PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie.
Wszystkie opublikowane części powieści dostępne są TUTAJ
Droga Zuzanno,
Wesprzyj nas już teraz!
Było już dobrze po dziewiątej wieczorem, kiedy wyruszyliśmy w naszą podróż. Ulice były jednak pełne jak w południe, a niebo – tylko muśnięte czerwienią, prawie jasne. Po długim dniu, czeka Cię krótka noc. Najkrótsza ze wszystkich. Noc znajdywania kwiatu paproci i puszczania wianków na rzekach. Teraz dopiero zdajesz sobie z tego sprawę, bo minęła nas grupka roześmianych dziewcząt z plecionymi wieńcami kwiatów na głowach. Widziałem Twoje spojrzenie. Prychnęłaś pogardliwie, Ty nie bawisz się w podobne rzeczy, prawda? Jesteś ponad to.
Ale coś w Tobie, wbrew Tobie, uczestniczy jednak w tej zabawie. Twoje ruchy, Twoja sylwetka mają w sobie melodię tej nocy. Nie potrzebujesz instrumentu, związanych kwiatów na głowie. Nie widziałaś tego, ale ja kątem oka dostrzegłem spojrzenie tych dziewczyn. Zerkały w Twoim kierunku z zazdrością. Ale my nie idziemy w kierunku rzeki. Idziemy za Twoim kotem, szamanem tej nocy, to on nas prowadzi.
Już drugi raz obracasz się za siebie, w moim kierunku. Jakbyś zaczęła wyczuwać moją obecność. Patrzysz na mnie chwilę poddenerwowana, ale nie widzisz. Przeczuwasz, że mogę tu z Tobą być. Nie jestem dla Ciebie niczym więcej niż podmuch chłodniejszego powietrza ciągnący w Twoją stronę raz z przodu, to znowu z boku czy z tyłu. Od tej nocy minie jeszcze wiele lat, zanim dowiesz się, że ten chłód, ten strzęp mgły, to byłem ja. Będziesz wtedy siedzieć w bujanym, wiklinowym fotelu i bawić się włosami. I znowu nie będziesz wiedzieć, że z Tobą, obok i dla Ciebie jestem.
Teraz jednak Twój kot nagle przyspiesza. Skoczył w boczną ulicę, musiał zobaczyć zdobycz, za którą ruszył w pościg. Lewą dłonią ściskasz poły swetra, włosy wpadają Ci do oczu. Czy wiedziałaś, że senne marzenie potrafi przyprawić o palpitację serca? Nie nadążam za Wami, czuję pieczenie w klatce piersiowej, zaczynam tracić oddech. Tracę orientację, nie mam czasu, żeby śledzić nazwy ulic czy rozpoznawać je po witrynach i kolorach kamienic. Widzę tylko zarys Twojej sylwetki, daleko na horyzoncie, co chwilę znikający za zakrętem. Kilka razy muszę wybrać w ciemno, w którą stronę skręcić. Częściej mi znikasz niż się pojawiasz. Krzyczę w Twoim kierunku, błagam, żebyś zwolniła, ale w Twoich uszach to przecież tylko jęk wiatru albo dalekie echo klaksonu. Zaczynam się modlić, żeby ta pogoń wreszcie się skończyła; czuję, że mogą przypłacić ją zdrowiem. Nie widziałem Cię już od kilku ładnych minut. Już nie biegnę, ale serce bije jeszcze szybciej niż poprzednio. Nie z wysiłku, tylko strachu, że Cię zgubiłem. Czy wydostanę się kiedykolwiek z tego snu bez Ciebie?
Wreszcie Cię zobaczyłem. Stoisz u szczytu schodów prowadzących w dół, na drugim końcu ulicy, na którą właśnie ostatkiem sił się wtoczyłem. Bogu niech będą dzięki, że się zatrzymałaś. Pot zalewa mi oczy. Dlatego dopiero, kiedy staję tuż za Tobą widzę, że to wejście podziemne na dworzec. Skądś kojarzę nazwę tej stacji. Wygląda znajomo, ale jak coś, o czym opowiadano nam dawno temu, w dzieciństwie. Nigdy tu nie byłem. Nigdy stąd nie odjeżdżałem. Rozglądam się dookoła. Wygląda na to, że bardzo dawno nikt już stąd nie odjeżdżał. Ściany są pomazane tak wieloma warstwami napisów, że żadnego z nich nie da się odczytać. Ale to one Cię zatrzymały. Dzięki nim mogłem Cię dogonić. Patrzysz na nie, mrużąc oczy, próbujesz je rozszyfrować Zuzanno. Jestem ich dłużnikiem – dzięki nim jesteśmy wciąż razem, nie straciłem Cię na zawsze. Bo teraz już wiem – informuje mnie o tym zapach, atmosfera, wilgoć ciągnąc od prowadzących w dół schodów – że jeśli weszłabyś tam beze mnie, nie zdołałbym Cię już dogonić ani odnaleźć.
Wyznania miłości i przekleństwa, artystyczne graffiti i zwykłe, wykonane z nudów bohomazy są na tej ścianie jak ziarenka piasku, które kolejne fale przynosił na plażę przez lata i wieki. To by się zgadzało – podziemne przejście jest morzem, do którego zaraz wejdziemy. Ciemność, jak tafla wody, sięga po horyzont. Może się kończyć tuż za nim albo za wiele tysięcy mil. Niczego nie możesz być pewnym zanurzając w niej stopę. Ale te inskrypcje – to słowo dobija się do moich myśli, choć tak bardzo nie pasuje do napisów wykonanych sprayem na dworcowej ścianie – nie dają obojgu nam spokoju. Teraz już widzimy wyraźnie, wspólnie ręka w rękę wodzimy wokół nich palcami, jak ślepi próbujący czytać. Im dalej w noc, im dookoła robi się ciemniej, tym ukryty sens tych znaków staje się lepiej widoczny – jakby zapisany był fosforem, bijącym nas teraz po oczach.
Wyraźnie widzimy koła, wpisane w nie kwadraty, biegających po okręgach sylwetki dziwnych, nieludzkich stworzeń i wychylające się ku nam z powierzchni ściany groźnie wyglądające twarze. Chcesz odejść, Zuzanno. Boisz się, bardziej niż ciemności, boisz się złamania jakiegoś zakazu, zlekceważenia ostrzeżenia wypisanego na tych ścianach. Odwracasz się na pięcie i odchodzisz. A ja za Tobą – nie mogę przecież wejść tutaj sam, bez Ciebie. Nie mogę Cię stracić z oczu. Nie po to śnie o Tobie nad kartką papieru, żeby dać się ponosić własnej ciekawości. Czy ja mam mniej do stracenia niż Ty, i dlatego się nie boję? A może Ty wiesz więcej niż ja, jesteś bardziej doświadczona w kwestii tajemniczych przejść. Ależ tak, Zuzanno, Ty już kiedyś weszłaś przecież do takiego miejsca. I zostałaś tam na wiele długich lat. I byłaś królową, marzeniem każdego księcia tamtego świata, chociaż potem wydało Ci się, że to wszystko nieprawda i dziecinna zabawa. I śmiałaś się z Twojego rodzeństwa, z ich powagi. Ale nigdy nie przestałaś obawiać się tajemniczych przejść. Wąskich korytarzy, ciemności głębokiej jak morze.
Każda niepewność była wyrzutem sumienia, każde ryzyko – ukłuciem obcej Ci tęsknoty. Odchodzisz powoli, bez pogardliwego prychnięcia jakim zazwyczaj traktujesz podobne miejsca i obawy. Tym razem jest w Tobie nawet delikatna niepewność. Odchodzisz ostrożnie, jakbyś stąpała po lodzie.
Zorientowałaś się właśnie, że Twój kot został u szczytu schodów. Odwracasz się w jego kierunku, wołasz go i uderzasz dłonią po udzie. „Szaman! Do nogi!” – krzyczysz na niego jakby był psem. On patrzy na Ciebie, po czym spokojnie, majestatycznie, z jakimś zupełnie nie – zwierzęcym namaszczeniem rusza w dół schodów. Tupiesz nogami jak małe dziecko, zagryzasz wargi. Patrzysz w moją stronę – czy spodziewasz się pomocy ze strony przeczucia? Nie mogę go dla Ciebie odzyskać, pójdę tam, ale tylko za Tobą.
Długo, Zuzanno, bardzo długo schodziliśmy w dół. Każdy krok stawialiśmy ostrożnie – nie baliśmy się tylko ciemności albo upadku. W atmosferze tych schodów, w dziwnym zapachu jaki wydawały się z siebie ściany, w wilgotnym, płynącym od nich chłodzie, było coś wywołującego w nas szacunek, odbierającego pewność siebie naszym ciałom. Dotykamy dłońmi ścian, ich powierzchnia jest nierówna. Znowu, jak przed wejściem, wydaje nam się, że faktura ścian także ma ukryty sens, że kształty po jakich przesuwają się nasze dłonie układają się w jakąś opowieść. Ale nie mamy czasu, żeby o tym myśleć. Całą naszą uwagę pochłania ciemność. Teraz rozumiem, że porównanie tych schodów do morza nie było przypadkowe. Ciemność wciska się nam do nosów i uszu, wypełnia nas od środka. Nawet gdybyśmy chcieli, nie będziemy już w stanie wrócić na górę. Powoli zaczyna brakować nam powietrza.
Czy to ta ciemność sprawia też, że mogą mówić w naszym wspólnym imieniu? Czy może ta noc uczyniła nas bliższymi sobie? Jak sądzisz, Zuzanno?
Wreszcie, daleko w dole zaczyna majaczyć jakieś blade światło. Jeżeli ten dworzec jest opuszczony, to po co i na jakiej zasadzie palą się tu lampy? Może ze względu na nas i nam podobnych. Na takiej samej, na jakiej palono kiedyś, późną jesienią, ogniska na zboczach i szczytach wzgórz. I na jakiej płoną światła latarni morskich. To jest jedno z tych świateł, którego adresatem nie są użytkownicy dworca, ale zabłąkani wędrowcy. Światło litości, niczym przez nas niezasłużone. Wciągasz głęboko powietrze, ruszasz do brzegu ciemności, teraz już zdecydowanie odważniej niż dotychczas. Próbuję dotrzymać Ci kroku, potykam się i wywracam jak długi. Nawet jeśli odczułaś to w jakikolwiek sposób, nieważne którym ze zmysłów, nie dajesz tego po sobie poznać. Przeskakujesz po dwa schody, pędzisz w dół, jak najszybciej chcesz się znaleźć w pobliżu, pod opieką źródła mdłego światła.
Korytarz jest niski, ma najwyżej ze dwa metry wysokości. W ścianach, w tym miejscu, w którym łączą się one z sufitem, zamontowano lampy. Są rozmieszczone co kilka metrów. Wygląda na to, że kiedy dworzec wyłączano z użycia, zapomniano ich zgasić. Ich światło jest stare, wysilone. Kilka z nich zgasło, inne migoczą, jakby za moment również miały to zrobić. Patrzysz na nie z wyrzutem – w ich bladym świetle widzę wyraz Twojej twarzy. Czy mogły Cię oszukać? Nie do nich przecież się spieszyłaś. W tym świetle, które dostrzegłaś z góry schodów było ciepło i kolor. Była – nie wiem nawet jak to wyjaśnić – obecność. Rozglądasz się dookoła, wyglądasz jak dziewczynka, która nie znalazła pod choinką obiecanego prezentu i zaczyna właśnie przeszukiwać wzrokiem pokój, licząc na to, że ten właściwy gdzieś się jeszcze ukrywa.
I tym razem się udaje. Kilkanaście metrów dalej zobaczyłaś smugę światła zupełnie innego rodzaju i intensywności. Rzuciłaś się biegiem w jej stronę, bojąc się, że to może złudzenie i zaraz zniknie, jak jakaś podziemna, dworcowa fatamorgana.
Światło płynęło z góry, oświetlało schody prowadzące na jeden z peronów. Jakim cudem, skoro na zewnątrz panowała noc? Cofnęłaś się przestraszona. Bo nie tylko światło, ale również zapach spływał do Ciebie z góry. I głosy. Dziesiątki, setki ludzkich głosów, zmieszanych w jeden, melodyjny szum. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że na górze panowało jesienne popołudnie. I używam słowa „panować” całkowicie świadomie. Jako „dziać się”, „wydarzać” ale też „rządzić”. Światło miało czerwonawo – pomarańczowy kolor późnego września. Zapach mokrych liści, stukot spadających na ziemię, rozbijających się o nią kasztanów. Składało się także ze śmiechu dzieci powoli snujących się w drodze ze szkoły do domu. I ciepłego, chociaż zaprawionego też rześkością podmuchu powietrza. Nie wiem, jak Ci to wytłumaczyć Zuzanno. Liczę na to, że moje słowa wywołają w Tobie odczucia tamtej nocy. Tamtą pewność i zrozumienie, przyjęcie faktu, że światło płynące z góry schodów miało wszystkie te właściwości. One były w świetle i światło było nimi. Wtedy, im dłużej stałaś w nim, przyjmowałaś je do siebie, stawało się to dla Ciebie oczywiste. Nie mam żadnych argumentów ani dowodów tłumaczących tak nienaturalne zjawisko. Liczę tylko na Twoją pamięć.
Stałaś wciąż w strugach jesiennego światła, kiedy poczułaś nagle na plecach uderzenie gorąca. Gdy tylko się odwróciłaś, zmrużyłaś odruchowo oczy. Naprzeciwko „jesiennych” znajdowały się bowiem „schody letnie”. Na ich szczycie wydarzał się wczesny, lipcowy poranek. Spływały z nich jak kaskadą zapachy mokrej od trawy rosy i truskawek. Tu światło było beztroskie i zielono-złote. Chciałaś ruszyć w jego kierunku, postawiłaś nawet stopę na pierwszym ze schodów. Ale w tym momencie światło zgasło, a razem z nim zniknęły zapachy, głosy i atmosfera jaką rzucało do wnętrza podziemnego korytarza. Cofnęłaś stopę, a światło powoli, jak delikatnie milimetr po milimetrze przygłaszane pokrętłem radio, wróciło. Ile można jednak stać i wpatrywać się w marzenie, kiedy wiadomo, że zniknie ono, gdy tylko odważysz się w nie wejść.
Ruszyliśmy dalej podziemnym przejściem, przed nami znów migotały już tylko mdłe lampy. Obejrzałaś się za siebie. Być może były tam wciąż schody, w półmroku trudno było je dostrzec, ale to co się na nich jeszcze przed momentem działo – skończyło się.
Nie wiem jak długo szliśmy tym korytarzem. Już chyba wolałbym kompletną ciemność od tej migoczącej, mdłej i przyprawiającej o mdłości poświaty, która nam towarzyszyła. To mogły być równie dobrze minuty jak i całe lata. W tym miejscu czas płynął inaczej. Jak w każdym prawdziwym, godnym tego miana przejściu.
Nagle poczuliśmy uderzenie ostrego chłodu. W tej samej chwili zobaczyliśmy tańczące w bladej, ciemnogranatowej poświacie płatki śniegu. Zapach tego światła gryzł w nosie od środka, a jednocześnie było ono najbardziej dziecinne ze wszystkich, jakie dotychczas doświadczyliśmy. Każde z tych świateł było młode – zwłaszcza w kontraście do tych okropnych, zawieszonych wzdłuż korytarza lamp. Ale różne były ich „stopnie dojrzałości”. To miało zaczerwienione od śmiechu, wysiłku i mrozu policzki dziecka, które po raz setny zjechało właśnie tego dnia na sankach i wraca teraz, gnane wilczym głodem do domu. Założyłaś ręce za plecami, zamknęłaś oczy i odwróciłaś się nagle, jakbyś bawiła się z niemowlakiem w „A kuku”.
Cały mróz „zimowych schodów” stajał w jednej chwili jak śnieżka położona na rozgrzanej płycie pieca. Ogarnął Cię cały majestat wiosny. To światło było najbogatsze ze wszystkich. Na pewno najgłośniejsze. Był w nim szum strumieni i śpiew ptaków, była niecierpliwość pierwszych miłości i dotyk rozgrzanej od wiosennego słońca kory dębu. W tym świetle nawet cień drzew był jasny. Najchętniej spróbowałabyś jeszcze raz wejść na schody. Ale coś Cię powstrzymało. Coś innego niż wspomnienie wcześniejszej porażki. Coś co sprawiło, że odskoczyłaś do tyłu z krzykiem dzikiego przerażenia. Na najniższym z wiosennych schodów, głaszcząc po grzbiecie Twojego kota (zwierzę, o istnieniu, którego właśnie sobie przypomniałaś) siedział człowiek.
I nie tylko siedział, ale też uśmiechał się do Ciebie.
– A jednak jesteś, Zuzanno.
List ten został napisany przez człowieka, którego podziwiałem. Przekazał mi on w spadku białą kopertę w formacie A4, zatytułowaną „Listy do Zuzanny”.
Zostałem zobowiązany do zaopiekowania się zawartością tej koperty. Co niniejszym właśnie czynię, upubliczniam listy napisane do Zuzanny. To jedyny sposób, żeby dotarły do swej adresatki. Kimkolwiek jest, gdziekolwiek się znajduje.