2 września 2025

Na rozpoczęcie roku łza wzruszonego rodzica. Po co nam szkoła?

(fot. PAP / Waldemar Doweyko)

Sala pełna ludzi. Rozbrzmiewa komenda „Baczność!”. Poczet wprowadza sztandar. Następnie wszyscy stają do „Do hymnu!”. Rozpoczyna się nowy rok lokalnej, a jednocześnie narodowej wspólnoty. Symbolika tej ważnej chwili buduje w młodych Polakach poszanowanie dla powagi państwa. Łza spływa po policzku rodzica… Ale już 2 września przychodzi „pozasymboliczna” rzeczywistość. Łza pozostaje wspomnieniem. Bolesnym. Wrażającym w polską duszę piętno nieprzystawalności. Gdzie wspólnota? Powaga państwa? Nasza jedność jako narodu zakorzenionego we wspólnej tradycji?

Do wyżej wymienionych elementów można dodać jeszcze jeden: pamięć. Dnia pierwszego września roku pamiętnego… Stoimy więc na tej sali, słuchamy o tragicznych bohaterach z Westerplatte. Zgłoskami krótkich, prostych, ale wdzięcznych wierszyków przywołujemy ostatnie wspomnienia wakacji. Rozbrzmiewa jeszcze jakaś pieśń. Witamy nowych uczniów. Wyprowadzamy sztandar i… no właśnie – i co?

Pierwszego dnia wylałem łzę, marząc o wspólnocie narodowej dumnej z niepodległego państwa. Drugiego dnia przyszedłem do szkoły odebrać dzieci. Zatrzymuję się na korytarzu i mówię (a właściwie krzyczę, bo inaczej nie byłbym usłyszany): „Megafon by się tu przydał”. Na co jedna z nauczycielek odpowiada: „Tu by się przydał psychiatra”.

Wesprzyj nas już teraz!

Brak dyscypliny w systemowej edukacji jest jedną z najważniejszych przyczyn, dla których coraz więcej osób decyduje się na nauczanie domowe. Inną jest wizja świata, z jaką konfrontują się nasze dzieci. Od czwartej klasy kończy się „zabawa” w czytanie i pisanie, a zaczyna „poważna nauka”, a więc zderzenie z kanonem współczesnej wykładni świata, z jego nieudowodnionym naukowo darwinizmem i z ignorowaniem bądź wprost podważaniem największym zdobyczy cywilizacji klasyczno-chrześcijańskiej.

Znam i rozumiem argumenty za edukacją domową. Znam wady systemu edukacji i mam też argumenty za tym, że konfrontacja z rzeczywistością, a nie chowanie dzieci „pod kloszem”, ma swój sens. Ale nie o tym dziś. Mimo wszystko. Bo dzisiejszy, początkoworoczny, artykuł chciałbym poświęcić nie zagrożeniom, ale szansom, jakie niesie z sobą istnienie systemu szkolnego jako takiego (nie wnikając w fakt, że co do zasady lepszy jest system prywatny niż państwowy).

Po co nam państwo (i szkoła)?

Arystoteles, omawiając w Polityce rolę państwa w dążeniu do doskonałości, z właściwym sobie przekąsem pisał: Okazuje się z tego, że państwo należy do tworów natury, że człowiek jest z natury stworzony do życia w państwie, taki zaś, który z natury, a nie przez przypadek żyje poza państwem, jest albo nędznikiem, albo nieludzką istotą, jak ten, którego piętnuje Homer, jako „człowieka bez rodu, bez prawa, bez własnego ogniska”.

Wtóruje mu św. Tomasz z Akwinu w traktacie De regno: Otóż wydaje się, że celem ostatecznym społeczności jest żyć według cnoty. Po to przecież ludzie tworzą wspólnoty, aby razem żyć dobrze, czego nie mógłby osiągnąć każdy w pojedynkę. Otóż dobre jest życie według cnoty, zatem cel ludzkiej wspólnoty stanowi życie cnotliwe. Świadczy o tym to, że ci tylko należą do wspólnoty, którzy sobie wzajemnie pomagają w dobrym życiu.

I tłumaczy: Gdyby bowiem ludzie łączyli się po to tylko, żeby żyć, do wspólnoty obywatelskiej należałyby również zwierzęta oraz niewolnicy; gdyby dla gromadzenia bogactw – państwo stanowiliby jedynie wszyscy ludzie interesu. Obserwujemy zaś, że ci tylko zaliczają się do jednej społeczności, których kierują ku dobremu życiu te same prawa i ten sam rząd.

Widzimy stąd, że wspólnota państwowa (a nie tylko rodzinna czy lokalna) jest potrzebna w dążeniu do doskonałości i do cnotliwego życia człowieka jako istoty z natury społecznej (Arystoteles, na co zwraca uwagę tłumacz Polityki, określa wręcz człowieka „istotą państwową”). Dochodzimy tu do ważnego problemu: dzisiejsza skrajna nieufność do instytucji państwa nie jest czymś z natury dobrym. Libertarianie mówią nieraz, że państwo z zasady jest naszym wrogiem i że egzystujemy z nim w relacji konfliktu interesów. Konserwatyści i tradycjonaliści zwracają uwagę na bezprawną ingerencję państwa w sfery, które powinny być oddane władzy rodzicielskiej i narodowej samorządności. Ale – podkreślmy to – ten stan jest stanem patologicznym i nie jest prawdą, że jako świadomi obywatele możemy tak po prostu obywać się bez państwa.

Tu powstaje pytanie praktycznie: Jak pokazać dzieciom, czym jest państwo? Gdy znów przeniesiemy się w podniosłe okoliczności rozpoczęcia roku szkolnego, odpowiedź nasuwa się sama: Szkoła jest pierwszym miejscem, w którym dziecko w otoczeniu narodowych i państwowych symboli może poczuć się członkiem wspólnoty szerszej niż ta najbliższa.

Nawet jeżeli z przykrością stwierdzimy (za jednym z niesławnych luminarzy III RP), że żyjemy w „państwie z dykty”, to i pozostają nam momenty, w których symbolika przywołuje w nas ideał państwowy. Gdy słyszymy na przykład z jaką mocą wybrzmiało niedawno wzajemne pozdrowienie prezydenta Rzeczypospolitej i żołnierzy Sił Zbrojnych – państwo w swoim istotowym wymiarze niejako „ujawnia” się na moment, nawet gdy na co dzień balansuje na granicy nieistnienia. Bo symbolika jest nośnikiem bytu państwowego. Dlatego jest tak ważna i dlatego nie wolno pod żadnym pozorem pozwolić, by ktokolwiek szargał powagę naszego państwa w wymiarze symbolicznym (choćby w odniesieniu do urzędu Głowy Państwa), nawet jeżeli powaga tego państwa w bieżącej polityce pozostaje bolesnym wyrzutem sumienia.

Czego brakuje naszemu państwu?

Nie ma sensu obrażać się na państwo jako takie i zniechęcać faktem, że tak trudno się z nim dziś utożsamić. Ale z drugiej strony ograniczony sens ma również powtarzanie „skrzydlatych słów” na temat wspólnoty. W okresie rozpoczęcia roku szkolnego wracają na przykład słowa Norwida: Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek. Są one prawdziwe, bo – jak słusznie zauważał autor znakomitej Europy. Drogi rzymskiej, Rémi Brague – kultury nie dziedziczymy samoistnie, lecz musimy wykonać wysiłek, by stać się jej depozytariuszami. Podobnie jest z przynależnością narodową i państwową. Ale co z tego, skoro nasze dzieci i młodzież „nie kupują” fałszu? One nie uwierzą w powagę państwa, kiedy widzą ją pary razy w roku i to zazwyczaj w dość pretensjonalnej formie „akademii ku czci”.

Tu znów odzywa się wartość sfery symboli. Ich moc ładnie ukazuje amerykański film The Postman (w Polsce dystrybuowany pod tytułem Wysłannik przyszłości) z Kevinem Costnerem. Tytułowy listonosz to typowy everyman, który przypadkiem znalazł mundur listonosza i ubrał go, bo było mu zimno. Następnie wpada na pomysł, że może użyć tego symbolu, by legitymizować swoją pozycję w tej post-apokaliptycznej dystopii. I tak, mimo woli, staje się symbolem odradzającego się państwa – symbolem nadziei i trwania pomimo przeciwności.

Symbolika – barwy narodowe, herb Polski (błędnie określany dziś „godłem”), hymn, pieśni religijne i patriotyczne, miejsca kultu związane jednocześnie z bohaterskimi czynami przodków, jak Jasna Góra, nieśmiertelne strofy wielkich poetów romantyzmu, czy nawet tak wspaniały obraz narodowego życia, jaki zaklął w swym arcypoemacie na miarę Homera Mickiewicz, mające moc przenoszenia duszy do ponadczasowej dziedziny polskości dźwięki muzyki Chopina oraz zaklęte w obrazach malarzy drugiej połowy XIX wieku refleksy duszy i przyrody polskiej – to wszystko, bez odpowiedniego przygotowania, obciążone jest dziś balastem „nieprzystawalności”. Nie ma takiej doraźnej, utylitarnej potrzeby, która kierowałaby nas ku temu wszystkiemu. Tu mówimy o potrzebie wyższego rzędu – estetycznej, moralnej, duchowej.

W tym też miejscu, wychodząc z tego refleksyjnego tonu do zastanej rzeczywistości, rozkładam ręce. Bo III RP jest w swojej praktyce państwem z grubsza bezideowym. Nie istnieje w nim nawet w miarę spójne i powszechne pojęcie dobra wspólnego. Wręcz przeciwnie – na każdym etapie zanegowanie tych zasad, które niegdyś były podwaliną narodowej tożsamości – czy będzie to wiara naszych ojców, czy przywiązanie do wolności w jej wymiarze osobistym, czy demokracja w wydaniu republikańskim, a nie „koncesyjno-etatystycznym” (jak śpiewał Kazik).

Weźmy inny przykład, choć znów z Ameryki (gdzie – w wolnych, konserwatywnych stanach – przywiązanie do państwa ma wciąż swój pozytywny wymiar). W tym tyglu kulturowym i religijnym wydaje się, że jedynym, co może łączyć tak różnych ludzi, jest „przyklejony” uśmiech i „hi, how are you?”. A jednak to właśnie tam w szkolnych klasach i w Izbie Reprezentantów co i rusz wybrzmiewa z piersi obywateli przepiękny i do głębi wzruszający tekst roty „Przysięgi wierności” (w luźnym tłumaczeniu): Ślubuję wierność fladze Stanów Zjednoczonych Ameryki i Rzeczypospolitej, której jest symbolem, jednemu, niepodzielnemu Narodowi posłusznemu Bogu, z wolnością i sprawiedliwością dla wszystkich. W kraju, w którym obywatele faktycznie mogą liczyć na wolność, mają prawo walczyć o nią z bronią w ręku, a nawet mogą liczyć na korzystny wyrok niezawisłego sądu, gdyby ktoś to prawo podważył (jak w głośnych przypadkach Clivena Bundy’ego czy Kyle’a Rittenhouse’a), nawet najbardziej podniosłe elementy tożsamości zyskują swój wymiar namacalny i praktyczny.

Bez zakorzenienia w wielkich dziełach narodowej (i nie tylko) kultury, bez przywiązania do konkretnych ideałów politycznych i bez ukształtowania charakteru zgodnie z klasyczną wykładnią celowości i cnoty, nie będzie mowy o stworzeniu poważnego państwa. Bez niego zaś łza na policzku rodzica, który 1 września przychodzi na szkolną aulę, pozostanie wspomnieniem czegoś, co może kiedyś było, a może tylko byśmy chcieli, by było i sami już nie wiemy, co o tym myśleć…

Filip Obara

Szkoła w służbie etatyzmu. Czy państwo „opiekuńcze” może wpaść w totalitaryzm? [OPINIA]

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(8)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie