9 września 2025

Zachód nie umiera nigdy. O życiu wiecznym dla mieszkańców Rzymu

(Oprac. PCh24.pl)

Zachodnia refleksja cywilizacyjna od z górą stu lat przewiduje, że to koniec. Śmierć jeszcze nie nadeszła, ale symptomy nieuchronnej zguby są coraz wyraźniejsze. Czy Zachód rzeczywiście zginie? A przede wszystkim – czy w ogóle może zginąć?

Romulus aeternae nondum formauerat urbis

moenia, consorti non habitanda Remo;

Wesprzyj nas już teraz!

sed tunc pascebant herbosa Palatia uaccae

et stabant humiles in Iouis arce casae.

Tibullus, Elegiae liber secundus

W ciągu ostatnich mniej więcej stu lat pojawiła się w przestrzeni europejskiej kultury dosłownie cała masa dzieł wieszczących nieuchronny (lub co najmniej bardzo prawdopodobny) koniec Zachodu. Niekwestionowanym klasykiem tego nurtu jest „Der Untergang des Abendlandes” niemieckiego filozofa Oswalda Spenglera. Ten głęboko gardzący nazizmem myśliciel był przekonany, że cywilizacje można rozumieć przez analogię do bytów biologicznych i stąd mówił o ich narodzinach, rozwoju i wreszcie śmierci. Na podstawie analizy dziejów i współczesnego mu stanu europejskiej kultury przekonywał, że Zachód wszedł już w ostatnią fazę. Z racji na biologizm tej koncepcji, Spengler nie widział żadnej możliwości ratunku: cywilizacja zachodnia po prostu musi umrzeć, bo taki jest nieubłagany los („das Schicksal”). Ta ponura refleksja nie była domeną przegranych po I wojnie światowej Niemców. Bardzo pesymistycznie sprawy widział też francuski autor Paul Valéry czy Brytyjczyk Arnold Toynbee. Valéry słynną pracę „La Crise de l’esprit” otworzył quasi-spenglerowskim, biologicystycznym wstępem, przekonując, że cywilizacja, którą żyją Francuzi, Anglicy albo Rosjanie jest równie śmiertelna co cywilizacje Elamu, Niniwy albo Babilonu. Toynbee w monumentalnym „A study of history” próbował przedstawić własną koncepcję narodzin, rozwoju i zmierzchu cywilizacji, pozostawiając Zachodowi jeszcze pewną nadzieję, jakkolwiek – niewielką.

Wszystkie te i wiele innych dzieł wolno rozumieć jako przypisy do Nietzschego, jeżeli mogę sobie pozwolić na taką trawestację znanego filozoficznego bon motu. Zostawiając na boku antychrześcijańską idiosynkrazję i rozwiązania, które proponował ten ojkofobiczny Prusak, trzeba uczciwie przyznać, że nikt nie wyraził z większą precyzją i poetycką doskonałością rzeczywistego stanu ducha Zachodu po rewolucji francuskiej. Śmierć zadana Bogu, przewartościowanie wszystkich wartości, nihilizm jako jedyny horyzont etyczny człowieka – w mistrzowskim, aforystycznym stylu Nietzsche ogłosił światu, co wydarzyło się 21 stycznia 1793 roku, kiedy krew Ludwika XVI pokryła ostrze pierwszego bodaj narzędzia masowego ludobójstwa, gilotyny.

Śmierć Zachodu w bliższych nam czasach zadekretowali też Jean Raspail („Le Camp des Saints”) i Michel Houellebecq („Soumission”), a poniekąd i David Engels („Auf dem Weg ins Imperium”). Nic się jednak nie wydarzyło. Dlaczego? Może od pojawienia się pierwszych symptomów śmiertelnej choroby minęło jeszcze zbyt mało czasu? Cywilizacja starożytnego Egiptu, jak twierdził Eric Voegelin, umierała przez tysiąclecia. Osiągnąwszy doskonałą dla siebie formę, zamarła i trwała. Zmieniały się stolice, dochodziło do politycznych przewrotów, ale cywilizacja była wewnętrznie martwa – nie wydawała już nic nowego. Istniała tak długo, jak długo nie pojawiał się wystarczająco silny bodziec zewnętrzny, który mógłby zadać jej śmiertelny cios. Wreszcie bez większego trudu zmietli ją Rzymianie, a ostatnie szczątki roznieśli w proch Germanie. Czy złożony śmiertelną chorobą Zachód będzie trwać równie długo? A może padnie znacznie szybciej, jak Konstantynopol, zmieciony tą samą islamską miotłą?

Dziś coraz większa grupa myślicieli wskazuje, że tak właśnie będzie, a czas jest krótki. Poprzedni prorocy zagłady, twierdzą, widzieli wprawdzie wiele, ale żaden z nich nie znał jeszcze lub nie rozumiał w pełni niszczycielskiej siły zupełnie nowego czynnika kulturowego: katastrofy demograficznej, wynikającej z totalnego odrzucenia potomstwa.

Owszem, w późnej Republice Rzymskiej elity rzadko kiedy były wielodzietne, ale civitas romana jako taka przecież wciąż się demograficznie rozwijała – a w każdym razie, chciała się rozwijać. Ten sam problem dotykał zamożnych elit również w późniejszych wiekach historii Zachodu, a nawet w zupełnie bliskich nam czasach – wystarczy pamiętać, jak częsta była aborcja czy zwykłe dzieciobójstwo w II Rzeczpospolitej, gdzie normą dla ludzi aspirujących do klasowej wyższości stawało się posiadanie nie więcej niż dwojga dzieci. Jednak to dopiero od lat 60. XX wieku odrzucenie posiadania liczniejszego potomstwa staje się czymś powszechnym, ogarniającym całość społeczeństwa, a nie tylko jego elity. Dzietność spada od tego czasu na łeb na szyję.

W Polsce w 1960 roku wskaźnik dzietności wynosił ok. 3, podczas gdy w roku 2000 już tylko 1,37 – a dziś zaledwie 1,099. Nic podobnego nie wydarzyło się jeszcze nigdy w całej historii ludzkości. W ciągu sześciu lat II wojny światowej Polska straciła ok. 6 mln obywateli. Obecnie różnica pomiędzy liczbą zgonów a urodzeń wynosi rocznie 150 tysięcy. Łatwo policzyć, że zaledwie w ciągu kilku dekad, bez żadnej wojny czy pandemii, doprowadzimy do analogicznych „strat” jak w czasie najkrwawszej zawieruchy w dziejach świata. Nawet jeżeli sytuacja w Polsce jest praktycznie najgorsza na świecie, poza kilkoma krajami azjatyckimi, generalnie na całym Zachodzie jest podobnie.

Zachód zatem po prostu wymiera, bo jego mieszkańcy nie chcą mieć dzieci. Rządy niemal wszystkich państw ratują się dokładnie w ten sam sposób, sprowadzając imigrantów z Bliskiego i Środkowego Wschodu oraz Afryki. To swoista „wymiany ludności” (fr. „grand remplacement”, niem. „Bevölkerungsaustausch”). Już dziś w wielu miastach Zachodu ludność muzułmańska ma większość w szkołach publicznych. Przykładowo we Wiedniu islam wyznaje 41,2 proc. uczniów takich placówek. Podobnie rzecz wygląda w Paryżu, Brukseli, Berlinie czy niektórych miastach angielskich. Spengler mógł się mylić, uznając cywilizacje za śmiertelne z natury. Nie ma jednak wątpliwości, że cywilizacja nie może przetrwać „wymiany ludności”, tym więcej, że nowa ludność wyposażona jest we własną kulturę duchową. Kiedy Germanie przejęli kontrolę polityczną nad Italią swoista rzymska forma życia przestała istnieć, ale niektóre istotowe składniki rzymskości przetrwały – bo Germanie przyjęli rzymską religię (podówczas już chrześcijaństwo) i w znacznej części rzymskie prawo. Nowi mieszkańcy Europy mają swoją własną religię (islam) i własne prawo (szariat). „Wymiana ludności” nie pozwoli zatem na jakieś tylko przekształcenie; będzie oznaczać rzeczywistą śmierć. Na problem katastrofalnego połączenia niskiej demografii oraz napływu muzułmanów zwraca uwagę na przykład wspomniany David Engels, a nawet… Elon Musk, który nie publikuje wprawdzie na ten temat książek, ale często pisze o problemie na swoim serwisie, X.

Rzecz jednak w tym, że dzietność spada nie tylko Zachodu. Ten problem dotyczy już dosłownie całego świata. W Chinach wskaźnik dzietności to zaledwie 1, mniej nawet niż w Polsce. W Iranie – 1,7. W Indiach, najludniejszym kraju świata – 2, poniżej zastępowalności pokoleń. Teoretycznie lepiej rzecz wygląda w Arabii Saudyjskiej albo Egipcie, gdzie wynosi nieco ponad 2. Jednak jeszcze w latach 70. w obu krajach wynosił kilkukrotnie więcej (ponad 7 w Arabii, ponad 6 w Egipcie). Afryka to wciąż gigantyczny rozwój demograficzny, ale i tam widać zmiany. W Nigerii w latach 70. wskaźnik wynosił prawie 7. Dziś wynosi niespełna 5. Skuteczna i prosta antykoncepcja dociera wszędzie i pozwala ludziom żyć wygodniej i dostatniej – bez dzieci. Świat ludnościowo się kurczy.

Europa jeszcze długo pozostanie „w tyle” wobec ludności bliskowschodniej czy zwłaszcza afrykańskiej, ale nie ma wcale pewności, czy imigranci zdążą liczbowo „przegonić” Europejczyków. Muzułmanie przyjeżdżający do Europy mają statystycznie więcej dzieci, niż etniczni Europejczycy, ale to się dość szybko wyrównuje. Przykładowo niemieckie kobiety mają średnio 1,23 dzieci, podczas gdy kobiety mające korzenie migracyjne – obecnie 1,84, z pokolenia na pokolenie coraz mniej. To oczywiście dużo więcej, niemniej jednak przewaga liczbowa etnicznych Niemców jest w RFN na tyle duża, że muzułmanie po prostu nie „nadgonią”, skoro stopniowo dostosowują się do hedonistycznego sposobu życia i też rezygnują z wielodzietności. Dodatkowo najpotężniejszym regionem cywilizacji Zachodu już od dawna nie jest Europa, ale Stany Zjednoczone. Dzietność w USA jest nieco wyższa, niż w Europie (1,68). Imigracja muzułmańska to tego kraju jest ograniczona. Jest zatem nader wątpliwe, by Zachód został faktycznie zislamizowany – w tym sensie, że kultura islamska staje się dominująca i wypiera (post)chrześcijaństwo. Wraz z czasem mahometanizm może zacząć odgrywać coraz istotniejszą rolę i wpływać na tworzenie prawa czy system społeczny – ale nie przejmie faktycznej kontroli.

Z tego wynika, jak sądzę, konkretny wniosek: choć islamska imigracja jest dla Europy bardzo poważnym problemem, nie jest wcale najgroźniejsza. O wiele większe ryzyko dla przyszłości Zachodu stwarza głęboki uwiąd duchowy. W tym sensie najpoważniejszym prorokiem zagłady nie jest Jean Raspail, Michel Houellebecq czy David Engels czy już na pewno nie Elon Musk, ale wciąż: Friedrich Nietzsche. Wewnętrzne zepsucie, które ujawnił ogłaszając śmierć Boga, cały czas trwa, ba, umacnia się, bo społeczność zachodnia politycznie konstytuuje się w nowym nihilistycznym świecie.

Odpowiedzi na ten kryzys trzeba szukać w radzie, której udzieliła Europie Matka Boża w Fatimie. Jej proste słowa o konieczności nawrócenia i pokuty są o wiele mądrzejsze niż najbardziej nawet uczone koncepcje historiozofów. Równie prosta jest droga do przezwyciężenia kryzysu: to życie zgodne z Ewangelią i głoszenie wiary w Jezusa Chrystusa. Naturalistyczne spojrzenie na dzieje ludzkości nie może tego ukazać, ale jeżeli otworzyć wzrok na transcendencję rzecz staje się zupełnie jasna: nawet jeżeli polityczne centrum Zachodu znajduje się dziś w Waszyngtonie, jego duchowe – a więc jedyne istotne – centrum pozostaje w Rzymie. Kiedy Tibullus nazwał Rzym Urbs Aeterna, czyli Wiecznym Miastem, może podpowiedziały mu tę piękną frazę same niebiosa.

Rzym jest bowiem prawdziwie Wiecznym Miastem. Jego powołanie jest ściśle związane z historią zbawienia, czyli wyłącznym sensem istnienia ludzkości. Rzym może zostać zrujnowany i splądrowany, może pozostawać pod obcym panowaniem – ale Rzym nie może zginąć, bo jest wieczny z woli samego Boga. Jezus Chrystus zbudował Kościół na Piotrze, a Duch Święty poprowadził Księcia Apostołów do Rzymu. Tam znajduje się grób Piotra – tam jest kamień węgielny Kościoła. Za sprawą Piotra wieczny jest w konsekwencji również Zachód – rozumiany nie jako konkretny zespół form politycznych czy gospodarczych, ale szeroko, jako krąg cywilizacyjny okalający Rzym czy raczej z Rzymu wyemanowany.

Mamy niesamowity przywilej być częścią ten jedynej cywilizacji, która naprawdę zasługuje na to miano. Wiemy, że zwycięstwo należy do Syna Bożego, bo sam to wyraźnie powiedział – a zresztą wynika go z samej logiki porządku stworzenia. Nietzscheańskie wykrzyknienie „Gott ist tot” wybrzmiewa dlatego nie jak wyrok, ale raczej jak duchowa trąba apokalipsy, dzieląc ludzi Zachodu na tych mających się stać kozłami i tych mających się stać owcami (Mt 25, 32-33). Do pierwszych należą ci, którzy uznają wołanie Nietzschego za obiektywnie prawdziwe i powiedzą sobie, że Boga nie ma (Ps 53, 2). To ludzie w najgłębszym sensie tego słowa przegrani – do każdego z nich, do ich losu i dzieła, można odnieść słowa Chrystusa: „byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził” (Mt 26, 24). Do drugich należą z kolei ci, którzy wezmą krzyk proroka nihilizmu nie za ostateczne obwieszczenie rzeczywistości, ale za absolutnie prawdziwe opisanie niebezpieczeństwa, przed którym sami stoją: jeżeli przyłączą się do Rewolucji, znajdą się właśnie w świecie bez Boga, ze wszystkimi tego konsekwencjami, w tym eschatologicznymi; zrozumiawszy to, przerażą się Pana i pójdą na Jego wierną służbę, ku szczęśliwości (Ps 112, 1).

Zachód – cywilizacja Piotrowego Rzymu – nie jest skazany na zagładę. Wprost przeciwnie, jest przeznaczony przez samego Boga na wieczne trwanie. Dopóki będą następować po sobie dni, lata i wieki, oczekując na powtórne przyjście Chrystusa, dopóty istnieć będzie święta rzymska Urbs Aeterna.

Jest w tym określeniu Tibullusa przecież i głębsza jeszcze mądrość. Kto włącza się w życie duchowego Rzymu, kto poprzez wiarę katolicką przybiera mistyczne obywatelstwo rzymskie (Dz 22, 27), ten zyskuje faktycznie życie na wieki (J 3, 36).

W życiu każdego człowieka, a po strasznej  rewolucji francuskiej również w życiu każdego narodu, pojawia się i koniecznie domaga szczerej odpowiedzi jedno wielkie pytanie: jest Bóg, czy Go nie ma? Żyje – czy umarł, bo ja Go zabiłem? Jestem zatem jednym z cives romani, na których czeka zbawienie – czy może częścią ciemnego tłumu, barbarzyńskim kozłem, nie-rzymianinem, pozbawionym imienia w Księdze Życia (Ap 13, 8) elementem piekielnej masa damnata?

Nawracajmy się i czyńmy pokutę, pracując niestrudzenie dla zachowania i rozrostu cywilizacji Zachodu, tak, by każdy z nas mógł powiedzieć kiedyś Sędziemu: Panie, byłem na ziemi obywatelem Rzymu, otwórz mi teraz bramy niebieskiego Jeruzalem.

W ten sposób ci, którzy należeli do duchowej civitas romana, będą rzeczywiście żyć na wieki, jak – nie wiedząc przecież, co tak naprawdę i dlaczego mówi – przepowiedział w swoich elegiach Tibullus.

Paweł Chmielewski

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(67)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie