wreszcie: co z polskim bezpieczeństwem? Poza hasłem „zbroimy się na potęgę” nadal niewiele wiadomo, jaką strategię obronną chcemy przyjąć. W jaki sposób zachęcać ludzi do szkoleń wojskowych? Jak przywrócić obronę cywilną? Wiele tematów pozostaje w zawieszeniu. Zdaję sobie sprawę, że obecnie głównym celem Tuska jest „restauracja praworządności”, ale to temat dla Polaków trzeciorzędny. Jeśli rząd nie pokaże, że jest zdolny reagować na zewnętrzne kryzysy, szybko może zjechać w sondażach. A wtedy Polacy zawrócą się zapewne ku największej partii opozycyjnej, żeby przykładnie „ukarać” nieudolną władzę za jej indolencję.
To, o czym tutaj piszę to, rzecz jasna, czarny sen publicysty „Gazety Wyborczej” czy reportera TVN-u. Przecież dla nich właśnie zaczyna się „gwiezdny czas”. Zasiadają właśnie do przystawek, a przecież zaraz podane zostaną do stołu suty obiad i słodki deser. Dlaczego to wszystko miałoby się skończyć? No właśnie, a dlaczego skończyło się w 2015 roku?
Tomasz Figura