Dawno chyba nie zdarzyło mi się czytać w mediach społecznościowych tak podzielonych opinii na temat filmu, jak to jest w przypadku „Norymbergi” Jamesa Vanderbilta – kolejnego filmowego podejścia do procesów przywódców III Rzeszy. Krytykowane jest to, co w moich oczach jest akurat wielkim atutem filmu: ascetyczny obraz i jego stonowanie. Historycy mają własne uwagi, wielu nie podoba się skupienie na Hermannie Göringu i Douglasie Kellym albo wyeksponowanie wątku holocaustu i pominięcie innych niemieckich zbrodni. Cóż, nie był to dokumentalny film o procesie w Norymberdze, więc filmowcy mieli prawo skoncentrować się na tym, co było ich zdaniem dramaturgicznie najciekawsze.
Nie jestem historykiem, zatem na temat detali odwzorowania przewodu sądowego się nie wypowiadam. Wiem natomiast, że twórcy – co bardzo doceniam – dobrze przyłożyli się do oddania detali. Sala rozpraw została odwzorowana wręcz drobiazgowo, włącznie z jej faktycznymi wymiarami czy detalami wyposażenia. To samo dotyczy cel oskarżonych. Niemcy mówią po niemiecku – w tym nawet Russel Crowe, grający Hermanna Göringa. Prawdą jest także, że marszałek Rzeszy mówił po angielsku płynnie (uczył się tego języka w dzieciństwie, w szkole, i ta wiedza już mu pozostała). Bez problemu rozmawiał po angielsku z otaczającymi go amerykańskimi żołnierzami, ze śledczymi i w końcu wielokrotnie rezygnował ze słuchawek z tłumaczeniem podczas samego procesu. Na zdjęciach dokumentalnych z Norymbergi znajdziemy takie, gdy Göring ma słuchawki na uszach, i takie, gdy ich nie ma. Nic tutaj nie jest w filmie naciągane.
Na ile jestem w stanie ocenić, zadbano o autentyczność detali wszelkiego rodzaju, od papierosów, poprzez samochody i ich oznaczenia, mundury, na sprzęcie elektronicznym widocznym w filmie skończywszy.
Wesprzyj nas już teraz!
Prawdziwa jest również historia dziwnej relacji dr. Douglasa Kelly’ego z marszałkiem Rzeszy. Dopiero co ukazało się polskie wydanie (drugie) książki Jacka El-Haia, „Norymberga. Naziści oczami psychiatry”, która stała się podstawą dla scenariusza filmu. Ma to zresztą odbicie w oryginalnym tytule książki El-Haia, który brzmi: „The Nazi and the Psychiatrist. Hermann Göring, Dr. Douglas M. Kelley, and a Fatal Meeting of Minds at the End of WWII”. Owo fatal meeting of minds oddaje dobrze sytuację.
Ta dziwna relacja miała swoje źródło w wyjątkowo atrakcyjnej osobowości Göringa, który w pewnym stopniu zmanipulował lub przynajmniej oczarował badającego go psychiatrę (tu ważna kwestia: pojawiający się w filmie drugi lekarz, por. Gustave Gilbert, nie był psychiatrą, ale psychologiem). Najważniejszą konkluzją Kelly’ego, która przyczyniła się do odrzucania jego spostrzeżeń w późniejszym okresie, było, że nazistowscy przywódcy nie mieli jakichś szczególnych cech odróżniających ich od zwykłych ludzi. Nie mieli wspólnej wady mózgu czy osobowości. Było to stwierdzenie niebezpieczne nawet politycznie, ponieważ kazało uznać, że do kierownictwa w zbrodni tej skali może posunąć się teoretycznie każdy – nie ma jakichś wyjątkowych własności, pozwalających wykryć potencjalnego architekta ludobójstwa zawczasu i w ten sposób mu zapobiec. W świecie demokratycznym zatem nie sposób było twierdzić, że „my nie popełnimy takich zbrodni jak naziści, bo nasi przywódcy są zdrowi, a oni byli chorzy”. Przypomina to późniejsze spostrzeżenie Hanny Arendt o banalności zła, poczynione pod wpływem bezpośredniej obserwacji procesu Adolfa Eichmanna w Jerozolimie, co miało miejsce dopiero w 1961 r., po tym, jak logistyk holocaustu został w brawurowej akcji uprowadzony przez agentów Mosadu z Argentyny.
Z mojego punktu widzenia jednak najciekawszym wątkiem „Norymbergi” Vanderbilta jest kwestia szeroko rozumianej legalności procesu. Zarówno formalnej, jak i, by tak rzec, moralnej. To problem rzadko w Polsce rozpatrywany. Raz, że mogłoby się wydawać, iż jest czysto teoretyczny, bo przecież procesy norymberskie odbyły się dawno temu i żadne rozważania niczego już nie zmienią. Dwa, że zadawanie takich pytań w Polsce, która za sprawą Niemców poniosła gigantyczne straty, może się wydawać w jakiejś mierze niestosowne. A jednak warto się nad tym zatrzymać, bo wbrew pozorom kwestia nie należy jedynie do przeszłości. Zwłaszcza w naszym kraju pokutuje idealistyczny obraz społeczności międzynarodowej, oparty w dużej mierze na myśleniu życzeniowym, które zakłada, że istnieje jakaś instancja międzynarodowej sprawiedliwości, która kiedyś ukarała nazistów, a w przyszłości musi ukarać złego Putina. To kompletne złudzenie.
Po raz pierwszy ten problem pojawia się, gdy Elsie Douglas (w tej roli Wrenn Schmidt), asystentka sędziego Roberta Jacksona (Michael Shannon), zauważa, że żaden instrument prawny nie pozwala państwom osądzać dygnitarzy innego państwa. I faktycznie tak właśnie wówczas było. Nie istniały mechanizmy takie jak dzisiejszy Międzynarodowy Trybunał Karny, który zresztą również nie ma mocy uniwersalnej – jego postanowienia obowiązują te kraje, które ratyfikowały traktaty rzymskie. A jak pokazuje sprawa Biniamina Netaniahu – nawet w tych krajach bywają lekceważone, jeśli taka jest potrzeba polityczna. Żadne racjonalne państwo nie popełni politycznego samobójstwa, zatrzymując na swoim terytorium obcą głowę państwa, objętą na mocy innych przepisów immunitetem, jeśli tym samym ściągałoby na siebie potężne negatywne konsekwencje polityczne.
Trybunał nie działał oczywiście całkowicie w próżni. 8 sierpnia 1945 Europejska Komisja Doradcza wydała Kartę Norymberską, ustanawiającą zasady, na jakich mieli zostać osądzeni przywódcy III Rzeszy. Jednak karta nie istniała podczas wojny, a poza tym nie stanowiła zasad dotyczących jej prowadzenia, więc nawet post factum nie da się jej odnieść do wojennych poczynań nazistów. Ci łamali oczywiście w zasadzie niemal wszystkie konwencje dotyczące prowadzenia działań zbrojnych, jednak konwencje te były klasycznym przypadkiem lex imperfecta, co zresztą jest cechą ogromnej części prawa międzynarodowego – jest to prawo, za złamanie którego nie ma sankcji.
Co więcej, EKD była tworem uzgodnionym przez aliantów jeszcze w 1943 r. Stały za nią USA, Wielka Brytania i Związek Sowiecki. Tu zaś dochodzimy do problemu, który w filmie pojawia się w formie jednej, ale w dużej mierze celnej wypowiedzi Hermanna Göringa. Były marszałek Rzeszy powiada do dr. Kelly’ego, że za procesem nie stoi przecież żadna racja moralna, a jedynie to, kto w tej wojnie wygrał. Inaczej mówiąc: historię piszą zwycięzcy. Częściowo można się spierać – z etycznego punktu widzenia działania przywódców nazistowskich Niemiec są oczywiście godne skrajnego potępienia. Zwłaszcza w Polsce nikt przy zdrowych zmysłach z etycznego, czysto ludzkiego punktu widzenia nie może mieć chyba problemu z tym, że Ernst Kaltenbrunner, Alfred Jodl czy Hans Frank zawiśli na stryczkach. (Nawiasem, dzisiaj ta kara by ich już raczej nie spotkała. Niezależnie od ogromu zbrodni „humanitarnie” posadzono by ich na dożywocie.)
Trudno jednak nie nabrać wątpliwości co do etycznego wymiaru całego procesu, jeśli spojrzeć na niego z większej perspektywy. Oto bowiem wśród głównych oskarżycieli zasiadał prokurator Roman Rudenko, czołowy przedstawiciel sowieckiego bezprawia, oskarżyciel na pokazowym Procesie Szesnastu, przedstawiciel mocarstwa, którego kierownictwo powinno było znaleźć się na ławie oskarżonych o zbrodnie przeciwko ludzkości obok Niemców. To tak, jakby oskarżonego o zabójstwo miał osądzać sędzia, który byłby winny współudziału. Bo pamiętać trzeba, że sowiecka partycypacja w trybunale miała i ten cel: oddalenie od Sowietów oskarżeń między innymi o zbrodnię katyńską. Do realizacji operacji „Barbarossa” latem 1941 r. Sowieci z Niemcami ściśle współpracowali i zapracowali sobie na solidną listę oskarżeń: wojna napastnicza, mordowanie jeńców i cywilów, przymusowe deportacje, głodzenie ludności, wysyłanie ludzi do gułagów i wiele, wiele innych.
Nie stawiając tego absolutnie na równi z działaniami Niemiec czy ZSRS, jednak można mieć dalsze wątpliwości: czy na ławie oskarżonych nie powinni znaleźć się ci, którzy zdecydowali o zbombardowaniu Hiroszimy i Nagasaki wyłącznie w celu psychologicznego sterroryzowania Japonii, uderzając celowo w cywilów? A miało to miejsce w sierpniu 1945 r., dokładnie w momencie, gdy publikowano Kartę Norymberską. Albo ci, którzy podjęli decyzję o zrównaniu z ziemią Drezna w lutym tego samego roku?
Wszystko to jest potężną skazą na norymberskich wyrokach. Wyostrzając – może nieco ryzykownie – ten pogląd, można by nawet stwierdzić, że był to teatr, urządzony pokonanym przez zwycięzców. Nie pierwszy raz w historii. Trudno jednak traktować go jako wzorzec sprawowania międzynarodowej sprawiedliwości. Lub może inaczej: należy go potraktować jako przypomnienie, że coś takiego po prostu nie istnieje.
Łukasz Warzecha