17 lipca 2025

Czy PiS i PO to na pewno „to samo zło”?

Owszem, PiS-owi i PO można zarzucać stawiać wiele podobnych zarzutów. Obydwa ugrupowania wywodzą się z tego samego, liberalnego, korzenia. A jednak sporo je dzieli. I warto o tym pisać, chociażby dlatego, by uzmysłowić nam, że nadal mamy wpływ na bieg wydarzeń w naszej Ojczyźnie, i że nic nie zostało zdeterminowane przez „system”.

PiS – PO jedno zło? Niewiele jest, prawdę mówiąc, bardziej naiwnych opisów polskiej rzeczywistości politycznej. Wrzucanie obydwu tych partii do jednego worka jest po prostu oznaką jawnej ignorancji, nawet jeśli politycy obydwu ugrupowań na wyrywki powtórzą swój liberalny zestaw wierzeń i zaklęć.

Tak, obydwie te partie są częścią systemu, ale dokładnie to samo można powiedzieć o każdym ugrupowaniu decydującym się wziąć udział w grze politycznej na określonych przez system zasadach. W tym sensie częścią systemu pozostają także Konfederacja oraz Konfederacja Korony Polskiej. Bycie częścią systemu nie jest zatem poważnym zarzutem. Zarzut można uczynić z tego, co dany polityk robi w ramach tego systemu, jaką korektę reguł gry proponuje.

Wesprzyj nas już teraz!

I dlatego warto zastanowić się na poważnie nad tym, czy faktycznie PiS i PO oddziałują na system dokładnie w taki sam sposób czy jednak są tutaj dostrzegalne istotne różnice. I wreszcie – tej refleksji nie może zabraknąć na katolickim portalu – czy bliżej urzeczywistniania chrześcijańskich wartości jest Kaczyński czy może raczej Tusk?

Dodam jeszcze – gwoli uzupełnienia – że w poniższym tekście świadomie unikam istotnego tematu ewentualnych ocen pomysłów na gospodarkę w obydwu partiach, wszak to bodaj ten temat, w którym te dwa ugrupowania zasadniczo niczym się nie różnią. Ale to już tekst na zupełnie inny temat.

Suwereniści kontra Unici

Istotą sporu pomiędzy PiS-em a PO jest to, pod czyją kuratelą Polska może się lepiej rozwijać. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to nieco obrazoburczo, ale we współczesnym systemie powiązań międzynarodowych państwo wielkości Polski musi zdecydować, gdzie chce być usieciowione, czyli w jakie instytucje ma być wprzęgnięte. Po 1989 roku, umykając przed rosyjskim imperializmem, wybraliśmy instytucje szerokorozumianego Zachodu – NATO oraz Unię Europejską. Nie były to wybory, do których byliśmy zdeterminowani, nie ma też powodu sądzić, że musimy być częścią tych instytucji do końca świata. Ale, chcąc nie chcąc, jesteśmy skazani na współpracę z instytucjami międzynarodowymi, które zwykle są narzędziami w rękach mocarstw, hegemonów czy półhegemonów. Przynajmniej dopóki nie dojdzie do jakiegoś znaczącego przesilenia.

Kluczowe pytanie nie brzmi zatem czy powinniśmy być częścią takich instytucji, ale w którym momencie uznajemy, że nasze interesy – traktujmy tutaj słowo „interes” jako bardzo szeroką kategorię, wszak mam tu na myśli nie tylko kwestie gospodarcze, ale także społeczne, jak chociażby demoralizacja dzieci permisywną edukacją – są naruszane przez te instytucje i w jaki sposób możemy odpierać zakusy hegemona, by zwasalizować nas gospodarczo lub ideologicznie. Viktor Orban na przykład wyznaczył czerwone linia i stara się ich pilnować ich nietykalności, a lewara na Unię Europejską znalazł w trumpowskim ruchu MAGA i na Wschodzie: w Ankarze, Moskwie czy Pekinie.

Polska też powinna szukać lewarów, zawiązywać koalicje i – w miarę możliwości – stosować prawo weta. A – w razie potrzeby – mieć gotowy scenariusz opuszczenia takiej czy innej instytucji międzynarodowej. Scenariusz, który lokalizowałby wszystkie zagrożenia i zalecał skuteczne sposoby ich eliminacji lub przynajmniej ograniczania wpływu na polityki państwa. Wiemy z pewnością, że opuszczenie Unii Europejskiej wiązałoby się dla Polski z ogromną presją gospodarczą, osłabieniem polskiej waluty, spadkiem ratingów itd. Czy można temu zaradzić? W krótkiej perspektywie nie, ale w dłuższej amortyzacja tych wstrząsów jest możliwa, chociażby poprzez stopniowe zmniejszanie zadłużenia.

Jak na tym polu pozycjonują się PiS i PO? Czy są tutaj faktycznie „jednym złem”? Owszem, wiemy doskonale, że PiS podpisywał się pod wieloma bardzo szkodliwymi projektami strategicznymi Unii Europejskiej, przyjmując KPO czy akceptując reguły Zielonego Ładu. Jednak w partii Kaczyńskiego ścierały się tutaj dwa nurty – jeden „suwerenistyczny” zogniskowany w dużej mierze wokół polityków Solidarnej Polski, ale później także Przemysława Czarnka, drugi zaś „technokratyczny” związany z ludźmi premiera Mateusza Morawieckiego.

Obydwa te nurty kontrolował prezes Jarosław Kaczyński i to w istocie od jego decyzji zależało, który z nich zyska przewagę. Ostateczniej bardziej wpływowy był ten, reprezentowany przez Morawieckiego. Premier wychodził z założenia, że zgoda na Zielony Ład, mechanizm „pieniądze za praworządność”, czy przyjęcie KPO pozwolą Polsce znaleźć się bliżej „głównego nurtu w UE”. Szkody? Otoczenie ówczesnego szefa rządu uznało, że żadnych szkód nie będzie, wszak w tak wielkim konglomeracie państw negatywne skutki można ograniczać a wprowadzenie niekorzystnych zmian negocjować i opóźniać. Tak było chociażby z Zielonym Ładem. Początkowo Morawiecki go blokował, wreszcie odpuścił weto, zakładając, że uzyska przynajmniej wpływ na jego kształt, przenosząc decyzje w tej sprawie na poziom Rady Europejskiej. To się nie udało, dlatego też blokowanie programu „Fit for 55” nie było możliwe.

Dlaczego premier podejmował tak nieskuteczne gry z Brukselą? Skłonny jestem uznać, że Morawiecki nie chciał się narażać Brukseli, wszak Kaczyński dlatego zdecydował się powierzyć mu fotel premiera, by ten zapewnił poprawne relacje z Unią Europejską. Wszystkie złe decyzje Morawieckiego były zatem mieszanką naiwności, błędnej kalkulacji a wreszcie – last but not least – troski o własną karierę polityczną.  

W dodatku Polsce przestawało też sprzyjać otoczenie międzynarodowe. Trumpizm w latach 2016-2020 nie był wcale tak radykalnie antyglobalistyczny jak dzisiaj, a w 2020 roku nowym lokatorem Białego Domu został Joe Biden, polityk sprzyjający klimatyzmowi, wokizmowi i wszystkiemu temu, co stało się symbolem upadku Zachodu. To nie pomagało frakcji suwerenistów w PiS, karmionej owszem przez Kaczyńskiego, ale trzymanej jednak na uboczu.

Zmiana nastąpiła w 2024 roku, wraz powrotem do Białego Domu Donalda Trumpa. Zradykalizowany ruch MAGA rezonował także w Polsce. Kaczyński zaś, nie chcąc dopuścić do utraty wyborców na prawicy, musiał dokonać zwrotu w kierunku altprawicy. Stąd kariera takich polityków jak Dominik Tarczyński, Przemysław Czarnek czy prezydent-elekt Karol Nawrocki. Stąd też coraz częściej pojawiająca się w politycznych kuluarach supozycja o możliwej koalicji PiS z Konfederacją. Rząd złożony z tych dwóch partii z pewnością nie byłby już rządem „technokratów” a być może – kto wie – okazałby się znacznie bardziej konsekwentny w działaniu niż rząd Mateusza Morawieckiego.

Takie perspektywy z pewnością nie ma w ugrupowaniu Donalda Tuska. Obecny szef rządu to przede wszystkim mistrz tworzenia atmosfery – raz proeuropejskiej, innymi razem eurosceptycznej. Kierunek jednak pozostaje ten sam: to obecność w głównym nurcie Unii Europejskiej. Tusk w zasadzie nie ma poglądów, jest skoncentrowany na wygrywaniu wyborów. A to jest możliwe tylko wówczas, gdy odpowiednio wyczuje społeczne nastroje i dobrze się w nie wpisze. Oczywiście nie bez znaczenia jest poparcie patrona, czyli imperium. Premier zatem nie ma zamiaru głośno sprzeciwiać się klimatycznemu szaleństwu UE, odpuścił temat niemieckich reparacji a we wprowadzaniu agendy światopoglądowej jest nadzwyczaj skrupulatny, co widać chociażby w edukacji.

W PO nie ma żadnych napięć jeśli chodzi o miejsce Polski w układzie międzynarodowym. Tusk jest politykiem unijnej elity, nie będzie zatem poszukiwał możliwości poszerzenia pola manewru. Nie ma zamiaru dialogować z seniorem. Zhołdowany w Brukseli, pozostaje częścią liberalnego establishmentu, zorientowanego na zachowanie wpływów i ograniczenie tzw. ruchów populistycznych. Może to oczywiście wpłynąć na korektę jego polityki, jak to ma miejscu w przypadku polityki migracyjnej, lecz próżno szukać tutaj perspektyw na „nowe otwarcie”.

Rzecz jasna PiS dość nieudolnie poszukiwał alternatywy dla dyktatu brukselskich elit. Właściwie poprzestawał głównie na utrzymywaniu „specjalnych relacji” z Viktorem Orbanem. Uczciwie jednak przyznajmy, że PiS przypominał tutaj szamoczącą się zwierzynę, zatrzaśniętą w pułapkę. PO idzie w głównym nurcie unijnej polityki niczym „w ostatnim sennym kontredansie”.

I to pierwsza, istotna różnica między PiS a PO.

Barbarzyńcy kontra pozoranci

Nie mam też wątpliwości, że i w polityce krajowej hasło „PiS, PO jedno zło” nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. W Polsce, podobnie jak w innych krajach Zachodu, stopniowo upada liberalny ład państwowy. Stare elity wypierane są przez nowe, choć – uczciwie to powiedzmy – wypieranie to przebiega z różnym skutkiem. W Polsce „stare elity” reprezentuje dzisiaj Koalicja Obywatelska i jej przybudówki, zaś nowe elity Prawo i Sprawiedliwość. Niestety, Kaczyński od wielu lat dość zgrabnie – słusznie lub nie – zagospodarowuje „elektorat buntu”. Udało mu się to w 2015 roku, udało się też w ostatnich wyborach prezydenckich, gdy Karol Nawrocki przejął wyborców Konfederacji i Konfederacji Korony Polskiej.

Stałym elementem walki „liberałów” z „antyliberałami” jest dewastacja dotychczasowych reguł gry. Obydwie strony są świadome, że reguły demokracji liberalnej nie stwarzają warunków odpowiednich dla brutalnej konkurencji pomiędzy nimi. Ofiarami padają w pierwszej kolejności sędziowie – uprzywilejowana grupa nowej arystokracji. Wraz z nimi zaś trzęsie się, niczym stara jabłoń, cały system. Widzimy to dzisiaj w Polsce na przykładzie sporu o tzw. neosędziów i paleosędziów. Dotyka on zwykłych obywateli, którzy muszą mierzyć się z przeciągającymi się sprawami sądowymi czy kwestionowaniem wyroków, wydanych przez rzekomo nieodpowiedniego sędziego.

W całym tym bałaganie znacznie bardziej radykalna jest partia Donalda Tuska. Jarosław Kaczyński, świadom tego, że uderza mocno w system prawny III RP, wszystkie radykalne zmiany przeprowadzał przy zachowaniu pozorów praworządności. Tusk narzucił zaś logikę permanentnego stanu nadzwyczajnego. Skończy się on dopiero wówczas, gdy PiS zniknie z polityki, czyli w domyśle: w zasadzie nigdy. Wszak nie chodzi tutaj o to, by złapać króliczka, ale by gonić go. Tusk łamie prawo bezceremonialnie. Jego ludzie wprost to przyznają, by przytoczyć słynne już słowa ministra sprawiedliwości Adama Bodnara o szukaniu „jakiejś podstawy prawnej”, żeby przywrócić konstytucyjność przepisów w Polsce.

Zdaję sobie sprawę, że jeśli chodzi o realne skutki działań obydwu partii nie różnią się one zasadniczo. PiS jednak, zachowując pozory, dawał przynajmniej pewne poczucie ciągłości. Partia Tuska, ustami swoich przedstawicieli, zadeklarowała wprost: nie ma mowy o żadnej ciągłości, trzeba wypalić i zaorać.

Państwo to przecież nie tylko sfera faktycznych dokonań, ale także symboli i postaw. Dlatego upieram się, że jest jednak różnica między pozorowaniem praworządności a jej jawnym gwałceniem.

Rewolucjoniści wolnego marszu i szybkie marszu

Zupełnie osobno potraktowałbym w tym miejscu kwestię podejścia obydwu partii do chrześcijańskich wartości.

Tutaj zastosowałbym niezwykle cenny podział na rewolucjonistów wolnego i szybkiego marszu, zaproponowany przez wybitnego myśliciela katolickiego profesora Plinio Correę de Oliveirę. Nie ma wątpliwości, że zarówno PiS jak i PO to siły rewolucyjne, z tą jednak różnicą, że ta pierwsza w całym procesie marszu Rewolucji spowalnia ją a ta druga – radykalnie przyspiesza. Może się to pozornie wydać pięknoduchowskim dzieleniem włosa na czworo, jednak nierzadko wobec braku rzeczywistej alternatywy, właśnie takie rozróżnienie okazuje się cenne dla wyborców, dla których istotne jest by powstrzymać osuwanie się naszej kultury w dekadencję. PiS nie odwróci negatywnego trendu, ale naciśnie hamulec ręczny.

By dobrze uchwycić różnicę między jednym a drugim typem rewolucjonisty, przytoczmy fragment książki „Rewolucja i kontrrewolucja” autorstwa wspomnianego profesora Oliveiry: „Różnica pomiędzy rewolucjonistą podążającym za rytmem szybkiego marszu a osobą, która stopniowo staje się rewolucjonistą zgodnie z rytmem wolnego marszu, tkwi w tym, że kiedy proces rewolucyjny zaczął się u tego pierwszego, natrafił w nim na słaby opór lub w ogóle go nie napotkał. (…) I przeciwnie, kiedy ten proces przebiega powoli, to dzieje się tak, ponieważ iskra Rewolucji napotkała przynajmniej częściowo zielone drzewo”. I dalej: „Rewolucjonista wolnego marszu pozwala na to, aby był wleczony przez Rewolucję, (…) Rewolucjonista wolnego marszu, który ma kontrrewolucyjne „strzępy”, również pozwala się wlec przez Rewolucje, lecz w pewnych konkretnych punktach ją odrzuca”.

Jak widać zatem, a profesor Plinio niezwykle celnie opisał procesy Rewolucyjne, istnieje zasadnicza różnica między jedną a drugą postawą. Ignorancją byłoby twierdzić, że to jedno i to samo, że Rewolucjonista szybkiego marszu i Rewolucjonista wolnego marszu stanowią „to samo zło”. O ile bowiem ten pierwszy poddaje się bezwolnie siłom Rewolucji, drugi – dzięki „strzępom” kontrrewolucji – stawia jej pewien opór.

Jak to wyglądało w praktyce?

Rewolucja nie znosi przestojów

Rewolucję wolnego marszu, uosabianą przez PiS, mogliśmy zaobserwować na przykładzie tzw. prawa do aborcji. W czasach rządów Zjednoczonej Prawicy, Kaczyński i spółka skutecznie unikali wprowadzenia prawnej ochrony życia nienarodzonych. Zdecydowali się na to – wiele wskazuje, że z powodów konieczności wyważenia frakcji wewnątrz koalicji – w 2021 roku, rękami sędziów Trybunału Konstytucyjnego.

Dość szybko jednak prezes PiS wystraszył się, że w ten sposób zahamował – by użyć celnej opisowo frazy Jacka K. Sokołowskiego – „prześnioną rewolucję seksualną” Polaków, i szybko zaczął łagodzić restrykcyjną wymowę wyroku TK, zakazującego de facto aborcji eugenicznej. Sugerował niedwuznacznie, że w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło, bo kobieta, które chce zabić dziecko może „skorzystać z furtki” jaką jest zagrożenie zdrowia psychicznego lub zamordować latorośl zagranicą „taniej lub drożej” (sic!). Obydwa te stwierdzenia prezesa PiS są wyjątkowo odrażające i moralnie skandaliczne, nie wspominając już o skali cynizmu ich autora. Jednak w ten właśnie sposób Jarosław Kaczyński dał do zrozumienia, że przestraszył się skutków swojej decyzji i postanowił nieco je złagodzić.  

Mimo wszystko wydaje się, że orzeczenie TK z 2021 roku wydało pewne owoce. Jednym z nich jest aspekt wychowawczy prawa. Już sam fakt protestów, jakie przetoczyły się wówczas przez ulice miast świadczy o tym, że wielu zwolenników aborcji poczuło się w obowiązku upomnieć o swoje. Dla części mniej radykalnych konserwatystów samo uznanie za niekonstytucyjne prawa do zabijania chorego dziecka, z pewnością stało się ważnym przyczynkiem do refleksji nad tym problemem. A wprowadzenie do debaty publicznej terminu „aborcja eugeniczna”, mocno spolaryzowało opinię publiczną i sprawiło, że wielu obojętnych musiało opowiedzieć się jasno po stronie zwolenników zabijania chorych dzieci lub obrony ich życia.

W dodatku decyzja TK ujawniła też, że w PiS duże wpływy ma frakcja konserwatystów obyczajowych, którzy w dodatku ujawnili się, składając wniosek do TK. Stanęli zdecydowanie, z otwarta przyłbicą i w blasku fleszy. Tego typu postawy są ważne, wszak stopniowo pozwalają zmieniać procesy społeczne. Dzięki temu możemy dzisiaj popierać tych polityków, którzy wówczas mieli dowagę sprzeciwić się aborcji eugenicznej. Kropla drąży skałę. Rasizm w Ameryce zapewne trwałby znacznie dłużej gdyby nie powojenny ruch tzw. Jeźdźców Wolności, podróżujących transportem miejskim na południu Stanów, by weryfikować czy nikt nie łamie tam zakazu segregacji rasowej. Często stawali się celem ataków słownych lub fizycznych, ale swoim odważnym działaniem dowiedli amerykańskiemu społeczeństwu, że sprawa o którą walczą jest z kategorii tych najwyższej wagi.

Rządy Zjednoczonej Prawicy unikały też przyznawania przywilejów tzw. osobom LGBT. Przez 8 lat temat związków partnerskich czy tzw. homomałżeństw nie pojawił się na agendzie. Nie wpychano go też kolanem do szkół, choć oczywiście nie wprowadzono też żadnych przepisów powstrzymujących propagowanie tego typu treści np. w trakcie obscenicznych parad.

Inaczej zgoła mają się te rzeczy pod rządami premiera Donalda Tuska. Oczywiście, poza edukacją zdrowotną i kwestią penalizowania tzw. mowy nienawiści, trudno dzisiaj wskazać radykalnie postępowe zmiany w prawie dokonywane przez koalicję rządzącą. Jednak postulaty legalizacji związków homoseksualnych czy prawa do aborcji są na sztandarach zarówno Platformy Obywatelskiej jak i Lewicy. Sądzę, że gdyby prezydentem został Rafał Trzaskowski bylibyśmy świadkami przyspieszenia procesów gnilnych w sferze obyczajowej. Widzieliśmy przecież całkiem włodarza Warszawy idącego dumnie ramię w ramię, ze środowiskami tęczowymi oraz satanistami, wyrażającymi w brutalny sposób poparcie nie tylko dla grzechu homoseksualnego, ale też dla zabijania nienarodzonych.  

Pełnia władzy w rękach Tuska – o ile sam premier nie wystraszyłby się reakcji społecznej, wszak bywa on często lękliwy wobec perspektywy utraty poparcia – skończyłaby się szybkim pochodem Rewolucji, po którym to Polska stałaby się innym krajem.

Nie jest zatem tak, że PiS i PO to jedno zło. Doceniam tą lapidarność tego hasła, wyrażającego zmęczenie duopolem Kaczyński – Tusk, jednak w realnej polityce radykalne uogólnienia nie służą właściwej ocenie sytuacji.

Jeśli kogoś nie przekonują wyżej opisane różnice w modus operandi obydwu ugrupowań, być może przekonają go profile ideowe polityków tych partii. W szeregach PiS jest dzisiaj wielu polityków, dla których konserwatyzm nie jest jedynie drogą do władzy. A ci, którzy postrzegają go jako skuteczne narzędzie do osiągnięcia celu, muszą jednak w pewnym stopniu liczyć się z poglądami ich zaplecza wyborczego, czyli także z wyborcą katolickim. Z kolei szeregi PO w ostatnich latach zostały całkowicie niemal wypłukane z konserwatystów. Tusk bardzo szybko po objęciu po raz pierwszy fotela premiera zaordynował konieczność marszu na lewą flankę, by przejąć wyborcę lewicowego. I choć dzisiaj w niektórych kwestiach próbuje pokazać się jako „zdroworozsądkowy” polityk, doskonale wie, że jego elektorat jest postępowy i miejscami radykalnie lewicowy. Nie może się zatem wahać: by przetrwać, musi wciskać gaz do dechy i jechać do przodu. Bo Rewolucja nie znosi przestojów.

Tomasz Figura  

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(181)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie