Tomasz Terlikowski zaangażował się w obronę edukacji zdrowotnej. Próbuje przekonywać katolików, że nie ma w niej nic złego. Obalamy jego argumenty.
Minister edukacji Barbara Nowacka broniąc swojego projektu edukacji zdrowotnej przywołała nazwisko publicysty Tomasza Terlikowskiego. Stwierdziła, że skoro taki „konserwatywny katolik” jak on nie znajduje w programie nic złego, to chyba nie ma powodów, by protestować.
Jest faktem, że Tomasz Terlikowski bardzo mocno angażuje się w sprawę wprowadzenia do polskich szkół edukacji zdrowotnej. Dziennikarz opisywał to już w różnych mediach, krytykując wszystkich, którzy mają do tej edukacji poważne zarzuty. Problem w tym, że Terlikowski nie występuje w tej sprawie jako „konserwatywny katolik”, ale jako apologeta liberalnej polityki, która depcze katolicyzm. Posługuje się w dodatku szeregiem półprawd.
Wesprzyj nas już teraz!
Artykuły Terlikowskiego na ten temat można znaleźć na jego profilu facebookowym. Nie znajduję żadnej przyjemności w ich omawianiu; ale jako że rzecz funkcjonuje w przestrzeni publicznej jako „konserwatywny katolicki głos”, trzeba to naprostować.
Gdzie leży problem?
1.Terlikowski twierdzi, że zawarcie w programie edukacji zdrowotnej przedstawienia masturbacji (zachowań autoseksualnych) jako normy medycznej nie jest problemem, bo jako o takiej normie mówi się o tym również na studiach psychologicznych. „[…]w tajemnicy powiem przerażonym rodzicom, że uczy się tego na wydziałach psychologii także na uczelniach katolickich” – napisał. Mamy tu do czynienia z poważnym błędem logicznym. Terlikowski zrównuje nauczanie o masturbacji jako o normie medycznej na uniwersytetach z takim samym nauczaniem w szkole podstawowej. Rzecz w tym, że na uniwersytetach podaje się pewne twierdzenia współczesnych nauk dorosłym ludziom, a w szkole mówi się w sposób uproszczony do dzieci. Zestawianie jednego z drugim bez różnicowania na konkretną treść oraz wiek odbiorcy jest po prostu całkowicie manipulacyjne.
2.Autor przekonuje, że polskie dzieci tak czy inaczej prowadzą często z katolickiej perspektywy niemoralny tryb życia. Twierdzi, że dzieci podejmują współżycie przedmałżeńskie etc. Wobec tego przedstawienie dzieciom informacji na tematy seksualne w szkole może tylko pomóc. „Seksualizacja naszych dzieci nie dokonuje się przez lekcje, nawet takie, ale przez pornografię, uwodzenie i grooming, przez nieodpowiedzialne relacje. I przed tym ma je chronić ten program” – pisze. Jest to zarazem uogólnienie jak i uproszczenie. Po pierwsze, fakt, że część dzieci i młodzieży popełnia – z perspektywy katolickiej – wykroczenia moralne, nie oznacza, że czynią to wszyscy. Próba czynienia z patologii normy, nawet jeżeli jest to norma relatywnie powszechna, jest nieuporządkowane. Część rodziców radzi sobie z wychowaniem swoich dzieci i próba przymusowej konfrontacji tych dzieci z tematyką seksualną w ujęciu permisywnym (bo tym jest program Nowackiej) to zbrukanie tego, co czyste. Choćby ze względu na niewielką część uczniów żyjących w sposób moralny nie wolno tego robić. Po drugie, jeżeli dzieci konfrontują się z niemoralnością, to trzeba im wyjaśnić, że… to jest niemoralność. Natomiast program Nowackiej nie przedstawia zachowań seksualnych poza małżeństwem jako czegoś złego. On je szeroko akceptuje. Mamy zatem do czynienia z próbą „leczenia” jednej patologii inną. Wreszcie, po trzecie, Terlikowski ignoruje fundamentalną różnicę. Jeżeli dziecko popełnia wykroczenie moralne wbrew woli rodziców, to nadal jasny pozostaje podział na dobro i zło, cnotę i grzech. Jeżeli w szkole usłyszy, że pozamałżeńska relacja seksualna jest w porządku – mamy do czynienia z zaciemnieniem tego podziału. Jest to dosłownie perwersja porządku moralnego – i na tym polega istota problemu z edukacją Nowackiej, czego jednak Terlikowski nawet nie odnotowuje.
3.Publicysta twierdzi, że nie ma żadnego problemu z przedstawianiem dzieciom treści genderowych, takich jak cispłciowość, transpłciowść etc. „Co złego jest w pokazaniu dzieciom, że ludzie są różni? Oni i tak o tym wiedzą” – pisze Terlikowski. Autor po raz kolejny kompletnie ignoruje perspektywę katolicką, w której takie zjawiska są oczywiście obecne jako pewien fakt, natomiast są wyraźnie oceniane jako zaburzenie właściwego porządku. W szkole Nowackiej nie chodzi przecież o przedstawienie zdarzających się niekiedy zaburzeń tożsamości, ale o to, by zaprezentować to jako rzecz normalną i jedną ze „ścieżek rozwoju” ludzkiej seksualności. Terlikowski sugeruje tymczasem, że skoro dzieci i tak widzą wokół siebie osoby LGBT, to mogą w szkole usłyszeć, że to norma…
4.Terlikowski powołuje się na papieża Franciszka i jego słowa z adhortacji apostolskiej „Amoris laetitia” z 2016 roku, gdzie Ojciec Święty pisał, iż Kościół katolicki nie jest przeciwny edukacji seksualnej. Pisał na ten temat dość ogólnie, wskazując jednak na „zdrową skromność”, odrzucał przedstawianie antykoncepcji jako „obrony” przed prokreacją, wskazywał, że seksualność ma być prezentowana jako „dar z siebie, który wyrazi się po ślubie”. Terlikowski pisze, że – uwaga – program MEN „w ogromnej większości spełnia te kryteria”. Franciszek dopuszcza zatem edukację seksualną opartą o ideał katolickiego małżeństwa, a Terlikowski uważa, że program Nowackiej – z transgenderyzmem, homoseksualizmem, antykoncepcją, aborcją, masturbacją i bez małżeństwa – spełnia te kryteria. To się komentuje samo…
5.W jednym ze swoich tekstów autor komentując program Nowackiej stwierdził: „Owszem, nie jest to język ani nurt myślenia katolicki, ale… warto mieć świadomość, że polskie społeczeństwo się zmienia i nie ma już powodów, by wartości chrześcijańskie (bardzo wąsko zresztą rozumiane) były jedynym elementem kształtującym edukacje”. To właśnie clue problemu. Terlikowski uważa, że skoro część społeczeństwa nie jest katolicka, to… katolicy powinni akceptować, że ich dzieci będą w szkołach pod przymusem konfrontowane z niekatolickimi treściami na temat seksualności. Pokazuje to jak na dłoni, że dla publicysty to bynajmniej nie nauka Kościoła jest wyznacznikiem edukacji, ale raczej „pluralizm” liberalnego społeczeństwa. To tyle jeżeli idzie o rzekomy katolicyzm jego refleksji.
Nie dziwi mnie, że Barbara Nowacka powołała się na Tomasza Terlikowskiego jako na „konserwatywnego katolika”. Może mieć takie wspomnienia odnośnie jego dawnej działalności, a przede wszystkim – to dla niej wygodne. Jego zaangażowanie w sprawę edukacji zdrowotnej daje po prostu dobrą podkładkę rewolucjonistom, którzy mogą się powoływać na poparcie ze strony jakichś katolików.
W publicystyce Terlikowskiego na ten temat nie ma jednak nic z katolickiego konserwatyzmu, a niewiele jest już nawet z katolicyzmu, poza akcentowaniem ochrony życia. Mamy do czynienia ze strojeniem się w katolickie piórka, żeby przekonywać do przyjęcia liberalnej narracji i w ten sposób wypełniać umysły katolickie treścią zupełnie innego rodzaju. To czystej wody subwersja: próba zachowania starej nazwy przy kompletnej wymianie tego, co w środku.
Katolickie jest to, co pozostaje wierne nauce Kościoła – w tym biskupów w Polsce – a nie to, co takim ogłasza ten czy inny liberalny publicysta. Oddanie wychowania dzieci w ręce tych, którzy myślą o seksualności w kategoriach permisywnych, jest – jak wskazał choćby Episkopat – ciężkim złem. Ostatecznie nie chodzi tylko o to, czy dziecko „zgorszy się” jakąś treścią czy nie (choć i to jest ważne); ale o to, czy dana aktywność i działanie zostanie mu przedstawiona jako dobra czy jako zła. Kościół nazywa złem to, co liberalizmem nazywa dobrem. Nie ma tu zgody i trzeba dokonać wyboru.
Liberalny publicysta Tomasz Terlikowski już wybrał, zgodnie ze swoim przekonaniem. My wybierzmy jednak naukę Kościoła.
Paweł Chmielewski