Zgodnie z nową podstawą programową – ogłaszaną przez Ministerstwo Edukacji Narodowej rozporządzeniem, które jak wiadomo wymaga jedynie podpisu ministra – w klasach VII-VIII szkoły podstawowej wprowadzona zostaje od nowego roku szkolnego możliwość nauczania języka ukraińskiego jako drugiego języka obcego. Mało tego – MEN zapowiada, że nauka ukraińskiego ma być zastępowana przez naukę ukraińskiego. Tę decyzję trudno uzasadnić inaczej niż kontynuacją natrętnego, nachalnego – a rozpoczętego przez PiS – parcia do przymusowego „braterstwa”. Ale ma to i inne, bardziej wymierne skutki.
Zastanówmy się najpierw nad użytecznością języka ukraińskiego w porównaniu z innymi językami obcymi, jakich uczy się najpowszechniej w polskich szkołach podstawowych i średnich. Te języki to: angielski (co nie jest żadnym zaskoczeniem) – 5,2 mln uczniów, niemiecki – 1,8 mln, hiszpański – 283 tys., rosyjski – 170 tys., francuski – 136 tys., i włoski – 46 tys. Wszystkie te języki – nawet najbardziej egzotyczny z nich, czyli włoski – to języki uniwersalne, czyli takie, którymi mówi się w więcej niż jednym kraju i którymi posługuje się duża liczba ludzi. Angielski zostawmy, bo to zupełna oczywistość. Jak jest z pozostałymi?
Niemieckim posługuje się około 100 mln ludzi. To nie tylko mieszkańcy Niemiec, kraju o kluczowym dla nas znaczeniu, ale również Austrii, części Szwajcarii, Luksemburga i Lichtensteinu.
Wesprzyj nas już teraz!
Francuski to Francja, ale także część Szwajcarii oraz Belgia (a dokładnie – przede wszystkim jej walońska część). Do tego trzeba dodać wiele krajów Afryki z francuskim kolonialnym dziedzictwem, a także kanadyjski Quebec. W sumie daje to ponad 300 mln ludzi, a prognozy mówią o istotnym wzroście tej liczby w ciągu najbliższych dwóch dekad z powodu demografii Afryki.
Rosyjski to w zasadzie wszystkie kraje postsowieckie, z Ukrainą włącznie. Znajomość tego języka sięga dalekiego wschodu Azji i obejmuje ponad 250 mln ludzi.
Hiszpański to nie tylko sama Hiszpania, lecz przede wszystkim niemal wszystkie państwa Ameryki Środkowej i Południowej (z wyłączeniem portugalskojęzycznej Brazylii). To także potężna mniejszość latynoska w USA. To język o ogromnym zasięgu, porównywalnym z angielskim (jako językiem pierwszym lub drugim) – liczbę ludzi mówiących po hiszpańsku (w roli pierwszego lub drugiego języka) szacuje się na ponad 600 mln osób.
Włoski wypada najbardziej egzotycznie. Mówi się nim jednak, poza Włochami, w Watykanie, San Marino i częściowo w Szwajcarii. Sumarycznie mowa o od 65 do 85 mln ludzi.
Jak na tym tle wypada ukraiński? Bardzo blado. Ukraina to jedyne państwo, gdzie używa się ukraińskiego języka. Jego zasięg to w sumie, wliczając ukraińską diasporę, niewiele ponad 40 mln osób. W dodatku na samej Ukrainie rosyjskim posługuje się ponad jedna trzecia obywateli (niektórzy mówią oboma językami), a nawet jeśli Ukrainiec po rosyjsku nie mówi, z pewnością rosyjski rozumie.
Ukraiński, owszem, może być przydatny, jeśli ktoś zamierza prowadzić interesy w tym kraju, szczególnie na zachodzie, gdzie słabiej jest ze znajomością rosyjskiego. Mówimy tu jednak o niewielkiej grupie ludzi, którzy sami powinni w naukę języka zainwestować. Nie ma natomiast absolutnie żadnego powodu, dla którego polskie państwo miałoby umieszczać ukraiński na liście języków dostępnych w szkołach podstawowych. Równie dobrze – a nawet byłoby to bardziej uzasadnione – można by oczekiwać, że drugim językiem opcjonalnie dostępnym będzie czeski, węgierski czy szwedzki.
Decyzja MEN ma swoje drugie dno. Nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje, że polskie dzieci, ogarnięte nagłym entuzjazmem, rzucą się spontanicznie do nauki mało przydatnego języka. Żaden rozsądny rodzic nie skieruje swojego dziecka na ukraiński, mając do wyboru jako alternatywę francuski, niemiecki czy hiszpański. Tyle że tej alternatywy może nie mieć.
Wybór tego, jaki język będzie nauczany jako drugi w danej szkole, zależy od jej dyrekcji. Aby mógł to być język praktycznie użyteczny, tak jak wspomniane wyżej, dostępny musi być jego nauczyciel – a z tym bywa kłopot. Na to przychodzi pani minister Nowacka i oznajmia: „No, ale przecież mamy w Polsce ukraińskich nauczycieli, którzy bardzo chętnie znajdą zatrudnienie w charakterze lektorów ukraińskiego”. Dyrekcja szkoły, zamiast poszukiwać trudno dostępnego germanisty czy romanisty, sięgnie wtedy po nauczyciela ukraińskiego. W momencie, gdy przed uczniami stanie wybór drugiego języka, dojdzie do awantur. Jasne jest, że w szkole, gdzie w ofercie będzie na przykład ukraiński i niemiecki, ogromna większość będzie chciała posłać dzieci na lekcje tego drugiego języka. Jeśli okaże się, że w 25 osobowej klasie na ukraiński zgłasza się pięć osób, a reszta chce uczyć się niemieckiego, nastąpi spór między rodzicami a dyrekcją. Bardzo możliwe, że rodzice będą przymuszani na różne sposoby, aby posyłać dzieci na ukraiński, szczególnie jeśli z powodów czysto ideologicznych z polskich szkół zacznie być rugowany o wiele praktyczniejszy rosyjski, co właśnie zapowiada MEN.
Jest też drugi skutek i być może jest to główna motywacja działania pani Nowackiej: ukraiński będą wybierać uczący się w polskich podstawówkach młodzi Ukraińcy. To zaś jest działanie antyintegracyjne i antyasymiliacyjne. Polskie państwo nie powinno finansować przebywającym w Polsce Ukraińcom nauki ich języka, bo w naszym interesie jest, aby Ukraińcy integrowali się z Polakami, a najlepiej – aby się asymilowali (choć można mieć wątpliwości, czy istotna ich część jest do tego zdolna), a zatem aby byli w miarę możliwości od własnego języka wręcz odcięci. Nie można oczywiście Ukraińcom zabraniać nauki ukraińskiego, ale powinno to mieć miejsce poza polskim systemem edukacji i wyłącznie za ukraińskie pieniądze.
Wrzucenie do podstawy programowej języka ukraińskiego wygląda zatem jak dziwaczna (i kosztowna – bo przecież to my będziemy płacić nauczycielom, zapewne w większości Ukraińcom) fanaberia. Ma jednak głębsze znaczenie i jest niestety realizacją polityki sprzyjającej ukraińskiej, nie zaś polskiej racji stanu.
Łukasz Warzecha