Według powszechnej opinii, szeregi konserwatystów pełne są obłudników, gustujących w zdradzaniu żon i homoseksualnych ekscesach, podczas gdy lewicowcy to ukryci klasiści, gotowi sprzedać się kapitalistom przy pierwszej nadarzającej się okazji. Z niezrozumiałych powodów w tej litanii hipokryzji oszczędza się liberałów, którzy nieustannie ulegają ideom rzekomo przez nich zwalczanym – cenzurze, autokracji i populizmowi.
Obecnie świat Zachodu toczy propagandową wojnę (szczytnie określaną mianem „dyskusji”), mającą zdefiniować, czym właściwie jest wolność słowa i jakie są jej granice. Organa Unii Europejskiej ostrzą sobie zęby na platformę X, Elon Musk i jego zwolennicy ostrzegają przed cenzurą, a komentariat rusza do boju, niosąc na swych sztandarach nieco już wyświechtaną i przewidywalną retorykę. W ostatnich latach wysokie kary nakładano na różne platformy społecznościowe – zarówno postępową Metę Marka Zuckerberga, jak i na chiński TikTok, jednakże to nie sama polityka UE, lecz reakcje lewicowych liberałów rzucają najwięcej światła na spójność ideową współczesnych piewców wolności.
Liberalna cenzura
Wesprzyj nas już teraz!
Zarówno konserwatyści, jak i lewicowcy wykazują w kwestii cenzury pewną konsekwencję – wolność słowa nie jest dla nich wartością absolutną, a jej ograniczenie bywa uzasadnione obroną wyższych racji. Dla konserwatystów taką racją może być ochrona chrześcijańskiego sacrum lub dbałość o zdrowy rozwój psychiczny i moralny dziecka. Z kolei dla lewicowców są to kwestie dobrostanu tzw. „osób LGBT+” czy komfortu kobiet decydujących się na kliniczne dzieciobójstwo. Obie strony zgadzają się jednak, że wolność słowa nie jest wartością samą w sobie.
Liberałowie natomiast zawsze szczycili się budową „wolnego świata”, przeciwstawiając go reżimom Rosji, Chin czy Korei Północnej, również pod względem swobody wyrażania poglądów w tzw. debacie publicznej. Tym bardziej uderzające jest to, że w ostatnich dekadach zaczęli czerpać inspiracje z państw autokratycznych i totalitarnych. Choć głośno oburzają się na uciszanie niezależnych dziennikarzy w znienawidzonych reżimach, to z równym entuzjazmem kibicują zamykaniu kanałów internetowych, portali i stacji telewizyjnych w imię zachowania władzy swej opcji politycznej. Przy tym preteksty, na które się powołują, często rażą swoją intelektualną miałkością, a psychologiczne racjonalizacje są aż nadto widoczne.
Z liberalnego dyskursu amerykańskich demokratów przywędrował do nas modny, choć bałamutny argument o zagrożeniu „wpływaniem na wybory”. Argument ten przybiera zwykle formę twierdzenia, że dane medium ingeruje w proces demokratyczny – czy to z woli właściciela, czy za sprawą zewnętrznych, wrogich sił – dlatego należy je objąć surowym nadzorem, a najlepiej zamknąć na dobre. Palmę pierwszeństwa w głoszeniu takich postulatów zdobyła dziennikarska „twarz odzyskanej wolności w TVP” – Dorota Wysocka-Schnepf, proponując wyłączenie platformy X na czas wyborów prezydenckich w Polsce. Podobne opinie wyrażali publicyści „Polityki”, „Gazety Wyborczej” czy coraz bardziej liberalnej „Krytyki Politycznej”.
Zabawne, że kiedy w 2021 roku największe platformy społecznościowe usunęły profile Donalda Trumpa, ci dziennikarze nie mówili o żadnej „ingerencji w wybory”; podobnie, gdy lewicowo-liberalna opcja polityczna zagarniała od 80% do 90% rynku medialnego, jawnie reprezentując interesy wielkiego kapitału kosztem uboższych warstw społecznych. W tym kontekście złota zasada liberalno-demokratycznego dwójmyślenia brzmi: „W wybory może ingerować wyłącznie prawica.”
Kolejną nieudolną racjonalizacją jest wyznaczanie granicy wolności słowa na poziomie krzywdzącej i rzekomo prowadzącej do przemocy mowy nienawiści. Idealną wykładnię jej rozumienia przedstawił w swoich ostatnich wypowiedziach dla Kanału Zero kandydat na prezydenta Adrian Zandberg. Zasugerował on, że wyzywanie kogoś ze względu na starszy wiek to nie mowa nienawiści, lecz jedynie brak kultury, który nie powinien być penalizowany. Jednak biorąc pod uwagę wcześniejsze wypowiedzi polityka, można zauważyć wyraźną niespójność – podobne wyzwiska kierowane pod adresem mniejszości seksualnych czy etnicznych to według niego już coś znacznie więcej niż brak kultury – w tym przypadku stają się one podżeganiem do nienawiści. Idąc tokiem tej logiki, można dojść do absurdalnego wniosku, że wyklinanie starców do przemocy nie prowadzi, ale obrażanie mniejszości seksualnych już tak.
Tymczasem, znając realia i wiedząc, że przemoc wobec osób starszych – zarówno w placówkach opiekuńczych, jak i (niestety) wielu rodzinach – jest powszechnym problemem, tego typu rozumowanie traci jakąkolwiek podstawę. Demokratyczny liberał łatwo jednak radzi sobie z takimi sprzecznościami, stosując aksjomat numer dwa: „mowa nienawiści dotyczy tylko tych grup społecznych, które sprzyjają nam politycznie”.
Orędownicy wolności słowa ruszyli na wojnę z Elonem Muskiem również ze sloganami oskarżającymi go o”polaryzowanie społeczeństwa”, przyzwalanie na dezinformację, manipulowanie algorytmami i forsowanie tzw. skrajnej prawicy. Zarzuty te brzmią groteskowo w kontekście masowych akcji wsparcia mediów lewicowo-liberalnych dla pospolitych watażków, którzy – w imię rewolucji obyczajowej (i pozyskiwania obfitych kwot ze zbiórek internetowych) – jawnie łamali prawo. Twarzą tych działań stała się Renata Kim, z uśmiechem przysłuchująca się opowieściom członków kolektywu Stop Bzdurom o fizycznych atakach na działaczy pro-life. I tak oto dochodzimy do trzeciej zasady: „liberałowie nigdy nie używają przemocy, oni jedynie się bronią”.
Liberalna autokracja
„Przeciętny konserwatysta wszędzie widzi upadek cywilizacji, lewicowiec – opresyjny system, a tylko liberał, ze spokojem i wyważeniem, spogląda z góry na dwa rozhisteryzowane plemiona, troszcząc się, by się nie pozagryzały” – tak właśnie chcieliby widzieć samych siebie liberałowie. Wystarczy jednak sięgnąć po dowolne dzieło współczesnych intelektualistów fetyszyzujących demokrację liberalną, by zauważyć, że i oni „mają swojego bzika”, a jest nim obsesja na punkcie „podnoszącego głowę” autokratycznego zagrożenia. Tego typu urojenia dominują w pracach autorów takich jak Karl Popper, Timothy Snyder czy Anne Applebaum – chętnie czytanych zarówno przez wielkomiejską „klasę średnią z awansu”, jak i ich ideologicznych przewodników na warunki lokalne. W ich oczach „brunatny łeb” odradzającego się autorytaryzmu unosi się wszędzie tam, gdzie pojawiają się tradycyjne normy kulturowe. Oczywiście, wśród liberałów występuje gradacja tych obsesji – jedni dopatrują się oznak autorytaryzmu w corocznym Marszu Niepodległości, inni zaś widzą je już w krzyżu lub filmie z nieinkluzywną obsadą. Najciekawsze jednak jest to, że jak zwykle – najciemniej bywa pod latarnią.
Obecnie największe ciągoty autokratyczne cechują właśnie rządy ideowo demoliberalne, czego najlepszym przykładem jest nasza „uśmiechnięta władza”. Bezprawne przejmowanie instytucji publicznych, nielegalne przerywanie sygnału TVP, atakowanie protestujących grup zawodowych – wszystkie te praktyki autokratyczne są dobrze znane czytelnikom z ustroju „słusznie minionego”.
Nowością ostatnich miesięcy stało się jednak testowanie reakcji społecznych na możliwość nieuznania wyników wyborów prezydenckich przez władzę pod pretekstem niezrozumiałych dla przeciętnego obywatela zawiłości prawnych. Presja premiera na Państwową Komisję Wyborczą oraz niepokojące wypowiedzi marszałka Hołowni o proceduralnej niemożliwości uznania wyników wyborów to nic innego jak balony próbne, mające za zadanie wybadać, czy społeczeństwo wykaże opór w razie próby realizacji takiego scenariusza. Odmowa przekazania władzy wbrew woli politycznej obywateli to de facto forma miękkiego zamachu stanu. Zakusy „uśmiechniętej władzy” na jego przeprowadzenie są nad wyraz widoczne. Powstrzymać je może jedynie determinacja społeczeństwa i presja części środowisk międzynarodowych. Wszystko to wpisuje się w podstawową przypadłość współczesnego demoliberała – lęk przed masami, który trudno pogodzić z samą ideą demokratyczną.
Liberalny populizm
Kolejną mantrą współczesnego liberała, obok „zagrożenia autokratycznego”, jest „zagrożenie populizmem”. I to właśnie w tej kwestii ujawnia się być może największa hipokryzja tej ideologii. W oficjalnym ujęciu „populizm” jest definiowany jako tendencja niektórych środowisk politycznych do prezentowania siebie jako jedynych wyrazicieli woli ludu, którzy mają monopol na mówienie w jego imieniu, przeciwstawiając się złowrogim „elitom”. Z czasem jednak zakres tego pojęcia został znacznie rozszerzony, tak że populizmem stało się niemal wszystko, co znajduje poklask wśród szerokich mas. W efekcie za przejaw populizmu uznaje się dzisiaj krytyka niesłusznych przywilejów nadanych przedstawicielom władzy, biznesu czy kultury; populizmem jest zatem oburzanie się na pijanego aktora, który potrącił na drodze starszą kobietę i został uniewinniony przez sąd; populizmem jest także postulat ochrony granicy przed tworzeniem nielegalnego szlaku przerzutowego migrantów.
Hipokryzją liberałów jest jednak to, że dostrzegając skuteczność tej retoryki, sami zaczęli jej używać dla zdobycia i utrzymania władzy. Skrajnym przykładem jest obecna, przesycona populizmem w przywołanym rozumieniu, kampania wyborcza świeżo przechrzczonego na reakcjonistę Rafała Trzaskowskiego. A to tylko najnowszy przypadek. W polskich warunkach szczególnie wymowny jest przykład Donalda Tuska, który rozpoczął ultrapopulistyczną akcję obnażającą „tłuste koty” poprzedniej władzy. Gdyby jakakolwiek partia prawicowa zdobyła się na podobną propagandę, natychmiast posypałyby się oskarżenia o populistyczne oddziaływanie na niskie instynkty ludu, takie jak poczucie zawiści wobec tych, którym się powiodło.
Liberalny zamordyzm jest naturalną konsekwencją wewnętrznie sprzecznego systemu wartości oraz wizji ustrojowej, która na nim bazuje. Specjalna ochrona mniejszości, polityki genderowe, walka z mową nienawiści, świeckie państwo… te wszystkie komponenty demokracji liberalnej prowadzą do duchowej i kulturowej niewydolności społeczeństwa, z czasem przekładającej się również na tę materialną. W dłuższej perspektywie może być ona więc utrzymana jedynie pod rządami zamordystycznymi, tworzącymi iluzję, że wszystko działa jak należy, i brutalnie zwalczającymi demaskatorów tej ułudy. Wszystko wskazuje na to, że wchodzimy w ostatnią fazę tego ustroju, w której „wolność” – nawet ta kiedyś wymyślona przez samych liberałów – utraci wszelkie znaczenie.
Ludwik Pęzioł