Katolicyzm kulturowy w Polsce się skończył – nie będzie to chyba nazbyt karkołomna teza. Kościół, czyli my wszyscy, musimy poszukać innych sposobów głoszenia wiary niż poleganie na de facto automatycznej strukturze, na której opierał się ten przekaz przez ostatnie kilkaset lat. Kremówkowe uśmiechy i ciepła inkluzja miłości nie działają w naszym brutalnym świecie, podobnie jak tani rygoryzm zasadzony na arbitralnym przekonaniu o oczywistości moralnych schematów. To, co zostaje, nie jest niczym wielkim, ale zarazem – nic większego nie ma. To naga i chwiejna chrześcijańska nadzieja.
Upadek
Wesprzyj nas już teraz!
Czytelnik zechce mi wybaczyć mój sceptycyzm, ale nie jestem najlepszej myśli co do przyszłości katolicyzmu w Polsce.
W 2022 roku na niedzielną Mszę świętą uczęszczało według oficjalnych statystyk kościelnych tylko 29,5 procent zobowiązanych do tego katolików, czyli o ponad 20 pkt. procentowych mniej niż w roku 1990.
Według Narodowego Spisu Powszechnego z 2021 roku, za katolików w naszym kraju uważa się 71,3 procent obywateli – co w liczbach bezwzględnych oznacza spadek o 6 mln (sic!) względem roku 2011.
W dużych miastach – nie tylko w Warszawie, ale także np. w Krakowie – liczba zawieranych ślubów (właściwie: kontraktów) cywilnych znacząco wyprzedza już liczbę ślubów kościelnych.
O ile uczestnictwo w szkolnej katechezie jest w klasach szkoły podstawowej nadal wysokie, to w dużych miastach następuje ogromny exodus z religii w liceach: w Gdańsku na katechezę chodzi niecała połowa licealistów, w Warszawie niespełna 30 procent, we Wrocławiu tylko ponad 15 procent.
Zmieniają się nie tylko praktyki, ale również zapatrywania. Z badania przeprowadzonego przez IPSOS w 2022 roku wynika, że o ile aborcję za niemoralną uważa 36 procent badanych (co mniej więcej pokrywa się z liczbą dominicantes), to współżycie seksualne przed ślubem odrzuca tylko 16 procent Polaków, a antykoncepcję – 13 procent. Z badania RMF FM i „Dziennika Gazety Prawnej” z 2023 roku wynika, że tylko 9 procent naszych rodaków oczekuje całkowitego zakazu aborcji.
Kurczy się liczba powołań do kapłaństwa. W związku z nowymi przepisami watykańskimi nakazującymi przyłączanie małych seminariów do większych, zamknięto już sporą ich grupę, a kilka innych jest na krawędzi przetrwania. W 2023 roku wyświęcono w sumie 288 księży. W seminariach jest dziś ponad trzykrotnie mniej mężczyzn niż w roku 1990; ale to jeszcze nic. Statystycznie z kapłaństwa rezygnuje nawet połowa kandydatów, a to oznacza, że za kilka lat neoprezbiterów będzie w Polsce 100, może 150 rocznie.
Pytanie o przyszłość
Biorąc to wszystko pod uwagę nie tylko nie należy spodziewać się dynamizmu życia katolickiego w przyszłości naszego kraju; można być pewnym, że tego dynamizmu nie będzie. Kościół katolicki po prostu się zwija – i to w bardzo szybkim tempie. Jeżeli nic się nie zmieni – a nie wiem, doprawdy, co musiałoby się zmienić; bo nawet po dużej wojnie przyszedłby przecież okres pokoju kontynuujący ideowo dawne trendy – Polska stanie się w bardzo niedalekiej przyszłości krajem zasadniczo zlaicyzowanym, tak samo jak inne państwa Unii Europejskiej.
To nie oznacza, że musimy nieuchronnie wpaść w dyktaturę lewicy, bo politycznie nadal możliwe pozostaje argumentowanie na bazie zdrowego rozsądku i prawa naturalnego, co w wielu ważnych sporach cywilizacyjnych (jak aborcja, gender, prawo do wychowania dzieci przez rodziców etc.) trafia również do części niechrześcijańskich teistów lub agnostyków. Po ponad tysiącu lat nauka Kościoła przestanie być jednak dominantą w życiu ideowym Polaków.
Sądzę, że to, czy biskupi rozliczą się z tuszowania przypadków wykorzystywania seksualnego nieletnich albo czy przestaną malwersować środki publiczne albo też czy zaczną prowokować ciekawe intelektualnie podejście do rozumienia wiary – ma ogromne znaczenie moralne, ale nie ma zasadniczego znaczenia dla długofalowych procesów laicyzacyjnych. Za laicyzację odpowiada brak zainteresowania wiarą; a to ma swoje odrębne, głębokie przyczyny, których nie da się rozwiązać ani na krajowej, ani nawet na kontynentalnej płaszczyźnie. Trzeba się z tym po prostu pogodzić, naturalnie – powtórzę to raz jeszcze – nie rezygnując z prowadzenia polityki nakierowanej na Boga, jakkolwiek niekoniecznie prowadzonej językiem konfesyjnym.
Wyzwaniem, przed jakim stoi Kościół w Polsce, nie jest próba ograniczenia strat, ale ukształtowanie nowego modelu katolicyzmu na kolejne dziesięciolecia. Nie chodzi mi przy tym o takie czy inne zmiany strukturalne; to wszystko ma swoje znaczenie, ale – drugorzędne. Stawiam raczej pytanie: co będzie stało w centrum polskiego Kościoła? Jakie będzie główne przesłanie, o jakim mówią wszyscy: biskupi, księża, osoby konsekrowane, świeccy?
Propozycje
Papież Franciszek stawia na globalną współpracę, powszechne ludzkie braterstwo i pochylanie się nad człowiekiem ubogim. To bardzo ładnie, w perspektywie świata Zachodu jest w tym nawet wiele z kontrkultury, ale pozostaję przy swoim stanowisku: to nie wystarczy. Ostatecznie Chrystus nie mówił za wiele o pierwszym ani drugim, a o trzecim – owszem, ale w swoich granicach. Pomoc bliźniemu to coś wielkiego, ale to ciągle nie jest rdzeń.
Kościół w Niemczech, na przykład, ma nieco inną propozycję dla człowieka współczesnego: społeczne zaangażowanie pomocowe – szpitale, ekologia, imigranci… Znowu, pięknie, ale stawiam temu te same zarzuty.
Pozornie ciekawsza wydaje się propozycja Kościoła w Stanach Zjednoczonych, którą, mam wrażenie, w Polsce często kopiujemy, szukając jakiegoś nowoczesnego wyjścia z impasu, w jakim się znaleźliśmy po latach mało refleksyjnego katolicyzmu kulturowego. Otóż liberalne skrzydło tego Kościoła mówi: Bóg Cię kocha! Niech będzie; to przecież prawda, ale – mówiąc szczerze – czy kogoś to w ogóle zaskakuje? Jaką moc ewangelizacyjną ma to stwierdzenie w czasach, w których o miłości, inkluzji, włączaniu i partycypacji mówi się na każdym kroku? Powszechne ukochanie i przesłanie totalnej afirmacji jest główną osią narracyjną popkultury; amerykańscy liberałowie, może sami o tym nie wiedząc, po prostu powtarzają tę niby chrześcijańską narrację mainstreamu.
Inaczej stawia sprawy skrzydło konserwatywne: Bóg stawia ci wymagania, daje wskazówki i zasady moralne, a dzięki rzymskiemu rygorowi czyni twoje życie lepszym. Brzmi nieźle i znowu kontrkulturowo; ale czy to nie jest poniekąd tylko reakcja na głos „głównego nurtu”? Chrystus Pan mówił o tym wszystkim; ale czy stało to w centrum Jego przepowiadania?
Otchłań
Sądzę, że te wszystkie odpowiedzi, nawet jeżeli ważne, są tylko częściowe i pomijają zasadniczą treść chrześcijaństwa; treść, którą wyraża zasadniczo po prostu jedno – przezwyciężenie śmierci. Niech Czytelnik mi wybaczy, jeżeli będzie to pewnym partykularyzmem; kiedy jako relatywnie młody człowiek kilkanaście lat temu reflektowałem nad sensownością chrześcijaństwa, do myślenia dał mi chyba najwięcej Józef Ratzinger, z jego tak krytykowanym przez stronę tzw. tradycjonalistyczną „Wprowadzeniem w chrześcijaństwo”. Napisał: „(…) w świecie, który pozornie stanowi nietkniętą całość, ukazuje się człowiekowi nagle przepaść czyhająca na niego także pod mocnym fundamentem wspierających go konwencji. W takiej sytuacji nie chodzi już o zagadnienia, o które można się spierać, jak Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny czy taka lub inna forma spowiedzi – to wszystko staje się drugorzędne. Chodzi tu o całość – wszystko albo nic. Pozostaje ta jedna alternatywa i nigdzie nie widać punktu oparcia, którego by można w tej otchłani się uczepić. Gdziekolwiek się zwrócić, widać tylko bezdenną głębię nicości” – podkreślał, wychodząc od niepokojów św. Teresy z Lisieux. Bo – ostatecznie – czy nie o to przecież chodzi? Wszystko albo nic; Bóg albo nicość; transcendentne ukierunkowanie człowieka albo nihilistyczny materializm. To podstawowe zmaganie ludzkiego ducha opisał niedawno kard. Gerhard Müller w książce „Cud nieśmiertelności. Co będzie po życiu ziemskim?”. Ja sam, zanim dałem odpowiedź na pytanie o różne kwestie szczegółowe – czy trzeba ją w ogóle zawsze dawać? – uznałem, że: przecież nie wiem, czy wszystko, czy nic; bo z naturalnego rozumowania o pierwszej przyczynie nie da się jeszcze łatwo wyprowadzić wniosku o nieśmiertelności duszy ludzkiej. Jeżeli jednak tej nieśmiertelności by nie było, to – sądziłem – próżno szukać jakichkolwiek uzasadnień dla utrzymywania życia jako takiego.
Wychowuję dzieci; jeszcze do niedawna zaskakiwało mnie, jak szybko – w wieku zaledwie kilku lat – zadają fundamentalne pytania. Nie o to, po co jest spowiedź; ani nawet nie o Mszę czy Komunię świętą, ale właśnie o to: czym jest Bóg?; czy istnieje niebo?; a jeżeli tak, to w jaki sposób istnieje?; a jeżeliby nie istniało, to w jakim celu przyszły na świat? Moje zdziwienie z czasem ustąpiło; przecież, pamiętam, sam zadawałem w tym wieku te same pytania i bynajmniej nie zawsze znajdywałem satysfakcjonujące, uczciwe intelektualnie odpowiedzi. Z racji na doświadczenia rodzinne – kto w Polsce ich nie ma? – od najmłodszych lat towarzyszyło mi pytanie o Boga w obliczu najpotworniejszego ludobójstwa. Wcześnie przyjęty widok sterty butów w Auschwitz pozostał we mnie na długo; a ust pytających o celowość takiego świata nie da się zapchać kremówką, tak jak trzaskania karabinów masowej zagłady nie da się zagłuszyć oazową gitarą. W Polsce, bardziej może niż w wielu innych miejscach świata, żyjemy wśród zapachu krwi; a to wymaga poważnych odpowiedzi.
Nadzieja, że Pan powróci
Te odpowiedzi, żeby być przekonywujące, nie mogą zadowalać się nawet najbardziej logicznym i świętym dogmatem; żeby móc za sobą pociągnąć, muszą być po prostu szczere, a najszczersze w chrześcijaństwie jest coś tak pozornie słabego, nikłego i nieuchwytnego jak – nadzieja. Ostatecznie: nie mamy wiele prócz nadziei. Nie roszczę sobie prawa do układania krajowego programu ewangelizacyjnego; ale jestem przekonany, że bez tego, jako podstawy i punktu wyjścia, niewielu da się przekonać, nawet jeżeli, na różne sposoby, kogoś będzie można uchwycić. Tej nadziei – czy nie taka jest rzeczywistość? – zawsze będzie towarzyszyć bezdenna otchłań grozy, pytanie: a co, jeżeli Pan nie miałby już jednak powrócić?
Mamy jednak nadzieję, że powróci. To wszystko; ale to „wszystko” bardzo różne od niczego. Katolicyzm kulturowy się skończył. Może czas na katolicyzm, by tak rzec – nieco bardziej centro-zbawczy?
Paweł Chmielewski