Dramatyczna historia kobiety, którą posłużono się do wywołania trwającej prawie pół wieku wojny o aborcję, pokazuje jak bardzo podzielona jest Ameryka i jak niejednoznacznie rozkładają się akcenty pro-life i „pro-choice”. Co by powiedziała Jane Roe, słysząc jak aborcjoniści wrzeszczą dziś pod Sądem Najwyższym „brońmy Roe”, gdy okazało się, że dawny aborcyjny precedens prawdopodobnie zostanie unieważniony?
Historia Normy McCorvey – która na potrzeby procesu przyjęła pseudonim Jane Roe – to przede wszystkim historia bezwzględnego cynizmu przemysłu aborcyjnego w Stanach Zjednoczonych. Precedens Roe vs. Wade otworzył śmiertelną puszkę Pandory, co pochłonęło ponad 63 miliony niewinnych istnień, a było możliwe dzięki wykorzystaniu de facto przypadkowej kobiety, która chciała dokonać aborcji w Teksasie, gdzie było to zakazane…
Alkoholiczka i narkomanka, która poczęła troje dzieci z przygodnymi mężczyznami, a na końcu ogłosiła, że jest lesbijką – tak można by nakreślić profil społeczny osoby, którą posłużono się do wywalczenia „prawa” do aborcji w USA. Gdy Norma zdecydowała się ujawnić swoją tożsamość, została natychmiast wzięta na sztandary przez lobby aborcyjne. Ale o jej uwagę zabiegały także organizacje pro-life. Jedna z nich zdołała nawet częściowo przekonać ją do swoich racji i zachęcić do przyjęcia chrztu w jednym z protestanckich zborów. Później Norma wstąpiła do Kościoła katolickiego, ale – choć nie była zachwycona swoim udziałem w legalizacji aborcji – to do końca jej stosunek do dzieciobójstwa pozostał niejednoznaczny.
Wesprzyj nas już teraz!
Ironią losu pozostaje fakt, że słynna „Roe” ostatecznie… nie dokonała aborcji…
Kłamstwo fundamentem „prawa” do aborcji
Kłamstwo od początku legło u podstaw tragicznego oszustwa, jakim była sprawa Roe vs. Wade. Pierwszym kłamstwem w tej sprawie było twierdzenie przez „Jane Roe”, że została zgwałcona podczas pobytu w Georgii i dlatego chce dokonać aborcji po powrocie do Teksasu. „Czy byłaś zgwałcona będąc w Georgii?” – zapytał dziennikarz, gdy kobieta zdecydowała się później wyjawić prawdę. Tu nastąpiła długa pauza, poważny wyraz twarzy, głębokie odetchnienie i odpowiedź: „Nie, nie byłam”.
Gdy wszystko się zaczęło, do gry włączyły się dwie młode i ambitne prawniczki, niesławne Sarah Weddington i Linda Coffee, które dowiedziały się, że jakaś młoda dziewczyna z patologicznego środowiska jest niezadowolona, że nie może zabić swojego dziecka w Teksasie. Dla wywindowania swoich karier i zawalczenia o podnoszony już wówczas postulat „legalnej” aborcji rzuciły się na Normę McCorvey, by nieodpłatnie „pomóc” jej w dochodzeniu swoich „praw”. Jedna z nich po latach sama przyznała, że Norma, była w tym procesie zupełnie nieważna i że, gdyby miała wybór, nie wzięła by jej drugi raz na powódkę.
Ale wówczas – w roku 1973 – przyszedł czas na Wielkie Kłamstwo Założycielskie. Jego autorami – jak sądzę, z nie do końca wyjaśnionych powodów – stali się przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. Wyobraźmy sobie taką scenę. Jedna z adwokatek przekonuje na sali rozpraw, że poczęte dziecko nie jest człowiekiem i nie ma w związku z tym prawa do życia. W odpowiedzi słyszy pytanie obrony: „A co by było, gdyby nauka udowodniła, że płód na wczesnym etapie rozwoju jest człowiekiem?”. Na co zażenowana rzeczniczka „prawa” do aborcji z rozbrajającą szczerością odfuknęła: „To mielibyśmy problem”.
Ale sędziowie uznali, że to nie jest problem i orzekli przeciwko dzieciom nienarodzonym. Tak zaczęła się aborcyjna gehenna w Stanach Zjednoczonych. Nie mieli żadnych merytorycznych argumentów za rzekomym „konstytucyjnym prawem” do aborcji, więc ukryli wezwanie do zabijania nienarodzonych pod formułą „prawa do prywatności”. Było to wzorowane na innym precedensie, który mówił właśnie o prawie do prywatności w kontekście korzystania z antykoncepcji przez małżeństwa (Griswald vs. Connecticut z roku 1965). Tak brzmiał wyrok i to rozeszło się w medialno-wiecowej mgle po kraju.
Ale w sądzie padło jeszcze jedno kłamstwo, które zasiliło tę mgłę. Chodzi o absurdalny podział na trymestry ciąży w kontekście „prawa” do zabicia dziecka. Koncepcja ta została arbitralnie wprowadzona przez jednego z sędziów bez żadnego poparcia w faktach medycznych. I tak pierwszy trymestr oznaczał aborcję bez żadnych restrykcji, drugi – pewne restrykcje, a trzeci – restrykcje z wyjątkami uzasadnionymi medycznie. Oczywiście, aborcjoniści szybko znaleźli furtki prawne do zabijania dzieci nawet w ostatnim okresie ciąży.
Reszta aborcyjnej historii w USA to już tylko ponure harce demonów z otwartej puszki Pandory, które – wsparte przez sojusz przemysłu aborcyjnego z liberalnymi mediami – zaszczepiały części Amerykanów coraz bardziej absurdalne kłamstwa. Dziecko nie jest odrębną istotą ludzką, tylko „częścią ciała” kobiety – szeptały demony. „Moje ciało – mój wybór” – odpowiadały rozjuszone feministki na aborcyjnych wiecach.
Jest w tym tajemnica nieprawości – a może po prostu korupcji – ponieważ tak wtedy, jak i dziś, większość Amerykanów bynajmniej nie popiera powszechnego „prawa” do aborcji. Ciekawym świadectwem są rozmowy z córkami Normy McCorvey, które po latach dowiedziały się, kto jest ich matką i zdecydowały na występowanie przed kamerami.
Norma oddała prawa rodzicielskie do pierwszego dziecka swojej matce (nota bene również alkoholiczce), a dwoje kolejnych oddała do adopcji. Najbardziej poruszające są wypowiedzi tej córki, która miała być zabita w związku z rozpętaniem sprawy Roe vs. Wade, a którą media nazwały „Roe Baby”. Przez długie lata tożsamość Roe Baby była nieznana, a sama Shelley Lynn Thornton nie miała pojęcia, że „Jane Roe” to jej biologiczna matka. Jaka była była jej reakcja, gdy się o tym dowiedziała? Mówiła o tym w jednym z wywiadów: „Myślałam tylko: O Boże, wszyscy mnie teraz znienawidzą, bo będą mnie winić za legalizację aborcji. Byłam kompletnie załamana”. Ta reakcja nie pozostawia wątpliwości, jaki był w latach 70-tych powszechny stosunek do zabijania nienarodzonych…
Co by powiedziała „Roe”?
Do dziś mówi się, że sama „Jane Roe” pozostaje nieodgadniona zarówno dla działaczy proaborcyjnych, jak i tych, którzy opowiadają się za prawem do życia. Gdy ogląda się wywiady i inne jej wystąpienia, można odnieść wrażenie, że była ona przede wszystkim niezbyt samodzielna w swoim zaangażowaniu na rzecz jednej lub drugiej strony. Alkoholiczka, córka alkoholiczki, ślad życiowych nieszczęść miała wypisany na twarzy i widać go jeszcze na twarzach jej córek, noszących – jak można się domyślać – piętno tzw. DDA. Nic nie wskazuje na to, by Norma McCorvey sama z siebie miała jakiekolwiek pretensje do działalności publicznej, a przemysł aborcyjny posłużył się nią do osiągnięcia swoich celów.
Jak podkreślają osoby świadome faktycznego stanu rzeczy, aborcja nigdy nie miała służyć kobietom, tylko wykorzystywała je, aby promować zabijanie nienarodzonych dla chorych ambicji, a przede wszystkim dla zysku firm, które doszły do niewyobrażalnych fortun świadcząc tego typu „usługi”. Nawet oficjalne dane pokazują, że przypadki zagrożenia życia kobiety czy gwałtu stanowią niecałe 2 procent wszystkich aborcji, a cała reszta to po prostu zabijanie na życzenie, z takich czy innych powodów.
Co by powiedziała „Roe”, widząc obecny zwrot w sprawie, do wywołania której posłużono się nią? Może odebrałaby to z ulgą, a może znów przekonywałaby, że do końca pierwszego trymestru można zabić dziecko? Niestety, jest to zupełnie bez znaczenia, podobnie jak bez znaczenia było to dla samych architektów aborcyjnego porządku, dla których „Roe” była tylko bezwolnym narzędziem legalizacji zbrodni, a sama Norma nie pojawiła się na ani jednej rozprawie, gdy „w jej imieniu” dwie karierowiczki z tytułem adwokata zbałamuciły amerykański wymiar sprawiedliwości i złożyły hołd krwiożerczemu bożkowi rozpasanego indywidualizmu, domagającego się ofiar z dzieci w imię seksu bez zobowiązań.
Miejmy nadzieję, że już wkrótce będziemy dziękować Bogu za pogrzebanie „Roe” w popiołach historii, by choć po śmierci Normy McCorvey (zmarła w 2017 roku) Sąd Najwyższy oddał sprawiedliwość nienarodzonym Amerykanom – przynajmniej w tych stanach, które im tej sprawiedliwości znów nie odbiorą.
Filip Obara
Katolik, wolnościowiec, antycovidysta. Gubernator Florydy prezydentem USA 2024?