Dla mojego pokolenia, osób urodzonych w latach 70’, II wojna światowa nie jest jakimś mglistym wspomnieniem z odległych czasów. Opowiadali mi o niej moi rodzice, którzy oglądali ją przerażonymi dziecięcymi oczami. Jeszcze lepiej poznałem ją z opowieści moich dziadków, na których umysłach odcisnęła się ona nieusuwalnym piętnem.
Pamiętam długie zimowe wieczory, kiedy jako mały chłopiec, przytulony do ciepłego kaflowego pieca w wiejskim domu moich dziadków Białousów, dom ten stał około 6 kilometrów na północ od Sokółki, prosiłem ich aby podzielili się ze mną swoimi wojennymi wspomnieniami. Nigdy nie dali się długo prosić. Szczególnie chętnie te opowieści snuła babcia Ania. Wspominała, że kiedy w roku 1939 leciały bomby, brała z mężem swoje małe dzieci i uciekali do pobliskiego lasu. Pozostawać w domu, było w ten czas bardzo niebezpiecznie, gdyż bomba mogła trafić w domostwo, a wtedy najpewniej nikt by nie przeżył.
Starałem się wyobrazić sobie, jak straszne musiało to być doświadczenie. Babcia mówiła, że była przerażona. Biegnąc z najmniejszym, płaczącym synkiem na rękach, kilka razy się przewróciła. Nie dbała o siebie, ale patrzyła czy dziecku nic się nie stało. Kiedy bombardowanie ucichło, zawsze wychodzili z lasu z ciężkim sercem, bo nie wiadomo było, czy dom jeszcze stoi, czy będą mieli gdzie mieszkać.
Wesprzyj nas już teraz!
Dzięki Bogu dom przetrwał wojnę, ale kilka razy jej niszczycielskie ostrze przeszło bardzo blisko niego. Babcia Ania powiedział mi, że była taka sytuacja, w której wszyscy domownicy bliscy byli śmierci, a najbliżej mój tato – Kazimierz, który dostał to imię świętego Królewicza, od swojego ojca – również Kazimierza.
Otóż tato miał wtedy jakieś trzy lata, przez podwórko dziadków przetaczał się front. Sowieci gonili Niemców. Tato, jak to ciekawy świata, trzylatek stanął na stołku i patrzył przez okno, żywo zainteresowany głośnymi eksplozjami bomb. Jedna z nich spadła tak blisko domu, iż podmuch, który wywołała, wyrwał okno, a małego Kazia rzucił na ścianę. Tato praktycznie nie doznał żadnego uszczerbku na ciele, bo pod ścianą stało łóżko, na którym miał miękkie lądowanie. Jednak babcia opowiadała, iż był tak przerażony, że kilka dni nic nie mówił.
Tak się rodzą wojenne traumy, których przecież po wojnie nikt nie leczył. Porównałbym je do umiarkowanego napromieniowania po wybuchu bomby atomowej. Niby człowiek chodzi, żyje, ale coś zatruwa jego umysł, robi coś, czego nie chce robić. Nikt przecież tych wojennych traum nie leczył, a one się utrwalały i przechodziły na następne pokolenia. Teraz to widzę – w sobie, w mojej rodzinie, ale i w moich rówieśnikach. Najwyraźniej widzę to w kolegach koleżankach, których rodzice zostali jako dzieci wywiezieni przez Sowietów na Sybir. Nieświadomie przekazali im traumy, lęki, emocjonalną oziębłość, co dziś jest dla nich, jak ołowiana kula u nogi. Doskonale opisała to Adela Monieta, psychiatra, w swojej prawie 500 stronicowej książce „Stygmaty bólu psychicznego Sybiraków”.
Takie „stygmaty bólu psychicznego”, choć może nie tak silne, dostrzegałem też u moich dziadków i rodziców. Trudno, żeby wojna nie odcisnęła się swoim złym cieniem w umyśle mojej mamy Danuty (zmarła w lipcu roku 2020) która urodziła się w lipcu 1938 roku. Kiedy wybuchła wojna miała więc zaledwie roczek. Mama swojego ojca, czyli mego dziadka Romualda Romanowskiego, prawie nie pamiętała. Jako żołnierz podziemia całą wojnę ukrywał się on, najpierw przed Sowietami, a potem przed Niemcami. Z ludzkiego punktu widzenia zmarł zupełnie nie w porę – bo w roku 1945, zaraz po zakończeniu wojny – zranił się w rękę, wdało się zakażenie…
Mama opowiadał mi, że najlepiej zapamiętała ojca – kiedy przerażona patrzyła, jak martwy leżał w trumnie. Babcia Apolonia została sama z szóstką dzieci, bez środków do życia. Dziadek miał wprawdzie kilka hektarów i kilka zwierząt gospodarskich, ale utrzymywał rodzinę jako masarz – producent wędlin, które sprzedawał na targach m.in. w Suchowoli i Goniądzu nad Biebrzą.
Wojenny czas moją babcię Apolonię i jej dzieci nie rozpieszczał. Jako że dom dziadków stał na początku wsi Moniuszki (parafia Dolistowo nad Biebrzą. Z Moniuszek pochodził przodek Stanisława Moniuszki, twórcy opery narodowej) tuż przy szosie, okupanci upatrzyli go sobie na kwaterę dowódców. Dla dziadków było to prawdziwe utrapienie. Kiedy po 17 września 1939 od wschodu szedł front i przyszli Sowieci, wypędzili babcię z małymi dziećmi do zewnętrznej piwnicy ziemnej, gdzie gospodarze przechowywali (lodówek wtedy nie było) produkty spożywcze, głównie ziemniaki. Kiedy w czerwcu 1941 roku przyszli Niemcy zrobili to samo. Można sobie wyobrazić jak wyglądało wegetowanie mamy z szóstką dzieci w zawsze chłodnej, wilgotnej i ciemnej piwnicy. Pamiętam, że moja babcia Apolonia do końca życia nie mogła zasnąć bez świecącej koło łóżka nocnej lampce.
Dziadkowie Białousowie podczas wojny wprawdzie nie musieli mieszkać w piwnicy, ale wieś Szyndziel, na terenie której znajdowało się ich gospodarstwo, leżała na linii wszystkich frontów jakie szły ze wschodu na zachód i odwrotnie. A kiedy szedł front, jak wyżej pisałem, w domu było mniej bezpiecznie niż w lesie. Dziadkowi, jego rodzice i rodzeństwo, nakazali strzec tego domu i gospodarstwa, które jest w posiadaniu Białousów od końca wieku XVIII.
Dziadek Kazimierz miał wiele rodzeństwa – sióstr i braci, jednak był w nich jakiś niespokojny duch, który kazał im rozejść się po świecie. Połowa rodzeństwa pojechała za chlebem, jeszcze w okresie międzywojennym, do USA Dwaj bracia dziadka – Izydor i Piotr, poszli na ochotnika bronić Polski przed bolszewicką nawałą w roku 1920. Piotr, mając zaledwie 18 lat, zginął i spoczywa na cmentarzu w Kijowie. Izydor stracił nogę. Po „cudzie nad Wisłą” nie wrócił do domu, ale osiadł w Warszawie, gdzie całkiem dobrze mu się wiodło. Do stolicy sprowadził najmłodszego z braci Antoniego, który wykazywał się dużym talentem muzycznym. Izydor opłacał mu konserwatorium, gdzie Antoni uczył się gry na skrzypcach.
Kiedy wybuchła wojna Antoni wstąpił w szeregi Narodowych Sił
Zbrojnych. Walczył w Powstaniu Warszawskim. Był ciężko ranny, ale przeżył. Po wojnie nie mógł wrócić w rodzinne strony. Ukrywał się na Lubelszczyźnie. Zmarł w latach 60’.
Kuzyn mojego dziadka – Ryszard Białous ps. „Jerzy”, również walczył w Powstaniu Warszawskim, z tą różnicą, że w szeregach AK, dokładnie w słynnym Batalionie „Zośka”. Jako, że skończył podchorążówkę był tam porucznikiem, a później kapitanem i ostatnim dowódcą Batalionu „Zośka”. Po wojnie musiał z rodziną uciekać z kraju przed UB. Zamieszkali w Argentynie. Był tam nawet wiceministrem transportu w prowincji – Patagonia.
Z tej krainy, w roku 2019, przywieziono jego szczątki do Polski – takie było ostatnie życzenie Ryszarda. Urnę z jego prochami transportowano samolotem w asyście dwóch myśliwców F-16. Na lotnisku w Warszawie powitał go sam prezydent RP Andrzej Duda. „Jerzy” spoczął na Powązkach w stolicy, za której wolność krew wylewał.
Takie to nasze polskie losy. Ich surowość poznała także Krystyna Skwarko (z domu Białous) stryjeczna siostra mojego dziadka Kazimierza. Przed wojną była ona nauczycielką języka polskiego w Sokółce (dziś najbardziej znanej z Cudu Eucharystycznego) jej mąż Stanisław Skwarko był w Sokółce sędzią. Kiedy po 17 września to polskie miasto zajęli Sowieci sędziego Skwarko aresztowano i uwięziono w Białymstoku.
W maju 1941 roku wywieziono go do łagru w Workucie, gdzie według słów enkawudzisty, który go wpychał kolbą karabinu do bydlęcego wagonu, miał „zdechnąć”. Wola Boża była jednak inna – przeżył piekło sowieckiego łagru. Sybir przeżyła też jego rodzina, którą bolszewicy wywieźli niedługo po jego deportacji. Stanisław Skwarko skorzystał z sowieckiej amnestii i dołączył do tzw. armii gen. Andersa. Jako oficer przebył z nią cały szlak bojowy. W roku 1942 odnaleźli się ze swoją żoną i dziećmi w Teheranie. Krystyna Skwarko była jedną z pierwszych osób, która podjęła się kierowania sierocińcem polskich dzieci na południu ZSRR, a potem była dyrektorką polskich szkół w Iranie, w mieście Isfahan.
Ostatecznie cała rodzina osiedliła się w Nowej Zelandii, w miasteczku Pahiatua, położonym 160 km na północ od stolicy tego kraju – Wellington. Był tam sierociniec polskich dzieci, których rodzice zginęli na Sybirze. Było ich tam zgromadzonych 733. Opiekowało się tymi dziećmi 100 opiekunek i opiekunów. Wśród nich był kapelan ks. Michał Wilniewczyc, dwie siostry urszulanki: s. Monika (Maria Alexandrowicz) i s. Imelda (Anna Tobolska) lekarz oraz grupa 42 nauczycieli, wśród nich Krystyna Skwarko.
Większość z tych dzieci po wojnie pozostała na emigracji, stając się dobrze wykształconą elitą Nowej Zelandii. Krystyna (z wykształcenia psycholog) córka Krystyny i Stanisława Skwarków, należała do tej elity, pracując w rządowym departamencie zajmującym się sprawami społecznymi. Była również pisarką. W roku 2018 prezydent Andrzeju Duda, za popularyzowanie polskiej kultury i historii, za działalność na rzecz krzewienia polskości i kształtowania postaw patriotycznych Krystynę Tomaszyk (z domu Skwarko) odznaczył Krzyżem Komandorskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Zmarła w sędziwym wieku, w roku 2020. Jej brat Stanisław, którego miałem przyjemność poznać był geologiem z dwoma doktoratami – Uniwersytetów w Sydney i Warszawie. Prowadził badania geologiczne Australii i Nowej Zelandii.
Adam Białous