Porozumienie Marcina Horały z PiS i Pauliny Matysiak z Razem wokół takich projektów rozwojowych jak CPK, zostało okrzyknięte „sojuszem ponad podziałami”. Ale w dyskusji na temat tej dziwnej koalicji pobrzmiewały też głosy, że być może obydwie te partie są skazane na trwały sojusz. Czy faktycznie?
Kiedy francuski konserwatywny polityk Eric Zemmour rzucił hasło, iż jest politykiem „końca Francji”, rywalizująca z nim o głosy prawicowych wyborców, Marine Le Pen odparła, że ona jest „politykiem końca miesiąca”. Bo to nie żadne radykalnie prawicowe czy faszystowskie poglądy – jak chciałoby wiele polskich mediów – dają tak wysokie poparcie francuskiemu Zjednoczeniu Narodowemu, lecz socjalna czyli społecznie lewicowa polityka tego ugrupowania. Trochę podobnie jest z PiS. To ugrupowanie, którego wyborczy sukces wcale nie zależy od ilości zgłoszonych konserwatywnych postulatów, lecz od tego, na ile dowartościuje Polskę powiatową, krainę mniejszych miast i małych miejscowości oraz wsi. To ich aspiracje ma realizować partia Jarosława Kaczyńskiego i pod takimi sztandarami może wrócić do władzy.
Antytuskowa retoryka w tym kontekście to jedynie nadbudowa dla tej bazy. A jeśli tak, to sojusz z lewicą nie zaczadzoną jeszcze obsesyjnym antyPiS-em – np. z Partią Razem – wydaje się niemal naturalną konsekwencją partyjnej układanki.
Wesprzyj nas już teraz!
Czy takie porozumienie jest możliwe? I jakie mogą być skutki tego, że PiS sam siebie zdefiniuje jako partia lewicowa?
Warunki porozumienia
Porozumienie PiS z Lewicą zapowiedział proroczo Jarosław Kaczyński, być może samemu wówczas nie wiedząc, że właśnie to zapowiada. Zaraz po ogłoszeniu wyniku wyborów parlamentarnych 15 października, gdy okazało się, że rządy Zjednoczonej Prawicy odejdą do przeszłości, szef PiS mobilizując elektorat buńczucznie ogłosił: „Czekają nas jeszcze ciekawe wydarzenia”. Wówczas odebrano to jako sugestię dotyczącą ewentualnej koalicji z PSL-em i nominacją premierowską dla Władysława Kosiniaka-Kamysza, ale przecież prorok – jak pisał Joshua Heschel – wcale nie jest tym, kto przyszłość przewiduje, lecz tym, kto świetnie obserwuje teraźniejszość i na jej podstawie jest w stanie ocenić, co może wydarzyć się w przyszłości. A zatem być może wcale nie o najbliższych dniach mówił wówczas Kaczyński, lecz o miesiącach a może latach, w trakcie których zbuduje koalicję z niekomunistyczną lewicą.
Do takiego ruchu zachęca PiS chociażby Rafał Woś. Publicysta „Tygodnika Solidarność” dostrzega w tym ugrupowaniu przede wszystkim siłę o ogromnym potencjale lewicowym, z programem redystrybucyjnym i ofertą godnościową dla pogardzanej przez liberałów prowincji. Woś wysunął wręcz swoistą ofertę zbudowania dużego namiotu, w którym pomieściliby się wszyscy o lewicowej wrażliwości. Taki namiot siłą rzeczy wykluczałby radykałów: wojujących ateistów i ludzi skoncentrowanych na kwestiach światopoglądowych, którzy niechętnie siądą przy stole z „pobożnymi socjalistami”.
W koncepcji Wosia – to moje domniemanie, którego źródłem są wypowiedzi autora tego pomysłu – patronem takiego sojuszu mógłby być bł. ksiądz Jerzy Popiełuszko. W tej postaci łączą się wiara katolicka, polska tradycja i społeczna wrażliwość.
Inaczej sprawy widzą mniej „ludowi” lewicowcy, tacy jak autorzy podcastu „Dwie lewe ręce” – Marcin Giełzak i Jakub Dymek. W ich optyce PiS jest, owszem, partią dowartościowującą prowincję, czego dowodem spór o model CPK (prowincjonalny Baranów kontra warszawskie Okęcie), ale jego lewicowość jest lewicowością „po polsku”, czyli zrealizowaną, ale nie do końca. Z jednej strony program „500 plus” (dziś już „800 plus”) wzbudza sympatię obydwu publicystów, z drugiej, w ich mniemaniu, nie jest to żadna strategia redystrybucyjna, ale jednostkowy, choć imponujących rozmiarów dodatek socjalny. Lewicą pełnoprawną PiS stałby się, gdyby podniósł podatki, a z nich finansował kolejne programy społeczne.
Obydwa te sposoby postrzegania lewicowości PiS – choć odmienne – dają nadzieję na znalezienie „rzeczy wspólnych” pomiędzy PiS a nową lewicą spod szyldu partii Razem, nie obciążaną tak znienawidzoną przez wyborców Jarosława Kaczyńskiego etykietą postkomunistów.
Jest wszakże jeden problem, nie dostrzegany przez Rafała Wosia, za to zauważony przez Dymka i Giełzaka: przeszkody zaczynają się wówczas, gdy przychodzi nam sobie wyobrazić sytuację zmieszczenia w owym wielkim „lewicowym namiocie” Adriana Zandberga i Przemysława Czarnka. Obydwaj zapewne w kwestiach społecznych dogadaliby się dość szybko, natomiast tematy budzące największe emocje – aborcja, związki partnerskie, religia w szkole – stałyby się kością niezgody i zapewne nawet argumentem do zerwania ewentualnych rozmów koalicyjnych.
Zemsta „,leminga”
PiS, jak każda partia, która straciła władzę, poszukuje dzisiaj sposobu na określenie samej siebie. Musi bowiem jasno wyjaśnić wyborcom, dlaczego zasługuje na ponowne zaufanie i odzyskanie władzy. Gra kartą społecznej wrażliwości może się udać, szczególnie że rząd Donalda Tuska – to już widzimy po kilku miesiącach sprawowania przezeń władzy – stał się rządem zemsty „lemingów” na „moherach”. Gra wcale nie toczy się tutaj o demokrację, lecz o wymierzenie fangi w nos bogacących się „pięćsetplusów”, które wjechały ostro ze swoimi aspiracjami do hoteli, na bałtyckie plaże, do sejmu i wreszcie: do telewizorów, z nieśmiertelnym Zenonem Martyniukiem jako gwiazdą „Sylwestra z dwójką”.
Tamta rewolucja przeraziła i zniesmaczyła wielkomiejskich apostatów, wszak dla nich polskość to przeszkoda na drodze do awansu społecznego należnego właśnie im, a nie kuzynowi z lubelskiej wsi, który pewnego lata 2017 roku pierwszy raz poleciał samolotem za granicę i to od razu na Malediwy.
Tusk jawi się zatem jako mściciel, który przybywszy do Warszawy na platformerskim koniu ma dokonać wendety i odwrócić całą „rewolucję godności”, jakiej wcześniej dokonał PiS. Jeśli zatem Zjednoczona Prawicy marzy o szybkim powrocie do władzy, to może jej w tym pomóc jedynie przekonanie wyborców, że ich rewolucja była lepsza od zemsty Tuska. Bo też mściciel niczego nowego nie zaproponuje, poza tymczasowym poczuciem ulgi, że oto udało się nieco powściągnąć aspiracje prowincji.
Na to nakłada się kwestia ambicji grup wewnątrzpartyjnych w PiS. Niemała przecież grupa polityków PiS z frakcji pragmatycznych 40 i 50-latków, przebiera już nogami chętna, by odgrywać w polityce coraz bardziej znaczącą rolę i wyrwać się spod dyktatu Jarosława Kaczyńskiego i jego starej gwardii.
Marzenie ściętej głowy
Te uwarunkowania otwierają furtkę dla porozumienia PiS (lub części tej partii) z Razem. Dodajmy oczywiście, że Razemowcy to – owszem – partia wielkomiejska, ale są przy tym lewicą z autentycznym współczuciem pochylającą się znad sojowego latte nad problemami socjalnymi pokrzywdzonych i to nie tylko z prowincji, ale także tych żyjących w miastach, których status materialny pogorszył się w związku z problemami na rynku mieszkaniowym czy inflacją. Rozszerzenie punktowego porozumienia pomiędzy Marcinem Horałą z PiS a Pauliną Matysiak z Razem zawartego wokół CPK i innych programów inwestycyjnych, pozornie może nie wydawać się żadną mission impossible. Pozornie.
Zostaje bowiem „tylko” kwestia światopoglądowa, niesłusznie bagatelizowana zresztą przez wielu bardzo ciekawych intelektualnie współczesnych „pragmatycznych symetrystów”, którym wydaje się, że polityką mogą rządzić jedynie twarde dane i obiektywne wskaźniki, wyzute całkowicie z ideologicznego nawisu. Ideologia nie jest dla nich niczym racjonalnym ani logicznymi. Logiczny jest rozwój Polski i kolejne projekty reform zbudowane w oparciu o obliczenia, badania i racjonalne przesłanki. Brzmi to atrakcyjnie w rzeczywistości, w której rządzi nami logika partyjnej polaryzacji i kaprys przywódcy jednej lub drugiej partii.
Kłopot jednak w tym, że nie sposób marzyć o projektach rozwojowych czy obraniu konkretnego modelu polityk państwowych bez odpowiedzi na pytanie o wartości, jakie konstytuują wspólnotę. Klasycznym przykładem jest demografia. Kryzys demograficzny blokuje przecież liczne projekty rozwojowe, a przecież ma on podstawy kulturowe. Bezradni wobec tego pragmatyczni symetryści usiłują znaleźć remedium na ów problem suflując pomysł opracowania dobrze zaprojektowanej polityki migracyjnej. Tu przecież również wszystko można policzyć, oszacować i zbudować perspektywiczny program pobudzenia demografii. Łączy się to jednak nierozerwalnie z napięciami społecznymi na tle różnic kulturowych i to nawet wówczas, gdy wydaje się, że różnice te na pozór nie muszą być odległe jak w przypadku imigrantów i uchodźców z Ukrainy, którzy – jak pokazują badania – już teraz dla wielu Polaków stają się kłopotliwym sąsiadem.
Nie wykluczam zatem, że frakcja pragmatyków z PiS będzie dążyć do taktycznych sojuszy z lewicą spod znaku Razem, ale nie sadzę by w najbliższych latach doszło tutaj to zawarcia koalicji. Prędzej czy później wszystko rozbije się o kwestie aborcji czy związków partnerskich. I nie są to wcale „tematy zastępcze” czy kwestie „niepotrzebnej nikomu wojny światopoglądowej”. To sprawy konstytutywne dla narodu, wszak wiążą się z obszarem aksjonormatywnym, bardzo ważnym z punktu widzenia definiowania się wspólnoty tworzącej państwo. Marzenie, że zbudujemy instytucje oparte wyłącznie na kryterium merytokratycznym, niewymagające definiowania takich pojęć jak życie, małżeństwo czy rodzina, że znajdziemy jakiś „złoty środek” czy magiczny przycisk, wyłączający spory nierozstrzygalne żadnym kompromisem, to naiwność, która nie wytrzyma próby czasu.
Być może PiS będzie w stanie zbudować partię „końca miesiąca”, w której znajdzie się miejsce dla lewicy, ale jej powstanie będzie wiązało się z utratą kręgosłupa – albo przez Razem, albo przez PiS. Jeśli obydwa ugrupowania chcą przetrwać w takiej a nie innej postaci, sojusz między nimi jest wykluczony. Bo gdyby do takiej koalicji miało jednak dojść, to któryś z partnerów wejdzie do niej na wózku inwalidzkim.
Tomasz Figura