Dzisiaj

Kacper Kita: Przez sądy ku liberalnemu autorytaryzmowi?

(Pch24.pl)

Zaangażowanie sądownictwa na rzecz liberalno-lewicowych polityków i narzucania społeczeństwu ich ideologicznej agendy nie jest niczym nowym. Anulowanie wyników wyborów prezydenckich w Rumunii stanowi jednak pewien precedens. Wraz z postępującym rozszczelnianiem się scen politycznych w kolejnych krajach zachodnich także środki podejmowane by zatrzymać dojście do władzy sił kontestujących demoliberalny establishment są coraz dalej idące.

Rumunia – pole wielkiego eksperymentu?

Wyobraźmy sobie sytuację, w której premier Viktor Orban jest po wielu latach o krok od straty władzy. Sensacyjnie objawił się mu charyzmatyczny konkurent, pan Gyorgyu, który przekonał Węgrów, że czas na zmianę i zdobył najwyższe poparcie w wyborach. Sąd Konstytucyjny zdecydował jednak, że anuluje wynik post factum, zarządza powtórkę wyborów i wyklucza z niej pana Gyorgyu. Członkowie Sądu zostali mianowani przez polityków partii Orbana, a jego prezesem jest były poseł należący w przeszłości do partii rządzącej. Jaka byłaby reakcja wielkich mediów, Komisji Europejskiej, ONZ, rządów innych państw europejskich? Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, z jak gigantycznym oburzeniem mielibyśmy do czynienia. „Dyktatura”, „Tyrania”, „Zbrodnia przeciw demokracji”, „Pogarda dla woli ludzi”, „Trzeba nałożyć sankcje na reżim Orbana” – to mogłyby być względnie łagodne tytuły prasowe.

Wesprzyj nas już teraz!

Taka sytuacja miała jednak właśnie miejsce w kraju sąsiednim wobec Węgier – Rumunii. Warto pamiętać, że widowiskowa egzekucja Nicolae Ceaușescu w 1989 r. nie była tryumfem antykomunizmu, ale wynikiem rozgrywek wewnętrznych w aparacie władzy. Komunistyczni politycy, służby i wojsko efektownie pozbyli się wieloletniego przywódcy, by utrzymać rządy w nowych warunkach. Postkomuniści rządzili lub współrządzili Rumunią przez większość z ostatnich 35 lat i także dziś są u władzy jako Partia Socjaldemokratyczna (PSD) – odpowiednik polskiego SLD. W dodatku od 2021 r. PSD jest w wielkiej koalicji razem z PNL – drugą największą partią, wcześniej swoim tradycyjnym rywalem. Liczni Rumuni chcieli pokazać środkowy palec swojej klasie politycznej i tego rodzaju układom. W ostatnich kilku latach w kontrze do rządu wyraźnie wzmocniła się też rumuńska prawica.

Najpierw w październiku wykluczona przez Sąd Konstytucyjny z wyborów prezydenckich została europoseł Diana Șoșoacă z partii SOS Rumunia, która zdobyła popularność podczas pandemii COVID na krytyce restrykcji sanitarnych i szczepionek, a później także USA, Izraela i Ukrainy. Șoșoacă miała w sondażach poparcie rzędu 10-13%. To tak, jakby w Polsce wykluczony z wyborów został Grzegorz Braun – Braun i Șoșoacă siedzą zresztą w Parlamencie Europejskim dosłownie na sąsiednich miejscach. Șoșoacă mówiła wówczas, że „Amerykanie, Żydzi i Unia Europejska zaczęli fałszować wybory jeszcze zanim się zaczęły”.

Potem 24 listopada I turę niespodziewanie wygrał „antysystemowy” kandydat niezależny Calin Georgescu. Do II tury razem z nim przeszła liberalna Elena Lasconi, która o ledwie 0,03 pkt. proc. wyprzedziła urzędującego premiera Marcela Ciolacu z PSD. Koalicja rządząca nie miała więc nikogo w II turze, co znów pokazywało emocje społeczne. Była to prawdziwa sensacja – kandydat postkomunistów nie zakwalifikował się do II tury pierwszy raz po 1989 r.! Początkowo Sąd Konstytucyjny orzekł o ważności wyborów. 1 grudnia odbyły się wybory parlamentarne, które pokazały wzrost prawicy. Jeszcze w 2016 r. do rumuńskiego parlamentu nie dostała się żadna siła na prawo od polityczno-kulturowego głównego nurtu. W 2020 r. 9% zdobyła nowo powstała, narodowo-chrześcijańska AUR, biorąca na sztandary m. in. obronę tradycyjnej rodziny. Teraz AUR zajął drugie miejsce z 18% głosów, a próg przekroczyły także SOS Rumunia wspomnianej Diany Șoșoaki oraz wspierająca Georgescu POT, także odwołująca się do chrześcijaństwa. Łącznie na te trzy partie prawicy padło aż ponad 32% głosów. Nic dziwnego, że establishment poczuł się zagrożony. Te wyniki, podobnie jak sondaże, sugerowały zwycięstwo Georgescu w II turze.

Sąd najmniej apolityczny z możliwych

W tej sytuacji Sąd Konstytucyjny wykonał zwrot o 180 stopni. Na dwa dni przed II turą, w której już zaczęli głosować Rumuni mieszkający za granicą, Sąd wycofał się z własnej decyzji i anulował wyniki wyborów prezydenckich. Paradoksalnie podważył tym zresztą zasadę, że jego wyroki są ostateczne. Wybory mają być powtórzone na początku przyszłego roku i bardzo możliwe, że tym razem Sąd nie pozwoli Georgescu na start, podobnie jak wcześniej Șoșoace.

Prezes Sądu Konstytucyjnego, którą podjął tak kontrowersyjną decyzją, to Marian Enache, który jest po prostu politykiem. Przed 1989 r. prezes Enache należał do Komunistycznej Partii Rumunii, a później był związany z kolejnymi partiami postkomunistycznymi, w tym obecnie rządzącą PSD. Był posłem trzech kadencji i w parlamencie zasiadał także, gdy w 2016 r. Senat wybrał go w skład Sądu Konstytucyjnego. Dopiero wtedy Enache formalnie oddał partyjną legitymację i zaczął odgrywać rolę „niezależnego prawnika”. Wszyscy członkowie Sądu są wskazywani przez polityków – po jednej trzeciej przez Izbę Deputowanych, Senat i prezydenta. Anulowanie wyniku wyborów prawdopodobnie przy okazji wynikało też z rozgrywek wewnętrznych w obozie liberalno-lewicowym. Teraz drugą szansę na zwycięstwo dostanie premier Ciolacu, szef postkomunistów, który minimalnie przegrał wejście do II tury. Nic dziwnego, że Elena Lasconi, która wyprzedziła premiera o 0,03 pkt. proc., także skrytykowała „podeptanie demokracji” przez Sąd Konstytucyjny.

Może jeśli Rafał Trzaskowski wyraźnie wygra I turę wyborów prezydenckich w maju, to Trybunał Konstytucyjny anuluje wyniki, o czym orzekną sędziowie Stanisław Piotrowicz i Krystyna Pawłowicz? Trzaskowskiego też można by oskarżyć o finansowe związki z zagranicą – w końcu organizowane przez niego wydarzenia (Campus Polska) były hojnie wspierane z budżetu Republiki Federalnej Niemiec za pośrednictwem niemieckich fundacji partyjnych.

Ale żarty na bok. Warto pamiętać, że mówimy o 20-milionowym europejskim państwie należącym do UE i NATO, największym po Polsce kraju naszego regionu, a nie jakimś odległym bantustanie. Rumuński precedens będzie można wykorzystywać w innych państwach w imię powstrzymywania „populizmu” i „skrajnej prawicy”. Georgescu to bez wątpienia dziwna postać, a jego kampania sama się nie sfinansowała, choć on twierdzi, że nic na nią nie wydał i wykreował się sam. Możliwe, że stoi za nim Rosja lub jakaś grupa interesu. Być może dowiemy się w tej sprawie więcej w najbliższym czasie.

Realne związki z Moskwą lub ich brak są jednak drugorzędne – dobrze wiemy, że media i politycy głównego nurtu nie mają żadnych zahamowań w oskarżaniu wszelkich przeciwników o prorosyjskość. Deklaracja ministra Siemoniaka, że „obroni Polskę przed podobnym scenariuszem” co w Rumunii, pachnie chęcią zastraszenia opozycji. Donald Tusk może jednego dnia prowadzić daleko zakrojony reset z Putinem, otwierać polskie służby na współpracę z rosyjskimi i oskarżać Kaczyńskiego o chęć wywołania wojny z Rosją, by drugiego przedstawiać tego samego Kaczyńskiego jako rosyjskiego agenta, a siebie jako lidera walki z Putinem. W duchu groteskowego, ale zgrabnego w swojej łopatologiczności hasła – „albo z Tuskiem, albo z Ruskiem”. Tertium non datur.

Oczywiście Rosja ma swoich agentów i wpływy – i na zachodniej prawicy, i na lewicy, i w centrum. Wielu zachodnich prawicowców czy chrześcijan ma naiwnie pozytywny obraz Moskwy, co jest problemem dla Polski. Rosyjska agresja na Ukrainie jest jednak w całym świecie zachodnim od początku wykorzystywana przez demoliberalne media do kreowania narracji o manichejskim starciu. Z jednej strony demokracja liberalna, wolność i kolejne „generacji praw człowieka”. Z drugiej zacofana tradycjonalistyczna tyrania i w ogóle „państwa autorytarne” – tak jakby naprawdę wszystkie kraje spoza demoliberalnego Zachodu stanowiły jeden obóz. Jak mówił Michał Kamiński, „Ukraińcy umierają dziś za prawo do bycia homoseksualistą”.

Przywiązanie do chrześcijaństwa, tradycji, rodziny, nacjonalizm czy patriotyzm mają być propagandowo utożsamione z byciem po stronie Putina i jego zbrodni. Przez wcześniejsze 80 lat w podobny sposób wykorzystywano figurę Hitlera. Okrucieństwa III Rzeszy były rzekomo ostatecznym produktem złego „starego świata”, na które antidotum miała stanowić demokracja liberalna, rozmaite zabezpieczenia nakładane przez nią na wolę większości i dekonstrukcja opresyjnych tradycji. Ostatni pamiętający Hitlera umierają, więc Putin jest dziś bardzo przydatny liberałom i lewicy dla odświeżenia tej samej dychotomii. Sądownictwo konstytucyjne zostało powołane w Europie po II wojnie światowej (wcześniej istniało jedynie w Czechosłowacji i Austrii) głównie dlatego, by ograniczyć wolę większości i zablokować możliwość dojścia do władzy nowych Hitlerów. Dziś każdy prawicowiec czy traktujący swoją wiarę poważnie katolik może być uznany za ekstremistę i potencjalnego nowego Hitlera lub poplecznika Putina, którego sądy muszą w związku z tym trzymać poza życiem publicznym.

Trump uciekł spod topora

Obsesyjna chęć utożsamienia prawicy i prorosyjskości oraz demonizacji przeciwników doprowadziła Tuska nawet do twierdzenia przy różnych okazjach, że „zależność Donalda Trumpa od rosyjskich służb nie podlega wątpliwości” albo że „Trump okazał się rosyjskim agentem i człowiekiem Putina”. Obecny premier powoływał się na rzekome ustalenia amerykańskich organów ścigania. Nigdy takich ustaleń nie było, ale Tusk jest w stanie powiedzieć dowolną bzdurę, byle przylepić propagandowo Rosję do PiS-u. Zależność Trumpa od Rosjan to wielki mit, który ciągnie się już ponad dekadę. Po jego pierwszym zwycięstwie wyborczym w 2016 r. ogrom demoliberalnych mediów i polityków powtarzało, że Trumpowi pomogły rosyjskie służby – nie mógł przecież tak po prostu wygrać i zaprzeczyć postępowemu determinizmowi. Pierwsza połowa kadencji Trumpa zeszła w dużej mierze na śledztwo, które w tej sprawie przeprowadził specjalny prokurator Robert Mueller, wcześniej wieloletni dyrektor FBI. Mimo drobiazgowych badań, licznych przesłuchań, przekazania tysięcy dokumentów przez kampanię Trumpa i Biały Dom oraz gigantycznej presji medialnej, Muellerowi nie udało się wykazać jakiejkolwiek zależności Trumpa od Rosji czy koordynacji działań z Moskwą.

Milionom ludzi wmówiono jednak, że Trump jest groźnym przestępcą. Po jego odejściu z Białego Domu w 2021 r. próbowano zatem ścigać go dalej pod najrozmaitszymi pretekstami. Trump stał się najpierw pierwszym w historii USA prezydentem z zarzutami, a potem pierwszym skazanym. Łącznie otrzymał kilkaset zarzutów w różnych sprawach. Liczne procesy były dla niego obciążeniem nie tylko ze względu na możliwość trafienia do więzienia, ale także z racji na ogromne koszty finansowe i czasowe.

Przykładowo Trump został skazany na opłacenie 83 milionów dolarów kary za pomówienie kobiety, która w 2019 r. oskarżyła go o gwałt w 1996 r. Bynajmniej nie udowodniono mu winy, ale sąd uznał w sprawie cywilnej, że Trump mówiąc, że kobieta kłamie, naruszył jej dobra osobiste. Jednocześnie liczne media zaczęły przedstawiać go jako „winnego gwałciciela skazanego przez sąd”. Równolegle Trumpowi kazano też zapłacić 354 miliony dolarów kary po uznaniu go winnym zawyżania wartości jego firm w Nowym Jorku w celu oszukiwania ubezpieczycieli. Wcześniej sędzia zobowiązał go do regularnego stawiania się na kolejnych posiedzeniach, co ograniczyło jego możliwość uczestnictwa w spotkaniach z wyborcami w trakcie kampanii. Sędzia jest członkiem Partii Demokratycznej który przekazywał na nią pieniądze, a zdaniem Trumpa „skrajnym lewicowcem”.

Warto pamiętać, że zaangażowanie polityczne wymiaru sprawiedliwości nie ogranicza się do wsadzania ludzi do więzienia albo wykluczania ich z wyborów, ale może polegać właśnie na rujnowaniu finansowym, zastraszaniu wygórowanymi zarzutami lub zabieraniu czasu poprzez ciąganie po sądach. To teoretycznie lżejsza, ale dzięki temu bardziej zakamuflowana i potencjalnie skuteczniejsza metoda. Trump akurat jest miliarderem i stać go na drogich prawników, ale te same narzędzia można wykorzystać wobec każdego. Gdyby Trump nie wygrał wyborów prezydenckich, mógłby skończyć za kratkami albo jako bankrut.

Ten smutny los spotkał jego współpracownika Rudy’ego Giulianiego. Giuliani jest znany jako były burmistrz Nowego Jorku, który prowadził słynną politykę „zera tolerancji” wobec przestępców, a potem stał na czele miasta w chwili zamachów 11 września. Giuliani został niedawno skazany na 148 milionów dolarów kary za pomówienie dwójki pracownic komisji wyborczej, którego jego zdaniem były brały udział w fałszerstwach w stanie Georgia w 2020 r. Zasądzona kara jest wielokrotnie wyższa niż majątek 80-letniego polityka. Giulani skarżył się w ubiegłym miesiącu – „Wszystko co mam, jest zamrożone. Nie mam samochodu. Nie mam karty kredytowej. Nie mam gotówki. Nie mogę dostać się do moich kont bankowych. Nie mam ani grosza”.

Francja pójdzie śladem Rumunii?

Podobną sytuację mamy dziś także w drugim największym po USA kraju zachodnim, gdzie siły spoza establishmentu mają szansę dojść w najbliższej przyszłości do władzy, czyli we Francji. Marine Le Pen grozi zarówno więzienie jak wykluczenie z wyborów i wysokie kary finansowe. Polityk jest oskarżona o zatrudnianie jako asystentów europosłów działaczy, którzy realnie wykonywali dla niej lub Frontu Narodowego inne zadania niezwiązane z Parlamentem Europejskim. Prokuratura żąda dla Le Pen pięciu lat pozbawienia wolności, w tym trzech w zawieszeniu, 300 tys. euro kary i pięciu lat utraty możliwości ubiegania się o funkcje publiczne. Podobnych kar chce także dla 23 innych działaczy jej ugrupowania, a dla samej partii dodatkowo 4,3 miliona euro kary. Co więcej, zakaz startu w wyborach zacząłby obowiązywać od razu, bez czekania na apelację. Jest więc realne, Le Pen nie mogłaby ubiegać się o prezydenturę w kwietniu 2027 r.

Sytuacja byłaby zatem absolutnie bezprecedensowa – prowadząca w sondażach przywódczyni opozycji może być wykluczona z wyborów w drugim największym państwie Europy. Partia Le Pen zajęła z 33% pierwsze miejsce w niedawnych wyborach parlamentarnych, jest pierwszą siłą w Zgromadzeniu Narodowym (francuskim Sejmie), a ona sama prowadzi we wszystkich sondażach prezydenckich, gdzie ma między 35 a 40% poparcia. Straciłaby także mandat poselski, jeśli dojdzie do ponownego rozwiązania Zgromadzenia latem tego roku. Podobny los spotkałby wielu innych czołowych polityków – np. wiceprezes partii Louis Aliot, burmistrz 120-tysięcznego miasta Perpignan (największego rządzonego przez narodowców), także przestałby nim być – i to bez apelacji.

Wyrok ma zapaść 31 marca. Le Pen twierdzi, że żąda się dla niej „politycznej kary śmierci” i chce się zrujnować jej partię, a ją wyeliminować z życia publicznego pod błahym pretekstem, gdy sądy są łagodne dla prawdziwych przestępców, zwłaszcza imigrantów. Przypomina, że postępowanie zostało zainicjowane przez ówczesnego przewodniczącego PE, niemieckiego socjalistę Martina Schulza. Powtarza też, że nie ma mowy o przywłaszczeniu sobie przez kogokolwiek pieniędzy, opłacona praca została wykonana, a spór dotyczy tego jak partia wydatkowała środki które i tak trafiłyby do niej w ramach subwencji.

Praworządność po unijnemu

Równolegle widzimy, że w znacznie poważniejszych sprawach przez lata włos z głowy nie spadał Didierowi Reyndersowi – czołowemu politykowi demoliberalnej grupy trzymającej władzę. Reynders sprawował najróżniejsze zaszczytne funkcje, z wysokości których pouczał populistycznych zacofańców. Przez 20 lat był nieprzerwanie ministrem finansów a potem spraw zagranicznych Belgii, równolegle sprawując także funkcje wicepremiera i ministra obrony. Wreszcie przez ostatnie 5 lat był unijnym komisarzem sprawiedliwości. Reynders prawdopodobnie przeprał grube pieniądze, fałszując wyniki państwowej loterii, która mu podlegała – a to tylko jedna z wielu afer z jego udziałem, które wyszły na światło dzienne.

Oskarżenia o korupcję pod jego adresem pojawiły się już lata temu, ale i tak został komisarzem u Ursuli von der Leyen, a potem ostro atakował poprzedni polski rząd za „łamanie praworządności”. Demoliberalny aparatczyk gardłował w obronie „sprawiedliwości” i „praw człowieka”, a niedawno chwalił ministra Bodnara za znakomite działania na rzecz przywrócenia praworządności nad Wisłą. Mówimy tu o najwyższym urzędniku Unii Europejskiej odpowiedzialnym za wymiar sprawiedliwości! Trudno o bardziej jednoznaczny dowód na to, że demoliberalna frazeologia jest często fasadą dla osobistych i środowiskowych interesów. Na działanie ws. Reyndersa służbom pozwolono dopiero, gdy zakończyła się jego kadencja w Komisji Europejskiej, a jego szefowa von der Leyen była już zatwierdzona na kolejną kadencję. Zobaczymy jednak, czy spotka go jakakolwiek realna kara – na razie tylko przesłuchano go i przeszukano jego nieruchomości. Jaskrawym przykładem uznaniowego traktowania „praworządności” jest także ułaskawienie swojego syna – narkomana i degenerata – na koniec prezydentury przez Joe Bidena, który wcześniej wielokrotnie twierdził, że tego nie zrobi.

A co z Polską?

W tym szerszym kontekście należy patrzeć na sytuację w naszym własnym kraju. Polska jest od roku polem innego eksperymentu – sprzątania po „populistach” bez przejmowania się prawem, co premier Tusk wdzięcznie nazwał demokracją walczącą. Ma to także na celu kreowanie sztucznych problemów angażujących emocjonalnie opinię publiczną. O ile po 2007 r. Tusk skupiał się na „ciepłej wodzie w kranie” i obiecywał materialny dobrobyt, o tyle teraz igrzyska „rozliczeń” są w jego przekazie znacznie ważniejsze niż chleb. Wtedy mówił o drugiej Irlandii, teraz o drugiej Norymberdze. Odebranie subwencji PiS-owi może być kolejnym przykładem wypowiadania dotychczasowych reguł rywalizacji politycznej. Tym bardziej, że PKW uznała orzeczenie Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego ws. innych partii, ale akurat nie w przypadku PiS-u, więc trudno tu mówić o czymkolwiek innym niż demonstracyjny prymat polityki nad prawem.

Widzimy przy tym, że w walcu Tuska i Bodnara nie chodzi tylko o PiS (wokół którego znaleźliby się ludzie zasługujący na rozliczenie), ale o prawicę jako taką. Stąd atak na Marsz Niepodległości i policja pukająca o szóstej rano do domu asystenta Krzysztofa Bosaka pod groteskowym pretekstem brzydkich słów, które podobno jakiś anonimowy uczestnik Marszu wypowiedział na nim sześć lat temu. Do tego dochodzi narzucana Polakom odgórnie rewolucja kulturowa. Bartłomiej Sienkiewicz przekonywał w 2018 r., że strategicznym zaniedbaniem pierwszych rządów Tuska był brak ataków na Kościół i odgórnej dechrystianizacji Polski, która uniemożliwiłaby jakiejkolwiek nieliberalnej prawicy dojście do władzy. Teraz chcą tego błędu uniknąć. Stąd działania takie jak „wytyczne” zezwalające na mordowanie dzieci nienarodzonych nawet w 9. miesiącu ciąży, projekty indoktrynacji młodych Polaków w ramach obowiązkowych „edukacji zdrowotnej” i „edukacji obywatelskiej” czy pomysł karania za „mowę nienawiści”.

Demokracja liberalna coraz mniej demokratyczna

Nie należy się łudzić, że istnieją jakiekolwiek granice w narzucaniu ideologii społeczeństwu za pośrednictwem sądownictwa. Sąd Konstytucyjny na Tajwanie nakazał w 2017 r. wprowadzenie „małżeństw homoseksualnych” w imię równości obywateli. Miejscowi chrześcijanie doprowadzili zorganizowaniem w tej sprawie referendum. Aż 72,5% Tajwańczyków zagłosowała za utrzymaniem małżeństwa jako związku jednej kobiety i jednego mężczyzny przy wysokiej frekwencji 56%. Sąd jednak kompletnie zignorował jasno wyrażoną wolę większości i doprowadził do wprowadzenia homomałżeństw. Następnie zachodnie media demoliberalne świętowały fakt, że Tajwan stał się „pierwszym krajem w Azji z równością małżeńską”.

Jedyną granicę rewolucji wyznacza realny opór społeczny i polityczny. Znajdziemy także przykłady sukcesów. Amerykańskim chrześcijanom udało się odwojować Sąd Najwyższy i wyrzucić „konstytucyjne prawo do aborcji” na śmietnik historii po 50 latach cierpliwej, konsekwentnej walki. Ostatnie wydarzenia w USA, Francji, Polsce i Rumunii jasno pokazują jednak zaostrzanie się kursu demokracji liberalnej i stopniowe ograniczanie w jej ramach komponentu demokratycznego. Przykładów na tę tezę z wymienionych i innych krajów można by znaleźć więcej – mówi się chociażby o możliwej delegalizacji AfD w Niemczech. Z kolei w Wielkiej Brytanii niedawno mieliśmy falę wysokich i wydawanych po kilkudniowych pokazowych, publicznych procesach wyroków więzienia dla uczestników demonstracji antyimigranckich i antyislamskich, a nawet dla internautów wyrażających swoje opinie w mediach społecznościowych.

Z jednej strony należy wobec tego spodziewać się częstszego sięgania po środki siłowe i wykorzystywanie wymiaru sprawiedliwości do walki z politycznymi przeciwnikami. Nie ma wolności dla wrogów wolności! Z drugiej jednak pokazuje to poniekąd słabość, a nie siłę demoliberalnej oligarchii. Jej przedstawiciele dominują przecież politycznie, finansowo i kulturowo w Europie i USA od dekad. Gdyby wierzyli, że mogą utrzymać się u władzy standardowo – poprzez zapewnianie obywatelom materialnego komfortu, promocję beztroskiej konsumpcji i medialne manipulacje – nie sięgaliby po takie środki. Ewidentnie zatem czują się naprawdę zagrożeni i zdesperowani. Widzą, że coraz gorzej idzie im zadowalanie potrzeb bytowych społeczeństw zachodnich oraz zapewnianie ludziom elementarnego poczucia stabilności i bezpieczeństwa. Demoliberalna umowa społeczna chwieje się w posadach. Być może także obawiają się utraty monopolu na przekaz informacji wraz z rozwojem mediów alternatywnych. Coraz mniej jest krajów zachodnich, w których sytuacja polityczna i finansowa byłaby stabilna, a status quo nie byłoby kwestionowane.

Oznacza to intelektualną klęskę progresywnego liberalizmu, który przecież miał wygrywać na „wolnym rynku idei” i być naturalnym, docelowym stanem ludzkości, a teraz coraz bardziej musi uciekać się do środków siłowych. Tak czy owak demokrację liberalną coraz bardziej należy traktować tak jak „demokrację ludową” – jako wytrych słowny służący propagandowo pewnej grupie interesu. „Zjednoczony obóz demokracji polskiej”, „sądownictwo demokratyczne”, „walka o demokrację”, „walka ze światowym faszyzmem i polską reakcją” – to wszystko sformułowania obficie stosowane przez propagandę komunistyczną w latach 40. i 50. Komunizm też miał zwyciężyć ze względu na obiektywne prawa historii, a kończyło się nagą przemocą. Jak pisał prof. Patrick Deneen – liberalizm zawiódł, bo został zrealizowany i bynajmniej nie dał ludziom szczęścia.

Coraz więcej osób widzi, że król jest nagi, niepewny siebie i zdesperowany. To oznacza oczywiście, że jest niebezpieczny i tym bardziej skłonny do przemocy, czego nie należy lekceważyć. W tych okolicznościach oprócz samej walki o przetrwanie i możliwość głoszenia Prawdy w przestrzeni publicznej naszym głównym zadaniem jest dążenie do chrystianizacji zdrowego odruchu odrzucenia status quo. Opór wobec zła i marności tego świata musi być oparty na Bogu, by był prawdziwszy, większy i skuteczniejszy niż prosta negacja.

Kacper Kita

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(2)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie