Współczesne ideologie pseudo-pedagogiczne narzucają nam pogląd jakoby przemoc była sama w sobie zła. Konsekwencje tego błędu poznawczego są opłakane, a można je zdefiniować najprościej: Jeżeli ludzie dobrzy nie używają przemocy przeciwko złym, to źli będą nadużywali jej przeciwko dobrym. Nie tak bywało w filmach ze Stevenem Seagalem, nawet – o dziwo – tych kręconych po roku 2000.
Ze wspomnianą ideologią spotykamy się systemowo od najwcześniejszych lat. Proszę zwrócić uwagę, że już wychowanie przedszkolne jest całkowicie nastawione na dziewczynki i prowadzone wyłącznie przez kobiety (czemu trudno się dziwić, zważywszy na poziom uposażeń nauczycielskich). Chłopakom zakazuje się wnosić rewolwery i szable na bale przebierańców i wmawia się im, że wszystko można załatwić gadaniem.
Wesprzyj nas już teraz!
Osobiście musiałem podjąć interwencję w jednej z placówek, gdzie mój syn był zmuszony fizycznie bronić się przed innym chłopcem (nota bene, z glejtem na nietykalność, czyli tzw. orzeczeniem), który przekraczał granice intymności, podglądając dzieci w toalecie. Zgodnie z anty-przemocową ideologią upomniany został mój syn. Przeżywałem prawdziwy szok poznawczy, gdy okazało się, że muszę tłumaczyć i egzekwować logiczne konsekwencje płynące z faktu, iż przemoc jest konieczną częścią natury. Oczywiście, należy uczyć się rozwiązywać problemy polubownie – ale nie zawsze jest to możliwe.
Wobec tego zamętu pojęciowego, w jakim funkcjonujemy, warto przypomnieć, jaka jest zdroworozsądkowa (płynąca z filozofii realistycznej, przejęta przez chrześcijaństwo i naukę Kościoła) wykładnia roli, jaką przemoc pełni w życiu społecznym. Pretekstem do tych przemyśleń był dla mnie powrót do klasyki kina kopanego – tym razem ze Stevenem Seagalem w roli głównej.
Przemoc jest narzędziem sprawiedliwości
Św. Tomasz z Akwinu porusza kwestie związane z użyciem przemocy w zagadnieniach „Sumy Teologicznej” o prawie, sprawiedliwości, zabójstwie czy też wojnie sprawiedliwej. W systemie, w którym mamy do czynienia z dobrym i sprawiedliwym prawem (chroniącym dobro wspólne i prowadzącym obywateli do cnoty), przemoc jest ostateczną instancją, z której władza korzysta w celu przywrócenia bezpieczeństwa, porządku i ładu moralnego. W tym sensie przemoc jest narzędziem sprawiedliwości.
Zauważmy, że przemoc jako taka należy do kategorii zjawisk neutralnych moralnie (podobnie jak alkohol, tytoń, broń, seks, pieniądz czy zabawa), które jedynie przez sposób ich użycia stają się dobre lub złe. Przemoc użyta z właściwą miarą i w celu ochrony dobra wspólnego jest moralnie uzasadniona, wskazana i należy do niezbywalnych prerogatyw władzy.
Najwyższym wymiarem jest oczywiście kara główna, która posłuży nam za przykład do zrozumienia logiki używania przemocy przez państwo. Akwinata tłumaczy: „Otóż, każda część jest podporządkowana całości, jak to co niedoskonałe, temu co doskonałe. Wszelka więc część z natury swej jest dla całości. Dlatego też, gdy odcięcie jakiegoś członka ciała jest niezbędne dla uratowania zdrowia całego ciała, np. z powodu gangreny lub zakażenia, wolno i trzeba go dokonać. Otóż każda pojedyncza osoba ma się tak do całej społeczności, jak część do całości. Dlatego jeśli jakiś człowiek jest niebezpieczny dla całej społeczności i swoim grzechem psuje drugich, jest rzeczą chwalebną i zdrową zabić go celem zachowania dobra wspólnego, gdyż odrobina kwasu zakwasza całe ciasto, jak mówi św. Paweł (Gal 5, 9)”.
Państwo, które pozbawia się narzędzia w postaci kary śmierci, wykracza przeciwko sprawiedliwości i dobru obywateli. Dochodzi do perfidnego przewartościowania, ponieważ gdy karzemy małą grupę dysfunkcyjnych jednostek, to korzysta na tym cała wspólnota, gdy zaś zaczynamy stosować fałszywą litość wobec zbrodniarzy – cierpią na tym wszyscy. Przykłady tej patologii można by mnożyć, a jej najbardziej wołającym o pomstę do nieba przykładem jest polski system prawny, w którym przestępca jest chroniony, podczas gdy ofiara musi wyjaśniać, dlaczego w ogóle ośmieliła się bronić przed napastnikiem i czy przypadkiem nie przekroczyła tzw. granic obrony koniecznej. Przyznawanie „praw człowieka” przestępcom jest przeciwne prawu naturalnemu, gdyż – jak przypomina Doktor Anielski – „człowiek przez grzech odstępuje od prawa Bożego, a dlatego zatraca swą godność ludzką”.
A jak rzecz ma się z przemocą stosowną przez osoby prywatne, nieposiadające władzy politycznej? Otóż, Doktor Anielski czyni jedno zastrzeżenie – obrona własna bądź kogoś innego nie może być zmieszana z żądzą zemsty i nie może być celowo nastawiona na zabicie napastnika, o ile jest możliwość użycia łagodniejszego środka. Ze względu na powagę piątego przykazania teologia moralna wprowadza takie ograniczenie. Katolicka teologia moralna mówi o tym, że przemoc powinna być proporcjonalna do zagrożenia, ale wynika to z zasady miłowania nieprzyjaciół, nie zaś z uznaniowej decyzji jakiegoś urzędnika sądowego, którego czyni się podmiotem właściwym do osądzania intencji osoby broniącej się przed napaścią.
Natomiast jednocześnie jest wyraźnie powiedziane, że, po pierwsze, mamy prawo się bronić, a po drugie, mamy wręcz obowiązek bronić innych. Skoro Pan Jezus mówi: „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”, to płynie stąd logiczny wniosek, że użycie (stosownej miary) przemocy przeciwko agresorowi jest nie tylko dozwolone, ale jest też obowiązkiem wynikającym z miłości bliźniego.
Warto wreszcie zauważyć, że nauka Kościoła w swoim zasadniczym, doktrynalnym rysie jest wyrażana bardzo ostrożnie, żeby nie dawać usprawiedliwienia dla nieuzasadnionej przemocy. To przecież Kościół cywilizacyjnie ukrócił model zemsty rodowej i powiedział ustami św. Tomasza, że „sprawiedliwość bez miłosierdzia jest okrucieństwem”. Co nie oznacza oczywiście, że Pan Bóg jest okrutny i wymaga, że będziemy ryzykowali własnym życiem czy zdrowiem, żeby nie narazić zdrowia napastnika. Natomiast dziś nasza upadła cywilizacja znajduje się na przeciwległym biegunie, prowadząc samobójczą wręcz politykę obojętności wobec zła, chronienia chorych części społeczeństwa kosztem całości. Jest to również polityka obłudna, bo wiadomo, że na końcu – gdy władza uczyni nas już bezbronnymi wobec zła – to ona sama nie zawaha się użyć przeciwko nam przemocy, gdy zechcemy bronić praworządności i tradycyjnego ładu moralnego.
Steven „Bicz Boży” Seagal
„Gdy przychodzi czas karania, miłosierdzie ustaje. Gdy przychodzi czas karania, pojawia się… Steven Seagal” – gdybyśmy mieli lata 90., to zaproponowałbym taki slogan na okładkę VHS-a.
Od jakiegoś czasu powtarzam, że lata 90. były ostatnim spazmem życia w organizmie kultury popularnej (odsyłam do tekstu Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura?). Wraz z nowym milenium nadeszła śmierć. Są jednak poszczególne jednostki, które oparły się jej prawom. Należy do nich Steven Seagal.
W latach 90. mieliśmy jeszcze przyrodzony zdrowy rozsądek, dzięki któremu nie czuliśmy sztucznie wywołanego dysonansu poznawczego, tylko po prostu cieszyliśmy się, że prawdziwy i nie zważający na absurdy biurokracji stróż prawa robi porządek z bandytami. Z perspektywy rudymentów władzy istotne jest bowiem to, że jest jej przedstawicielem, a nie roztrząsanie, czy ma akurat „jurysdykcję” w danym obszarze bądź innych szczegółowych wymysłów urzędników.
Motyw kuriozalnego chronienia domniemanych praw bandytów pojawia się w filmie „Mroczna dzielnica” (Exit Wounds) z roku 2001. – Ludzie narzekają, że traktujemy ich jak przestępców, a przestępcy udają ministrantów – odpowiada Seagal pouczany przez panią komendant o tym, że nie powinien nadużywać przemocy. Widzimy jak poprawność polityczna wkracza pełną gębą, gdy nasz bohater słyszy: – Żadnych wybryków w stylu strażnika Teksasu. Ale on wie lepiej, a do bandziorów mówi: – Myślicie, że jesteście ponad prawem. Ale nie ponad moim prawem. I trudno nie przyznać racji, stwierdzając, że gdy system prawny przestaje funkcjonować, to istnieje jeszcze inne, ważniejsze prawo – prawo naturalne, w którym sprawiedliwość nie jest cyzelowana przy urzędniczych biurkach.
Co więcej, naczalstwo wysyła protagonistę… do psychologa. Jakie to wymowne! W roku 2001 normalny świat zostaje symbolicznie wysłany do psychologa! Ta jedna scena opisuje całą naszą rzeczywistość, począwszy od wspomnianych przedszkola i szkoły, a skończywszy na samych szczytach władzy i działania służb (przynajmniej w oficjalnym wymiarze, w którym ta pseudo-psychologiczna ideologia jest wdrażana). Widzimy jak nasz bohater, rzekomo „nie radzący sobie” z agresją, siedzi nagle w kręgu wariatów, a na dodatek jego potężne ciało zostaje uwięzione w krzesełku studenckim ze stolikiem nad udami. Nie mogąc się z niego wydostać, rozwala to biedne krzesło, po czym mówi, że nie jest agresywny, tylko… szczęśliwy: – Popatrz tak wygląda twarz szczęśliwego człowieka. Ha ha!
Filmy z Seagalem stanowią odrębny gatunek, a jednocześnie niewyjaśniony fenomen, zważywszy, iż ten mistrz wschodnich sztuk walki jest… aktorem jednej miny. Z tą samą miną wkracza w każdej scenie i, jakby od niechcenia, spuszcza łomot każdemu, kto się napatoczy. Ale, jak to w latach 90., pojawiało się jeszcze trochę niepoprawnych politycznie wątków. I tak w pewnym momencie słyszymy: – Ten kraj prowokował i finansował wszystkie wojny, w jakich walczyliśmy, ale nikt by mi nie uwierzył, że kasę trzyma CIA. Bohater wypowiada te słowa, które do dziś pozostają tajemnicą poliszynela.
U progu zdegenerowanych lat 2000. odnajdujemy ostatnie dobre produkcje z Seagalem, który sam wprawdzie nigdy się nie zmienił, ale gatunek zdroworozsądkowego kina kopanego został wyparty. Podczas gdy w roku 2000 cała kultura popularna umierała i w ostatnich konwulsjach tej agonii składała pokłon ideologii, to Steven Seagal wkraczał w tę epokę „z buta”. Nawet Murzyn w Mrocznej dzielnicy (grany przez DMX-a) jest archetypem murzyńskiego badassa – ten film to swoiste pożegnanie lat 90. Choć oczywiście traktuję go raczej jako „obiekt badań” niż jako bezpośrednią rekomendację, gdyż z obyczajowego punktu widzenia nie jest to bynajmniej kino, które byłbym skłonny puszczać swoim dzieciom (choćby ze względu na tak popularne w kinie policyjnym i ogólnie kinie klas B i C sceny w klubach ze striptizem).
Na końcu następuje kuriozalny, obsceniczny dialog (nie chciałbym, żeby jakiekolwiek dziecko słyszało coś podobnego!), który jest wstawiony kompletnie po nic, jakby w bezmyślnym hołdzie dla nadchodzącej epoki ostatecznego kulturowego upadku. Ale ten głupkowaty, infantylny dialog, nie psuje całości, gdyż jest niejako „inkrustowany”, podobnie jak ostatnia, doklejona scena w Zakazanych piosenkach. Poza tym każda scena przemawia obnażeniem absurdu naszych czasów, w których kryminalista jest chroniony prawem, podczas gdy praworządny obywatel boi się chodzić po ulicach, a jeszcze bardziej boi się rządu, jego urzędników i służb państwowych.
A gdy zabrakło już produkcji, w których na fali zdrowego rozsądku podstawowe pojęcia moralne i antropologiczne unoszą się w swym zgodnym z prawdą znaczeniu, to korzystajmy chociaż z okazji, by świadomie weryfikować nostalgię z epoki VHS i konfrontować ówczesne dzieła z zasadami arystotelesowsko-tomistycznymi, które są najlepszą latarnią dla zrozumienia rzeczywistości.
Filip Obara
Zobacz więcej tekstów z cyklu:
Dekonstrukcja po katolicku: „Wybieraj: prawo czy sprawiedliwość”
Dekonstrukcja po katolicku: Ile jest konserwatysty w Brudnym Harrym?