17 lipca 2024

Związki partnerskie? STOP! Bądźmy mądrzy przed szkodą

(Oprac. GS/PCh24.pl)

Wiemy z kart historii, że autorytet urzędów państwowych może posłużyć zarówno do legitymizacji zasad racjonalnych i niosących powszechny pożytek, jak i uwiarygodnienia tych groźnych oraz zaprzeczających zdrowemu rozsądkowi. Te ostatnie, z biegiem czasu obnażając swoją kulturową niewydolność stają się pośmiewiskiem i obiektem zdumienia kolejnych pokoleń. „Jak w dawnych czasach tego typu pomysły mogły być w ogóle traktowane serio?” – dziwią się generacje mądrzejsze o doświadczenia porażki postępowych projektów społecznych. Niestety, cała sztuka tkwi w dostrzeżeniu ich absurdu, gdy są jeszcze stosunkowo świeże, a społeczna skala poparcia dla tzw. „związków partnerskich” dowodzi, że wielu z nas taką przenikliwością pochwalić się nie może.

Dla osób bezkrytycznie podążających za demoliberalnym duchem czasu barierą nie do przejścia wydaje się pytanie: „a co to komu szkodzi, że osoby tej samej płci wejdą w zalegalizowaną relację?; przecież nikt nikomu nie nakazuje robienia tego samego!”.

Głęboko indywidualistyczny i obojętny stosunek wobec wspólnoty, a także fetyszyzowanie tolerancji i egalitaryzmu kosztem innych wartości sprawiają, że mało kto zastanawia się nad ogólnospołecznymi konsekwencjami igrania z normami kulturowymi. Fiksacja na odczuciach jednostki, za nic mająca społeczne konsekwencje (o ile nie są jaskrawe i łatwe do zmierzenia) spełniania jej wszelkich kaprysów jest prostym efektem socjologicznego analfabetyzmu społeczeństwa liberalnego, wynikającego wprost z fałszywych założeń dominującej w nim ideologii. Stąd koniecznym wydaje się powrót do elementarza odpowiedzialnego myślenia nie tylko o jednostce, ale i szerszych systemach społecznych.

Wesprzyj nas już teraz!

Państwo a kultura antyprokreacyjna 

Dostrzeżenie i upodmiotowienie związku dwojga ludzi przez instytucje państwowe nie jest oczywiście przykazem dobrego serca czy romantycznych wzruszeń zasiadających w nich urzędników, ale faktem, że związek taki nie pozostaje neutralny wobec aparatu państwowego i sytuacji pozostałych obywateli. Z tego punktu widzenia kluczową rolę odgrywa potencjalna prokreacyjność związku, stwarzająca możliwość przedłużenie biologicznej tkanki społecznej, i tym samym: zapewnienia pomyślnych parametrów gospodarczych, zdolności obronnych, efektywnego funkcjonowania systemu emerytalnego etc. Wyróżnienie małżeństwa spośród setek innych rodzajów relacji międzyludzkich jako podmiotu szczególnego, wymagającego ochrony i wsparcia posiada dodatkowy wymiar państwowej nobilitacji i afirmacji. W przypadku wprowadzenia paramałżeńskich „związków partnerskich” dostępnych również dla par homoseksualnych, w świadomości obywateli państwo zrównuje antyprokreacyjny homoseksualizm z prokreacyjnym (lub przynajmniej potencjalnie prokreacyjnym) heteroseksualizmem – oba te warianty stają się w jego oczach równie istotne i warte wzmocnienia! Oznacza to – ni mniej ni więcej – że seksualny egalitaryzm staje się dla aparatu państwa ważniejszy, aniżeli zachowanie prokreacyjnego wektora naszej kultury. Myślenie pt. „a co to komu szkodzi” pomija zatem powiązanie instytucjonalizacji rozmaitych zachowań ze świadomością społeczną i abstrahuje od jej normotwórczej roli kulturowej.

Zwolennicy instytucji tzw. związków partnerskich próbują prokreacyjne implikacje obecnych państwowych polityk na różne sposoby zamazywać, np. poprzez wskazywanie, że bezpłodne pary heteroseksualne związek małżeński zawrzeć mogą, podobnie jak te, które nie planują posiadania dzieci. Argumentacja ta ignoruje fakt, że istnieją metody leczenia bezpłodności (a przy niepowodzeniu w terapii zawsze pozostaje szansa na adopcję), zaś decyzja o braku potomstwa może ulec zmianie.

„Koronnym” argumentem rzeczników tęczowej agendy, jest stwierdzenie, że homo-związki również posiadają potencjał prokreacyjny: in vitro czy surogacja (tj. handel żywym towarem); pomijają jednak fakt, że dopuszczenie tego typu możliwości stanowi gigantyczny eksperyment na żywej tkance społecznej, którego rezultaty mogą stać się widoczne dopiero po jednym, dwóch pokoleniach; w rezultacie – dla zadośćuczynienia roszczeniom garstki odmieńców mielibyśmy zaryzykować społeczną rewolucję i to na najbardziej newralgicznym odcinku kultury jakim są wzorce reprodukcji gatunku ludzkiego (nie wspominając już o pogwałceniu praw dzieci do posiadania ojca i matki!).

Uczyniony naprędce rachunek potencjalnych zysków i strat jasno unaocznia nam lekkomyślność wprowadzenia tego typu rozwiązania. Teoretyczne poprawienie psychicznego dobrostanu bardzo niewielkiej części społeczeństwa nie może odbywać się kosztem tak wielkiego ryzyka jak operacja na prokreacyjnych i seksualnych wzorcach kulturowych – tym bardziej, że istnieją poważne przesłanki możliwych niepowodzeń…

Rozszerzenie prawidłowego (heteroseksualnego) modelu ludzkiej seksualności jako kulturowo domyślnego o modele dotąd uznawane za zboczenia niewątpliwie wpływa na psychoseksualny rozwój dzieci i młodzieży, które z widokiem takich „znormalizowanych zboczeń” spotykają się na co dzień – ten wniosek łatwo wysnuć po odnotowaniu gwałtownego wzrostu odsetka młodzieży identyfikującej się jako „osoba LGBT+” (w niektórych krajach Zachodu stanowiących już 22%!).

Nawet jeżeli pewna część tych deklaracji podyktowana jest modą czy rosnącym ośmieleniem, tłumaczenie aż tak drastycznego ich wzrostu tymi tylko czynnikami budzić musi poważne wątpliwości, tym bardziej, że z historii cywilizacji wiemy jak istotny wpływ na zachowania seksualne miała panująca w różnych epokach i zakątkach świata kultura. Kompleksowe wyjaśnienie tego wzrostu musi więc uwzględniać wpływ środowiskowego komponentu u podatnych i bardziej psychicznie elastycznych młodych ludzi, od dziecka już wychowywanych w „tęczowej kulturze”.

Homoseksualizm nie jest bowiem kwestią zero-jedynkową – u wielu osób istnieje większy lub mniejszy potencjał genetyczny dla tego typu przypadłości, który może zostać aktywowany lub nie, zaś kluczem do tej aktywacji może być specyfika kultury i eksponowane przez nią wzorce seksualne. Nawet jeżeli pewna biologiczna bariera nie zostanie przekroczona, dwudziesto- czy trzydziestoprocentowy wzrost odsetka osób identyfikujących się jako LGBT+ odciśnie głęboko antyprokreacyjne piętno na kulturze w której żyjemy i istotnie pogorszy, i tak już tragiczne warunki demograficzne Polski i świata Zachodu.

Bezzasadne uprzywilejowanie homoseksualistów

W dzisiejszych czasach z karykaturalną niekiedy nadgorliwością tropi się wszelkie przejawy nierówności społecznych, choćby i były one spowodowane zupełnie naturalnymi przyczynami; powołuje się w tym celu wielkie podmioty i sztaby prawnicze przy organach międzynarodowych, tworzące rozbudowane polityki społeczne, mające na celu (czasami nie wiadomo po co) tych nierówności niwelowanie. Rozumienie „nierówności” jakim operują, niestety często cechuje skrajny infantylizm – za herezję poczytują np. oczywiste stwierdzenie, że ludzie o różnych przyrodzonych właściwościach mogą być pod różnymi względami bardziej lub mniej wartościowi dla ogółu społeczeństwa. Wedle liberalno-demokratycznej doktryny egalitaryzmu uzależnienie zapisanych w prawie przywilejów od tak zróżnicowanej „wartości dodanej” jest niedopuszczalne i poprzestaje się na dziecinnym oburzeniu – „skoro jemu wolno to dlaczego mi nie?!”. 

Wbrew bałamutnej argumentacji, wedle której mniejszości seksualne mają być dyskryminowane przez brak możliwości zalegalizowania związku – uhonorowanie i społeczne nagradzanie niekonstruktywnej seksualności musi budzić uzasadnione poczucie niesprawiedliwości wśród tych, którzy do przedłużenia biologicznej tkanki społecznej kosztem wielu poświęceń się przyczyniają. Aktywność homoseksualna jest z punktu widzenia aparatu państwowego sprawą zupełnie nieistotną, a jeżeli już nawet próbować wynotowywać jej konsekwencje – szybko okaże się, że będą one zdecydowanie negatywne: epidemia chorób wenerycznych (łatwiejsze przenikanie chorób wśród homoseksualistów w związku z fizjologiczną specyfiką odbywanego stosunku oraz wielokrotnie większą ilością partnerów seksualnych), a także gorszeniu i zaburzaniu dzieci i młodzieży. Jeżeli więc już taka aktywność ma być dostrzegana przez państwo, to raczej dlatego by mogło ono ograniczać jej propagowanie w przestrzeni publicznej. Sytuacja odwrotna musi niepokoić każdego rodzica, któremu leży na sumieniu wychowanie swoich dzieci w przestrzeni wolnej od propagowania dewiacji i zaburzeń identyfikacji płciowej. Normalizacja zboczeń i zaburzeń (również przez instytucjonalizację tzw. zwiazków partnerskich) jest zatem pośrednim zagrożeniem dla psychicznego rozwoju młodych ludzi i złamaniem prawa rodziców do zadbania o zdrowie własnych dzieci.

Wiatr w tęczowy żagiel

Prócz wspomnianych wyżej konsekwencji kulturowych i społecznych, istnieją również bardzo pragmatyczne powody, by nie umieszczać w prawie zapisów legalizujących tzw. związki partnerskie. Każdy kto posiada minimalne pojęcie na temat historii ruchu LGBT oraz zna sposób myślenia jego członków, zdaje sobie sprawę, że w żadnym jego liczącym się nurcie tego ruchu nie funkcjonuje myślenie o tych związkach jako o „planie minimum”; zawsze stanowią one tylko początek planowanej drogi i okazję do złapania wiatru w żagle na kursie do dalszej walki o władzę kulturową, strukturalną, ekonomiczną i polityczną. Wygłaszane publicznie i słusznie prześmiewane deklaracje jakoby chodziło tylko o „odwiedzanie się w szpitalach” to kamuflaż, mający dać do zrozumienia, że jeżeli reszta społeczeństwa poluzuje swoje weto względem roszczeń agendy LGBT, oni zadowolą się taką „niewielką” polityczną zdobyczą. Jednak nawet najbardziej liberalny i umiarkowany przedstawiciel tego ruchu współcześnie nie ogranicza się do samego tylko postulatu „związków partnerskich”. Jeżeli już szukać takiego planu minimum to okażą się nim homo-małżeństwa z prawem do adopcji dzieci. Wiara, że jest inaczej jest oznaką ignorancji, naiwności lub wprowadzenia w błąd.

Brak uświadomienia co do politycznych apetytów ruchu LGBT zadziwia zwłaszcza wśród osób publicznych mieniących się konserwatystami, chadekami czy „konserwatywnymi liberałami”, którzy twierdzą, że „jakoś tę sprawę trzeba załatwić”, i że filozofia pt. „ani kroku wstecz” na dłuższą metę zniechęca ludzi do idei zachowawczych. Jako Polacy mamy tę przewagę, że mogliśmy zaobserwować sytuację w krajach, gdzie prawica dobrodusznie (lub koniunkturalnie!) zdecydowała się na „kompromis” z ruchem LGBT; we wszystkich (bez wyjątku) łapczywość środowisk homopolitycznych nie tylko nie ustała, ale i znacząco wzrosła, wzmogła determinację i zwiększyła morale ruchu. Dlatego tak krytykowany przez nie hasło pt. „ani kroku wstecz” powinno stanowić program każdej szanującej się prawicowej partii politycznej i środowiska konserwatywnego czy reakcyjnego. Pamiętajmy bowiem, że cofnąć niesłusznie przyznane przywileje jest znacznie trudniej aniżeli po prostu ich nie przyznawać.

Ludwik Pęzioł

Brońmy rodziny – kliknij TUTAJ i dołącz do apelu

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(37)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie