Dnia 24 lutego 2022 roku, wraz z ponowioną inwazją Rosji na Ukrainę, w polskiej polityce nastąpiła dramatyczna przemiana. Część klasy politycznej nadal trzymała się starych waśni, ale pewna jej garść zajmująca kluczowe stanowiska, świadoma zarówno zagrożenia jak i okazji, którą niesie za sobą kryzys, wykorzystała moment by dokonać ogromnych przemian. Historia zapisała nazwiska tych ludzi złotymi zgłoskami, bądź co bądź po trzech dekadach postępującego marazmu nareszcie przywrócili oni sprawczość polskiej państwowości. Wprowadzili ją na drogę do przywrócenia statusu mocarstwa – regionalnego, ale mocarstwa. Niestety, nie znam nazwisk tych śmiałków, gdyż nim je zdążyłem zapisać… obudziłem się.
Jeśli chodzi o wojnę na Ukrainie i jej wpływ na polskie sprawy, widzimy niestety aż nazbyt dobrze że… jest jak jest. Wielu publicystów i analityków mówiło, co warto, co trzeba zrobić, by zabezpieczyć się przed zagrożeniem, by wykorzystać nadarzającą się szansę. Odbijali się jak groch o ścianę, ignorowani, wyśmiewani lub ewentualnie zbywani tłumaczeniem, że tak, tak, to byłoby dobre, ale niestety, nie da się. Czas mijał, szanse minęły. Teraz znajdujemy się w sytuacji, gdzie objawiają się skutki zaniedbań i zaniechań. Tak jednak być nie musiało. Przyznam, że z lekka irytują mnie ci publicyści, którzy dziś z dziwną satysfakcją proklamują: „a nie mówiłem?”. Nie widzę sensu triumfowania, gdy jest źle. Zamiast tego więc, pozwólcie, drodzy Czytelnicy, na krótką wycieczkę do świata, który nigdy nie zaistniał – do historii alternatywnej. Zastanówmy się po prostu: jak mogło być inaczej?
Wesprzyj nas już teraz!
Szansa pochwycona oburącz
Wyobraźmy sobie więc, że w chwili wybuchu nowej wojny politycy – pominiemy tu wszelkie nazwiska, bo nie o to chodzi – nie tylko mówili o tym, że Rzeczpospolita znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale też działali tak, jak gdyby w to faktycznie wierzyli. A przecież szok był tak wielki, że niewiele brakowało. Dziś patrzymy wstecz i mówimy, że wyszło jak zwykle, inaczej nie mogło – ale mogło. Jeden prosty przykład: według Jacka Hogi z Fundacji Ad Arma, która współpracowała z posłami dążącymi do wprowadzenia nowej, znacznie bardziej liberalnej ustawy o dostępie do broni, były wszelkie szanse aby ta regulacja została wdrożona. Zabrakło paru tygodni. W kluczowym momencie Putin wycofał się spod Kijowa, strach zelżał i wyparowała wola działania. A gdyby nie wyparowała, albo gdyby nasz zardzewiały, na poły zmurszały aparat państwowy został zmuszony do działania w większym pośpiechu już u zarania inwazji, gdy wydawało się że lada dzień Kijów upadnie?…
Liberalizacja dostępu do broni w proponowanej wówczas formie poskutkowałaby z dnia na dzień zmianą bardzo trudno odwracalną – przynajmniej kilkadziesiąt, może sto – dwieście tysięcy ludzi skorzystałoby z możliwości aby natychmiast się uzbroić. Pozornie mała rzecz – przecież oddziały militarne Rzeczypospolitej nie stałyby się dzięki temu ani trochę silniejsze – ale jaki wpływ długoterminowy na duchowe rozbrojenie narodu! I ważny skutek na dzisiaj: gdy ważą się losy rozejmu; gdy niektórzy – moim zdaniem niesłusznie, ale mniejsza o to – obawiają się, że wkrótce możemy mieć w Polsce tysiące rozgoryczonych ukraińskich eks-żołnierzy szukających okazji aby wyładować swą frustrację, podchodzilibyśmy do tego znacznie spokojniej. Wiadomo byłoby, że w razie czego nie musimy być bezbronni. A to nie wszystko. Dzisiaj coś tam nareszcie się dzieje w kwestii nauki obsługi broni i strzelania w szkole – ale ten „pogrobowy” sukces poprzedniego rządu nie musiał przecież następować tak późno. Czyż nie można było już w lutym 2022 r. zacząć naprędce organizować kilkuset dodatkowych strzelnic? Już od września 2022 zarówno uczniowie szkolni, jak i studenci uczelni wyższych mogliby zacząć oswajać się z bronią, a przede wszystkim, ideą odpowiedzialności za życie swoje i swoich bliskich.
Było też – naprawdę, było – w lutym 2022 roku przyzwolenie społeczne na odwieszenie zasadniczej służby wojskowej. Ci, którzy by protestowali, dosyć szybko by się uspokoili, gdyby pobór wprowadzić spokojnie i systematycznie – jak radził niejeden ekspert wojskowości. W pierwszym roku wziąć do wojska zaledwie kilku tysięcy rekrutów, tylu dla których udałoby się przygotować w ciągu kilku miesięcy potrzebną infrastrukturę – tak, aby ich szkolenie i służba okazały się realną wartością. Potem, z roku na rok, w miarę rozwoju zaplecza i sprzętu oraz ludzkiej tkanki naszej armii, osiągnęlibyśmy wyższy poziom. Dziś mielibyśmy więc przynajmniej parędziesiąt tysięcy więcej wyszkolonych rezerwistów, i drugie tyle w trakcie nauki. Oczywiście, równolegle musiałby postępować program realnej naprawy wojska. Po pierwsze, sprawdzenie w trybie natychmiastowym zdolności mobilizacyjnych przez wyprowadzenie na poligon co najmniej jednej całej dywizji, i naprawienie tych zdolności, a po drugie, zadbanie o podstawowe potrzeby wojska oraz o zaplecze przemysłowe. Przeprowadzona w ciągu kilku tygodni ustawa liberalizująca przemysł wojskowy, a następnie ekspresowe przetargi, doprowadziłyby do tego, że dzisiaj nie martwilibyśmy się o podstawowy sprzęt czy umundurowanie żołnierzy. Z każdym kolejnym miesiącem uruchamiane byłyby kolejne linie produkcyjne broni i amunicji – osobistej, artyleryjskiej. Być może nawet udałoby się jeszcze ostatnim wysiłkiem uratować mordowane stopniowo przez dwie dekady zakłady budowy czołgów „Bumar-Łabędy”. Oczywiście, „nie ma cudów”: te wszystkie fabryki dopiero uruchamiałyby właściwą działalność, po żmudnym wysiłku tworzenia lub odtwarzania linii produkcyjnych i szkolenia pracowników. To jednak, czego zaniechano, bo „szybciej kupić za granicą”, właśnie przynosiłoby pierwsze namacalne efekty. Widzielibyśmy pierwsze nowe polskie czołgi, a co się tyczy dronów – rodzime firmy prywatne działające w tej dziedzinie zdążyłyby naprawdę pokazać, na co je stać, gdy nie blokuje ich rząd.
Dokładnie w tym momencie, gdy ważą się losy wojny na wschodzie, a Europa i Polska nie mają nic do powiedzenia w negocjacjach, bo po prostu nie mają wojskowej siły sprawczej – nasze państwo dysponowałoby realnie sprawnymi i wzmocnionymi siłami zbrojnymi. Po blamażu – bo to byłby blamaż – pierwszej próby wyprowadzenia całej dywizji w pole, akurat do teraz zdążylibyśmy rozwiązać te problemy, również zmieniając prawo i uprawnienia żołnierzy. Dałoby się również doprowadzić do tego, że albo nasze wojsko istniałoby już realnie, albo przynajmniej byłby już wdrażany ekspresowy program naprawczy.
Wojna na Ukrainie dawała też okazję do rozwiązania jątrzącego się od lat problemu, którego zaledwie jeden rąbek został ostatnio szeroko ujawniony na skutek zawieszenia amerykańskiej agencji USAID. Chodzi o problem skrytego finansowania rozmaitych organizacji pozarządowych przez obce państwa, dążące do kontrolowania polskiego rządu i polskiej opinii publicznej. Wiemy doskonale że wpływy te są tak ważne, iż Amerykanie nieraz obalali całe rządy w różnych krajach byle tylko uniknąć ich uniezależnienia się. Była jedna, jedyna okazja aby to zrobić tak, aby Amerykanie i Europa nie mogli zaprotestować – pod pozorem pilnej, palącej wręcz potrzeby walki z rosyjską dezinformacją. Aby natychmiast, jeszcze w lutym 2022 roku, napisać, przegłosować i wdrożyć ustawę powielającą słowo w słowo amerykańskie prawo o rejestracji obcych wpływów. Nie dałoby się zakazać takiego zagranicznego finansowania – Amerykanie u siebie też nie zakazują – ale jego jawność drastycznie zmieniłaby postać rzeczy.
To się nie mogło udać
Można by tu jeszcze wymyślić szereg dalszych reform – bardzo, bardzo wiele dało się zrobić w tamtym krótkim, kilkutygodniowym oknie czasowym od 24 lutego do kwietnia 2022 roku. Po pierwsze jednak, nie można przesadzać z długością artykułu, a po drugie – już po tych zaledwie paru propozycjach niejeden Czytelnik w głowie wyrecytuje wszystkie powody, dla których to się nie mogło udać. No, to właśnie – zastanówmy się, co by poszło nie tak.
W pierwszej kolejności, oczywiście, byłaby kwestia woli politycznej, która musiałaby być iście żelazna, aby to miało szanse. Żyjemy wszak w kraju, gdzie np. budowa elektrowni atomowej trwa już kilkanaście lat, a nie wbito jeszcze pierwszej łopaty. Wszelkie procesy państwowe są związane masą rozmaitych przepisów, które sztucznie przedłużają i komplikują dosłownie każde działanie. Przecież nie jest tak, że nic z powyższych propozycji nie starano się wdrażać – czasem nawet coś próbowano, ale wysiłki te rozbijały się o twardy mur biurokracji. To prawda, i to jest trudne – ale też, to był właśnie jedyny moment, gdy można było podjąć próbę przełamania tego impasu. Aby odnieść sukces, wielkie zmiany muszą mieć przyzwolenie społeczne. Inaczej narasta chociażby i bierny opór – tamta iście awaryjna sytuacja dawała ku temu jedyną w swoim rodzaju okazję.
To samo dotyczy oporu zagranicy. Przecież, oczywiście że tak śmiałe działania polskiego rządu spotkałyby się z naciskami różnych ambasad oraz, oczywiście Komisji Europejskiej. I znowu: tamten moment, po pierwsze dawał wymówkę aby działania wyprzedzały uzgodnienia, a po drugie, realnie ograniczał wpływy ambasad. Trudno jest bowiem naciskać na rząd, którego wsparcia i współpracy pilnie się potrzebuje, chociażby organizując kanał przerzutowy sprzętu na Ukrainę, i który na dodatek uzasadnia swoje działania obroną przed Rosją.
I wreszcie pieniądze: to oczywiście też byłoby poważnym wyzwaniem. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że znalazły się finanse na cały szereg bardzo drogich zagranicznych zamówień sprzętu, które same w sobie nic nie dają bez zaniechanych reform wojska. Sądzę, że można by ograniczyć ten szał zakupów albo bardziej rozłożyć je w czasie, aby móc wcześniej podjąć pilniejsze problemy naszego państwa.
Czy jest już za późno?
Było okno – ale się zamknęło. Minął moment dezorientacji, gdy przez chwilę wszystko było możliwe. Moment, gdy pod presją rzeczywistości nawet kiepski rząd mógł stanąć na wysokości zadania i wdrożyć wiekopomne reformy. Gdy państwo podlega tak wielorakim i mocnym wpływom jak nasze, takie okazje nadarzają się nad wyraz rzadko. Było, minęło, i dziś pozostaje nam załamywać ręce nad zaniedbaniami, które sprawiają, że dziś jako państwo nie mamy nic do powiedzenia w sprawie formy zakończenia wojny na Ukrainie. Nie będzie to po naszej myśli, i nikt nawet nie będzie się naszymi myślami czy życzeniami przejmował – bo i po co, skoro nie mamy siły sprawczej? W negocjacjach wojennych liczy się ten, kto może wpłynąć na rzeczywistość pola walki – my nie możemy.
Po cóż więc ten tekst? Wprawdzie, panika. jaka obecnie wybuchła na europejskich salonach jest tak ostra, że wydaje się iż nadchodzące tygodnie otwierają kolejne okno możliwości, ale w pewnym sensie jest oczywiście za późno. Czasu cofnąć się nie da, więc cokolwiek by zaczęto robić teraz, wydałoby owoce za kolejne lata. Zresztą, gdy zastanawiamy się, czy rząd wreszcie wykaże się skutecznością i długowzrocznością, to cóż – obecny gabinet daje jeszcze mniej nadziei ku temu niż jego poprzednicy. Więc nie, nie piszę po to, aby zagrzewać nas do działań, wołając że jeszcze można zrobić to i tamto. Z pewnością jesteśmy w takim momencie historii, gdy sytuacja naszego państwa i narodu znowu zależy od łaski i niełaski mocarstw – a reszta leży w rękach Boga.
Jest jednak wielu takich, którzy już na wstępie obecnej wojny „wiedzieli”, jak to się skończy. Powtarzali do znudzenia, jak beznadziejna jest sytuacja, jak bezsensowna ta wojna, i tak dalej. To do nich się zwracam, by mocno powiedzieć: nie, to nie było od początku oczywiste. Polska klasa polityczna realnie mogła postąpić inaczej. Nie stanęła na wysokości zadania, ale mogła stanąć. Być może jest to tylko jej wina, może też nasza – może mogliśmy jeszcze jakoś inaczej wywrzeć na nich presję. Tego nie wiem. Wiem jedno: w obliczu zagrożenia skorumpowana, pół-sowiecka, na poły wynarodowiona ukraińska klasa polityczna zdołała jednak obronić swe państwo. Nie wygrała wojny i jej nie wygra. Żaden cud nie odwróci wydarzeń na polu walki, a nadchodzące miesiące mogą przynieść jeszcze niejedną katastrofę. Kto wie, jak okrojona i wyniszczona wyjdzie Ukraina z tej wojny – ale ma realne szanse w ogóle z niej wyjść obronną ręką, a to znacznie więcej niż ktokolwiek sądził 24 lutego 2022 roku, gdy los tego państwa wydawał się przypieczętowany.
Nie poddawajmy się więc pokusom pesymizmu jeśli chodzi o Polskę, której sytuacja wciąż pozostaje znacznie lepsza od ukraińskiej. Owszem, kryzys roku 2022 minął i nie został wykorzystany. Niewątpliwie przyjdzie nam zapłacić jakąś cenę za indolencję tutejszych polityków – ale gra toczy się nadal. Jeśli zaś jakiś zagubiony polityk natrafił na ten tekst, to tylko proszę: wyciągnijcie wnioski i zróbcie wszystko, aby być gotowymi na następną okazję. Gdy przyjdzie czas, musicie mieć plany gotowe do wdrożenia, bo jak widać, nawet chwila wahania może wystarczyć by zaprzepaścić okazję. Tym bardziej, że ten następny kryzys może się okazać znacznie poważniejszy.
Jakub Majewski