PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za tydzień
Droga Zuzanno,
Długo zastanawiałem się jak zacząć, jak wytłumaczyć się z tego, że ośmielam się do Ciebie pisać. Opowiedzieć to tak, byś zechciała czytać dalej. I chyba tylko z tego powodu wysyłam ten list tak późno, po tych wszystkich latach, w których Ci towarzyszyłem. Zaczynałem już setki razy, aż poczułem się wystarczająco zmęczony wszystkimi tymi początkami, żeby pójść wreszcie dalej. Opowiem to najprościej jak się da. Zacznę od dnia, w którym Cię poznałem.
Wesprzyj nas już teraz!
Rozpoznałem Cię po śmiechu, Zuzanno.
Musiał minąć cały ten czas, żebym zrozumiał, że inaczej nie mogło się to zacząć. Tylko tak mogłaś się przede mną zdradzić. Czy wiesz o tym, że kobiety podczas porodu potrafią krzyczeć tylko w swoim ojczystym języku? Ja wiem to z jakieś filmu szpiegowskiego, któremu potrzebne było to dla zawiązania fabuły.
Tamtego dnia przemówiłaś w języku swojej prawdziwej Ojczyzny. To zdanie nie miało słów, było przecież śmiechem, ale odbijało echem tamtych krajobrazów, tamtej ziemi. Było w języku tamtejszych drzew i jezior. Było śmiechem, było światłem. Poznałem Cię.
To nie było co prawda na sali porodowej, tylko w parku, ale swój udział miało też w tym wszystkim dziecko. Piłem kawę i usiłowałem pisać, ale kompletnie mi to nie wychodziło. Zdania było wątłe i blade, a na domiar złego próbowały napinać swoje wychudzone muskuły. Coś okropnego. Napawał mnie wstręt do pracy, na którą się porwałem, zadania – co właśnie zaczynało w tamtej chwili do mnie docierać – przekraczającego o kilka rzędów długości moje siły. Pióro leżało wsunięte w zamknięty zeszyt, a ja wodziłem oczami po twarzach przechodniów albo przymykałem oczy i podnosiłem twarz w górę, wystawiając ją na promienie słońca. Wszystko, byle tylko nie myśleć o własnej porażce.
To był ciepły, kwietniowy dzień, do tego sobota. Kawiarnia była pełna, aleją płynęła rzeka ludzi. Wydawało się, że wszystkie mieszkania w naszym mieście zostały opuszczone, kto żyw ruszył na spacer. Nagle, ponad cały ten gwar wzbił się głos jakiegoś chłopczyka: „tu jest za dużo ludzi! Muszą sobie stąd pójść, te ludzie!”. Miał może ze trzy lata i jechał na hulajnodze, lawirując między przechodniami. Pędził jak oszalały, ten cały tłum naprawdę musiał mu przeszkadzać. A w tych jego okrzykach nie było złości, tylko jakieś beztroskie rozżalenie, że ktoś ma czelność spowalniać jego pęd. I ludzie także reagowali na jego ponaglenia raczej uśmiechem niż irytacją.
Obserwowałem jego slalom, śledziłem próbującego nadążyć za nim ojca, biegnącego jego śladem z jeszcze jednym dzieckiem, schowanym w niemowlęcym nosidełku na brzuchu – i wtedy właśnie Cię zobaczyłem. Jeszcze nie wiedziałem, to miało okazać się dopiero za moment, że to właśnie Ty. Póki co dowiedziałem się tylko, że jesteś bardzo piękna. Szłaś powoli w rozpiętym, jasnym, wiosennym płaszczu. Miałaś zamyślone spojrzenie, delikatne uśmiech błądził tylko w kącikach twoich ust. Zanurzyłaś prawą dłoń we włosach, zatrzymałaś ją tam przez moment, a potem przesunęłaś ją powoli, aż do szyi.
Jestem już starym człowiek, Zuzanno, niewiele rzeczy jest w stanie zburzyć moją krew. To wulkan, który wygasł wiele lat temu, być może będzie okazja, by o tym opowiedzieć. Ale tylko na prawach tła, dalekiego horyzontu Twojej własnej historii. To dla niej tu jesteśmy, oboje, w tym pisaniu. Bo kiedy do Ciebie piszę, to przecież jakbyś tu była. Bardziej intensywnie i realnie niż gdybyśmy na siebie patrzyli. Widzę Cię, w każdej chwili, w każdym słowie. Dlatego piszę, żeby móc na Ciebie patrzeć.
Tak więc, jak już mówiłem, mam swoje lata. Nie chcę byś pomyślała, że się w Tobie zakochałem – zrobiłbym to bez wątpienia jeszcze trzydzieści lat temu. Ale teraz – nie. Teraz się w Ciebie wpatrzyłem. Serce ścisnęło się we mnie, jakby się zawahało, czy ma zamiar dalej bić. To bolało, bardzo. Ale to był dobry ból. Ból na widok pięknej kobiety jest zawsze dobry. Widziałem już tylko Ciebie i słyszałem tego nadjeżdżającego zza Twoich pleców chłopczyka na hulajnodze. Cała reszta ludzi zniknęła. Opuściła scenę, jak obsługa techniczna teatru tuż przed podniesieniem kurtyny. Zostaliście tylko we dwójkę. Trzymałaś wciąż prawą dłoń we włosach, lewą – w kieszeni płaszcza. Szłaś powoli, tłum cieni wokół, wszystkie dekoracje tej chwili, wyprzedzały Cię. Tylko Ty nigdzie się nie spieszyłaś.
Nie wiem czy Cię lekko potrącił, najechał Twoją stopę hulajnogą czy to tylko ten jego wrzask tuż pod Twoim bokiem: „z drogi, Śledziu!”. Tak czy inaczej, chłopczyk przywołał Cię tutaj z innego świata, wyrwał z głębokiego snu. Krzyknęłaś. Podskoczyłaś, jakby chodnik był pękającą krą lodu. On popędził dalej na swojej hulajnodze, ten mały Hermes, posłaniec bogów. Ty zostałaś tutaj, z nami. Rozglądałaś się wokół, najwyraźniej próbując sobie przypomnieć, gdzie jesteś, co się właściwie stało. Ukryłaś twarz w dłoniach, zaczęłaś kręcić szyją w obie strony, z niedowierzaniem. Na początku myślałem, że płaczesz.
Ale Ty się śmiałaś. Podeszłaś, zataczając się jak pijana do najbliższej ławki. Na moment straciłem Cię z oczu. Całe szczęście, zwolnił się właśnie w tej chwili stolik, z wysokości którego mogłem dalej Cię obserwować. Złapałem zeszyt i prawie rzuciłem nim na swoje nowe miejsce, uprzedzając o ułamek sekundy jakąś starszą kobietę, która była chyba za bardzo zaskoczona moim zachowaniem by się móc w pełni oburzyć. Zmieliła tylko w ustach jakieś cierpkie „no widzieliście go…” i poszła dalej.
Czytałem Twój śmiech z ruchu warg, z wyrazu twarzy. Nie docierał do moich uszu, ale rozbrzmiewał w mojej głowie. Ludzie w naszym świecie nie śmieją się w ten sposób. Nigdy. Nam, tutaj, nie wolno się tak śmiać. Nie wiemy o sprawach, nie widzieliśmy rzeczy, które by nas uprawniały do takiej beztroski. Trzeba zostać przeszytym podmuchem nieziemskiej radości, żeby zaśmiać się w ten sposób. Wtedy, potem, już można. Nawet wiele lat później. Nawet w innym świecie. Taki śmiech dobywa się jak echo tamtej chwili. Ulgi tak wielkiej, że aż przeszywającej. W pierwszych sekundach zdaje się, że serce jej nie wytrzyma, pęknie z radości. I rzeczywiście – nieraz pęka. Czytałem kiedyś o średniowiecznych mistykach, którzy umierali z miłości. Doszli tak wysoko, tak daleko posunęli się w kontemplacji tajemnic Bożych, że objawione zostały im tajemnice, które nie są przeznaczone dla ludzkiej wiedzy. Na ich widok oczy stawały tym ludziom w słup, próbowali złapać oddech, ale organizm odmawiał im posłuszeństwa. Ich ciało nie chciało dłużej chodzić po tym świecie, po tym co została ukazane ich oczom. Po tajemnicach, które przeszywały ich od stóp do głów. Umierali. Albo się budzili – zależy jak na to popatrzeć.
Ale gdyby przeżyli, śmialiby się właśnie tak, jak Ty w tamtej chwili. Obyś pamiętała tamto kwietniowe popołudnie choć w części tak dobrze jak ja. Jeśli czytając moje wspomnienie pomyślisz, że się pomyliłem, że ten list trafił do Ciebie przez pomyłkę, to wszystko stracone. Wszystko, kochana Zuzanno.
Ale to nie może być prawda, tak się na pewno nie stało. Taka radość się nie zabliźnia. Co jakiś czas rana zaczyna krwawić – jak tamtego dnia, w którym Cię odnalazłem.
Nie użyłem tego słowa przez przypadek. Musisz bowiem wiedzieć, Zuzanno, że szukałem Cię od dawna. Może nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale Twoje imię nie dawało mi spokoju. Czasami budziłem się z nim na ustach, ale błyskawicznie odpływało, razem ze snem, wysypującym się z pamięci jak z rozprutego worka. Przez pół wieku, mniej lub bardziej świadomie, szukałem Twoich śladów. Byłaś moim zaginionym dzieckiem. Utraconą miłością.
Nie, nie odkładaj jeszcze tego listu. Nie myśl, że zwariowałem. Spróbuję Ci to wytłumaczyć. Dawno temu, kiedy byłem jeszcze młody, myślałem, że to prawdziwe szaleństwo. Ale potem spotkałem przyjaciela, który myślał i czuł podobnie. A w szaleństwie zawsze jest się samemu, na tym ono właśnie polega – na oddzieleniu od wszystkich i wszystkiego. Pozostawieniu samemu sobie, na pastwę myśli, które nie myślą się nikomu innemu. We dwóch można uprawiać już tylko dziwactwo. W szaleństwo trzeba grać samemu.
I tak właśnie było z nami. Siedzieliśmy kiedyś z tym człowiekiem (nie muszę Ci więcej o nim mówić, on należy do mojej historii, a my jesteśmy tu tylko dla Ciebie) na tarasie przed jego domem. Opróżniliśmy już jedną butelkę wina, zapaliliśmy cygara. Żaden z nas na co dzień nie palił tytoniu, ale w ten sposób celebrowaliśmy nasze spotkania. Zaznaczaliśmy odrębność chwili. Dym gryzł nas w płuca, pokasływaliśmy, wsłuchiwaliśmy się w ciszę ogrodu. Byliśmy jak dzieci podpalające pierwszego papierosa po szkole. Ta nasza niewprawność, zrozum to dobrze, była wyzwalająco. Staliśmy się na moment dziećmi, bawiącymi się w dorosłych. Wieczór, wino, jesień, cygaro, ogród – to wszystko wytyczyło wokół nas święty krąg zabawy, w jakim można mówić rzeczy, o których wszędzie indziej trzeba milczeć. Więc mówiliśmy.
O tęsknocie świata, tak intensywnej, że musi przybrać ludzką postać. Że gdzieś musi istnieć kobieta (Tęsknota jest przecież rodzaju żeńskiego) która to niespełnienie, poczucie wygnania uosabia. I nie tylko nim jest – ona je celebruje. Jak kapłanka niewidzialnej, najbardziej pierwotnej ze wszystkich religii. Cała doktryna tego wyznania, jej „katechizm” sprowadza się do zdania „Nie jesteśmy stąd – nasza Ojczyzna jest gdzie indziej”.
Żaden z nas nie wiedział gdzie jej (Ciebie, Zuzanno) szukać. Ale tamtego wieczoru obiecaliśmy sobie, jak spiskowcy, członkowie jakiegoś arcy-tajnego stowarzyszenia, że nie spoczniemy dotąd, aż któryś z nas tego dokona. W tamtej chwili ruszyliśmy na Twoje poszukiwanie.
Wtedy bowiem (czy zabawa nie jest po prostu snem na jawie? Przyznaj sama) przypomniałem sobie jak masz na imię. Skojarzyłem jego brzmienie z atmosferą, nastrojem, w którym wyczuwałem Twoją obecność. „Zuzanna” brzmi tęsknotą. Zawodzi, jak płacz zranionego ptaka.
I to nie wszystko. „Wyzyskiwaliśmy dalej chwilę sposobną” – na fali ulgi, spowodowanej odkryciem, że obaj nie jesteśmy wariatami, ustaliliśmy dalszy plan działania.
Tylko nas sobie wyobraź, kochana Zuzanno. Dwóch, dobiegających czterdziestki mężczyzn, udających, że potrafią (i co gorsza – lubią!) palić cygara, spowitych gęstym dymem, szczękających zębami z wieczornego zimna i podniecenia, bawi się w konkwistadorów, których uszu dobiegła właśnie legenda o Złotym Mieście. Dowiedzieli się o istnieniu skarbu, który od teraz nie da im spokoju. Oszaleją – tym razem naprawdę – jeżeli nie wyruszą na poszukiwanie. Na Twoje, Zuzanno, poszukiwanie.
Mój przyjaciel był samotnym, bogatym człowiekiem. Przedstawicielem na nasz kraj kolejnych, coraz większych firm. Raz w roku znikał. Wyjeżdżał dokądś – nikt nie wiedział, gdzie, poza tym, że to bardzo daleko – na dokładnie trzy tygodnie. Kiedy się z nami żegnał, nie byliśmy pewni czy wróci. Robił to z wyrazem twarzy kogoś szykującego się na ostateczne rozstrzygnięcie. Jak chłopiec, który ma za chwilę zamiar po raz pierwszy w swoim życiu wyznać dziewczynie miłość. A potem umrzeć. Z każdym rokiem wracał smutniejszy. Jakby czymś zawstydzony.
Tamtego wieczora zrozumiałem, dlaczego. On już wtedy Cię szukał. Nie wiem jak się do tego zabierał, dlaczego podejrzewał, że możesz się znajdować akurat w Ameryce Południowej czy na dalekim Wschodzie. Czym się kierował, poza przeczuciem? Nigdy go o to nie zapytałem. To jego poszukiwanie, nikt inny nie musi go rozumieć.
W niecały miesiąc po naszej rozmowie wyruszył w kolejną podróż. Ale tym razem już nie wrócił. Odszedł z pracy, sprzedał dom i samochód. Skończył z całym swoim dotychczasowym życiem. Zamknął je jakby było książką, która mu się znudziła. Pisywał do mnie, ale coraz mniej regularnie. Aż wreszcie, dziesięć lat temu, zamilknął na dobre. Jego listy nie były o Tobie. Nie musiały być. Były wokół Ciebie, jak cała jego podróż. Były krążeniem, poszukiwaniem, tropieniem śladów. Gubieniem tropu i podejmowaniem go na nowo.
Próbował znaleźć Cię w ten sposób, wyruszając w podróż. Natomiast ja – szukałem wskazówek w książkach. Tych, które czytałem i przede wszystkim tych, które pisałem. Nie łudzę się, że trafiła w Twoje ręce którakolwiek z nich. Umieszczałem słowa w butelkę stron i okładki, wrzucałem ją do morza. Tak się umówiliśmy tamtego wieczoru.
On kochał drogę, ja – słowa. Ale wcześniej nie wiedzieliśmy jeszcze, dokąd nasze miłości mogą nas zaprowadzić. Były – w pełnym sensie tego słowa – bezcelowe. Od kiedy nawzajem upewniliśmy się o Twoim istnieniu, jego droga zyskała cel, moje słowa – adresata.
Czegokolwiek nie pisałem, zawsze pisałem do Ciebie. Jak ślepy opowiadający o kolorach, bo przecież wtedy jeszcze Cię nie znałem. Ale wszystkie te wcześniejsze zdania, były jak podróże mojego przyjaciela – te, z których wracał. Przygotowywały mnie, zbliżały do tej chwili, w której nareszcie mogę zacząć pisać do Ciebie prawdziwej. Realnej. Z nadzieją ocierającą się o prawdopodobieństwo, że Twoje oczy wodzą w tej chwili po moich słowach.
Że jesteśmy tu naprawdę razem. Dopóki ja piszę a Ty czytasz, przed nami obojgiem jest jeszcze nadzieja.
Jestem już stary, Zuzanno. Ale czuję, jakby moje życie zaczynało się wraz z tym listem. Zachowaj go. I czekaj na kolejny.
List ten został napisany przez człowieka, którego podziwiałem. Przekazał mi on w spadku białą kopertę w formacie A4, zatytułowaną „Listy do Zuzanny”.
W środku znajdował się plik spiętych zszywaczami, zapisanych gęstym, kształtnym pismem stron. Z jednej strony trudno było mi wyobrazić sobie, że w ostatnich miesiącach swojego życia mógłby pisywać do jakiejkolwiek innej Zuzanny niż „tej, która nie jest już przyjaciółką Narnii”. Dziewczyny, kobiety o której tak często mówił. Nad losem której nieraz płakał na moich oczach. Ale z drugiej – z treści tych listów wynikało, że ich autora znał ją osobiście. Że spotykał ją niemal codziennie. Że żyła ona gdzieś niedaleko, tuż obok nas. Czy wziął on jakąś inną kobietę za tamtą Zuzannę? Czy tak bardzo pragnął powiedzieć jej o tym, co można było przeczytać w tych listach, że wreszcie uwierzył, że to ta jedyna, prawdziwa Zuzanna? Ale skoro tak, to dlaczego ich jej nie wysłał? Czemu czekały tutaj, w najgłębszym zakamarku tego rozpadającego się właśnie, przeznaczonego do likwidacji mieszkania?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Ale zostałem zobowiązany do zaopiekowania się zawartością tej koperty. Co niniejszym właśnie czynię, upubliczniam listy napisane do Zuzanny. To jedyny sposób, żeby dotarły do swej adresatki. Kimkolwiek jest, gdziekolwiek się znajduje.
Jan Maciejewski
Jan Maciejewski: Kilka słów wyjaśnienia, czyli o Zuzannie i Starcu