Mamy więc nasze kulturowe memento: „skandalista” Jan Klata znów będzie dyrektorem narodowej sceny. A ludzi przyciąga ciemność. Odwracają się od światła i gdzieś biegną. Czy wiedzą gdzie? Od lat obserwuję świat sztuki, świat teatru. Scena ma wielką siłę przyciągania. Dekady mijają, a młodzi wciąż marzą o szkole teatralnej, o tym, by wejść na sceną, by kurtyna poszła w górę. Jest jednak istotna różnica pomiędzy „teatrałami” sprzed XXI wieku, a tymi, którzy urodzili się te, powiedzmy, dwie dekady temu. Kiedyś, przy wszystkich swoich artystowskich szaleństwach, artyści chcieli tworzyć dobro poprzez piękno; chcieli tworzyć sztukę, która bez względu na wszystko mówi prawdę. Te klasyczne paradygmaty czas postmodernizmu zamienił w swe koszmarne przeciwieństwa.
Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie powołano do życia w 2003 r. z pięknie uzasadnionym zadaniem dokumentowania, promocji i animacji polskiego życia teatralnego. Instytut ma status Narodowej Instytucji Kultury… Wiem, takich w III RP jest dziesiątki, a wciąż powstają kolejne i to pomimo wiadomego zwycięskiego marszu marksistów. Zgodnie ze stalinowską wykładnią, że „w miarę postępów rewolucji walka klasowa zaostrza się”, konieczne są jednak nowe instytucje i jeszcze nowsze kadry. Kiedyś wystarczył socralizm, a dzisiaj socliberalizm z genderyzmem do spółki to już za mało. Kiedyś artysta chcąc zrobić karierę wstępował do partii, a dzisiaj dużo lepiej sprzedaje się seksualna nienormatywność. Jak to ujął pierwszy dyrektor Instytutu Teatralnego, Maciej Nowak: „Jestem szczęśliwy, że jestem pedałem”.
Kiedy władzę w państwie objęło PiS, ich minister od kultury, Piotr Gliński, perorował wojowniczo: „Polskie instytucje kulturalne nie powinny być prowadzone przez ideologiczne jaczejki”, a jako przykład wskazał na Instytut Teatralny. Niczego konkretnego jednak tam nie zmieniono, tak jak i nie „naprawiono” Teatru Słowackiego w Krakowie i jak nic nie zrobiono z „jaczejką” Teatru Powszechnego w Warszawie czy aferą przemocową w Szkole Filmowej w Łodzi. To raczej te instytucje zmieniają ludzi – najpierw artystyczny narybek, a potem legion tych, którzy jako widzowie/odbiorcy skuszą się na artystyczną ofertę tak sformatowanej kultury.
Wesprzyj nas już teraz!
Szczepan Twardoch, publicysta „Gazety Wyborczej”, przedstawiany jako „inspirator środowisk liberalnych”, to mainstreamowy pisarz „uśmiechniętej władzy” i promotor języka śląskiego i śląskiej mniejszości etnicznej. Zbiera też pieniądze na broń dla Ukrainy i sam dostarcza na front zakupione drony, samochody i co tam jeszcze. Swą wojenną „przygodę” opisał w dwóch literackich esejach opublikowanych w języku niemieckim w „Neue Züricher Zeitung” oraz w książce wydanej przez niemieckie wydawnictwo Rowohlt. Jego twórczość od ponad dekady pozycjonowana jest na szczytach list bestsellerów, upowszechniając ateizm autora i jego knajacki nihilizm, wyrażony w takim oto osobistym credo: „Próby nadania życiu sensu i znaczenia, odnalezienia jego struktury są tyle szlachetne, co skazane na niepowodzenie. Nie wierzę w odpowiedzi”.
W roku 2017 w Wydawnictwie Literackim ukazał się zbiór opowiadań Twardocha pt. „Ballada o jednej panience”, gdzie – jak zachwyca się krytyk-propagator – „znajdziemy brutalne, naturalistyczne opisy okraszone sporą dawką wysublimowanej ironii”. Taka wizytówka to idealna zachęta dla „nowego teatru”. Dwa lata po wydaniu książki, studenci II roku Kierunku Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie, pod artystyczną opieką prof. Olgi Sawickiej, wystawili sceniczną wersję jednego z opowiadań – „Masarę”. W efekcie otrzymaliśmy entą na polskich scenach odsłonę tego co w człowieku brudne i podłe.
W połowie lutego w Instytucie Teatralnym będzie można zobaczyć inną inscenizację „Masary”, również warsztatową. Powstał we wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie (premiera w kwietniu 2023). Tym razem tekst pisarza z Pilchowic na Górnym Śląsku ma formę monodramu (reż. Kuba Mielewczyk). Przedstawienie zaliczyło już wiele pokazów i kilka festiwali oraz środowiskowych nagród, no i jest mocno promowane. To, co w prapremierze tego tekstu rozpisane było na trzy osoby, tutaj dźwiga na swych ramionach (czytaj: używając swego jestestwa) jedna młoda kobieta – Julita Koper.
Niecałe trzy lata temu Julita miała podjąć współpracę z moim Teatrem Nie Teraz. Trafiła do nas szukając dobra, którego nie odnajdywała w szkole aktorskiej. Była w niej delikatność i takie dziewczęce światło… Niestety, zbyt wiele ją już emocjonalnie łączyło z tamtym światem, z czego chyba nie zdawała sobie sprawy. Dzisiaj firmuje swoim talentem opowieść o „brzydkim kaczątku”, które na przekór kanonicznej baśni i wbrew potrzebom człowieka, staje się ludzkim potworem i – zgodnie z tekstem Twardocha – codziennie walczy o przetrwanie, a robiąc to, krzywdzi wszystkich wokoło.
Masara, to w gwarze śląskiej gruba, tłusta mucha. Można by rzec, że takie właśnie muchy obsiadły całą oficjalną kulturę. Do czasu teatru opędzał się od nich, ale widać uznał, że to męczące i nieopłacalne, a więc lepiej będzie się do „much” przyzwyczaić i upodobnić. I żeby wszystko było „fajne” – odwołując się do innej baśni – lusterko na wszelki wypadek zostało stłuczone i nic nie powie. A sumienie? Muchy nie wierzą w absolut; żyją tylko w dwóch wymiarach…
Czy Julita straciła już kontakt ze światłem? Nie wiem. Chciałbym, aby tak nie było. Ostatnia wiadomość jaką od niej dostałem, to odpowiedź na moją sugestię, aby swój „bunt” wobec świata potrafiła odnaleźć niekoniecznie tam gdzie jest. Odpisała: „Nie chcę tracić z Wami kontaktu, absolutnie!” Daj Boże, wciąż czekam. Proszę, pomyślcie dobrze o niej i o bardzo wielu jej podobnych.
Tomasz A. Żak