Po dwudziestu latach Stany Zjednoczone opuszczają Afganistan. Nie uciekają cichaczem, jak złodziej w ciemnościach, ale wyjeżdżają dumni, żegnani przez nowy rząd zjednoczonego Afganistanu. Mission accomplished! Czyż ostateczne zakończenie wojny domowej w Afganistanie nie jest wielkim sukcesem Ameryki?
Gdy Amerykanie wkroczyli do Afganistanu we wrześniu 2001 r., kraj był pogrążony w trwającej od wielu lat wojnie domowej. Wspierając tak zwany Sojusz Północny, siły USA błyskawicznie opanowały cały kraj, obalając dominujący od lat, ale nieuznawany przez społeczność międzynarodową rząd Talibów – ale od zwycięstwa do odbudowy kraju musiały minąć jeszcze długie lata. Dokładniej: dwadzieścia lat. Teraz nareszcie się udało: wojna domowa się zakończyła, a cały kraj nareszcie cieszy się pokojem pod nowym rządem… Talibów.
Odcięta marionetka
Ach, jaka szkoda, że media społecznościowe które tak ochoczo współpracuje z administracją prezydenta Bidena jeszcze nie w pełni zmonopolizowały przekaz medialny! Przecież mogłoby być tak pięknie, jak w Roku 1984 Orwella – wystarczyłoby poprawić dotychczasową historię i sukces jak malowany. Ameryka walczy z Sojuszem Północnym. Ameryka zawsze walczyła z Sojuszem Północnym. Talibowie są sojusznikiem Ameryki. Talibowie zawsze byli sojusznikiem Ameryki. Niestety! Tego jeszcze nie potrafią…
Wesprzyj nas już teraz!
Wygląda na to więc, że trzeba będzie jednak połknąć tę żabę i przyznać się do porażki. Jeszcze w niedzielę rano można było żywić złudzenia, że rząd wytrwa przynajmniej w Kabulu, gdzie teoretycznie wciąż dysponował znacznymi siłami zbrojnymi. Dziś Amerykanom pozostaje chyba już tylko wątpliwa nadzieja, że w chwili totalnego zwycięstwa Talibów, zawiąże się jakiś ruch oporu. Przecież spora część Afgańczyków szczerze nienawidzi Talibów. Szlachta na konie wsiędzie… jakoś to będzie!
Niestety! Wszystko wskazuje na to, że wcale jakoś nie będzie. Rząd Afganistanu, pierwotnie tworzony jako amerykańska marionetka, zachował się dokładnie tak, jak na marionetkę przystało – gdy Amerykanie odcięli sznurki, marionetka runęła na ziemię i już ani drgnie. A ludność…? Na razie, swoją niechęć wobec nowego rządu demonstrują nie zbrojnym oporem, ale paniczną ucieczką. Długo będziemy pamiętać sceny jakie odgrywały się na lotnisku w Kabulu w niedzielne popołudnie, gdy stało się jasne, że to już koniec. Ostatnie rejsowe samoloty startowały załadowane do pełna. Ale pierwsi do ewakuacji wepchnęli się rządowi urzędnicy, z prezydentem na czele.
Doprawdy, dziwna jest niemoc rządu Afganistanu i jego blisko dwustutysięcznej armii. Można, owszem, wskazywać, że dokładnie tak sam jak w Wietnamie, Amerykanie z góry skazali swego sojusznika na porażkę, szkoląc Afgańczyków do walki u boku Amerykanów, wpięci w ich system rozpoznania, zaopatrzenia i wsparcia lotniczego, co oznaczało, że w chwili wycofania Amerykanów z pola walki, cała armia musiała upaść. Jest w tym dużo prawdy, co widać chociażby, gdy spojrzymy na opłakanie ograniczoną liczebność afgańskiego lotnictwa i słabość jego sprzętu. Ale przecież Afganistan to nie Wietnam, gdzie wróg dysponował potężną i nowoczesną armią nasyconą sowieckim sprzętem, a mimo to, osamotniona armia Południowego Wietnamu walczyła jeszcze dwa lata. Tymczasem Talibowie to wciąż ten sam fenomen współczesnych islamskich bojowników dysponujących lekkim uzbrojeniem i samochodami terenowymi – ciężki sprzęt nabyli dopiero w ostatnich tygodniach, odbierając go poddającym się lub uciekającym oddziałom Armii Afganistanu. Przeciw nim, jak w Iraku, powinna była wystarczyć bitność zwykłego żołnierza, a Afgańczycy ponoć z tej bitności słyną. Na dodatek, przeciw szacowanym 50-100 tysiącom Talibów, rząd Afgański dysponował blisko 200 tysiącami dobrze uzbrojonych żołnierzy, a wraz z rozmaitymi siłami pomocniczymi, można było mówić wręcz o 300 tysiącach. Miesiąc temu, zapytany o prospekty dla Afganistanu, amerykański prezydent, Joe Biden twierdził, że zwycięstwo Talibów nad siłami rządowymi jest „wysoce nieprawdopodobne”. Co się więc stało?
Głupota mędrców
Jednym z elementów odpowiedzi jest niewątpliwie schizofrenia amerykańskiej polityki. Od początku Amerykanie udzielali potężnych zastrzyków finansowych sąsiedniemu Pakistanowi, uporczywie wypierając nieustający potok doniesień wskazujących na oczywisty fakt, że Pakistan, wspierający wcześniej Talibów, bynajmniej nie zmienił frontu i dalej wspiera Talibów. Doszło więc do absurdalnej sytuacji, gdzie Amerykanie, angażując się w afgańską wojnę domową, finansowali obydwie strony w tej wojnie. Sami Afgańczycy z goryczą opowiadali zachodnim oficerom wywiadu że jedyny logiczny wniosek, do którego prowadziła ta sytuacja, jest taki, że Amerykanie nie chcą nic zbudować, ale po prostu wszystko zaorać. Jaki inny sens niż chęć ostatecznego zniszczenia struktur państwowych, mogłoby mieć aktywne wspieranie obydwóch z walczących ze sobą stron? Nic dziwnego, że Afgańczycy nie przejawiali chęci dalszego udziału w tej zabawie, zwłaszcza gdy Talibowie (na razie) gwarantują osobiste bezpieczeństwo żołnierzom, którzy nie podejmą walki.
Próżno jednak Afgańczycy doszukiwali się tak złowrogich ukrytych motywacji u Amerykanów. Próżno spiskowe teorie – prawda jest bardziej prozaiczna i bardziej tragiczna. A jest nią po prostu głupota mędrców. Głupota mędrców – nie, to nie żaden oksymoron. Jest to zjawisko stare jak świat. Zjawisko mądrego człowieka, inteligentnego i wykształconego, który z racji na swoją inteligencję i wykształcenie nie potrafi przyjąć do wiadomości elementarnych faktów wykraczających poza zakres jego wiedzy. Znamy to aż za dobrze – ot, chociażby wśród świetnie wykształconych lekarzy, którzy od marca ubiegłego roku tak tragiczny i fatalny wpływ wywarli na nas samych, udzielając rządowi rad zgodnych ze swoją wiedzą medyczną, a zupełnie oderwanych od jakiejkolwiek rzeczywistości, i tragicznych w skutkach. W Afganistanie, tak samo jak w Iraku, dominowało więc przeświadczenie wśród amerykańskich liderów politycznych i wojskowych, że oni wiedzą co robią. W obu krajach, początkowe sukcesy musiały wszystkich w tym utwierdzić – czyż nie jest prawdą, że zwycięstwo na polu walki osiągnięto w ciągu tygodni, z minimalnymi stratami? Jeślibyśmy zaś prześledzili oficjalne sprawozdania i dokumenty sił zbrojnych USA od tego czasu, zobaczylibyśmy długą litanię optymistycznych doniesień o bliskim totalnym zwycięstwie. Już prawie udało się uporządkować cały kraj, zostało już tylko kilka punktów oporu, można już właściwie wysyłać amerykańskich „chłopców” do domu… po czym kilka miesięcy później, następuje wielki zwrot akcji, odwrót, porażka i znowu „chłopcy” powracają na pole walki. Kolejna szumnie nazwana operacja, kolejny surge czy inna szarża i znowu jesteśmy na skraju sukcesu, zostało już tylko kilka punktów oporu…
Tymczasem czas mijał, a rząd w Afganistanie, tworzony według obcych, „demokratycznych” wzorców wciąż nie potrafił sobie poradzić. Korupcja była tak endemiczna, że pomimo amerykańskiej gotówki, afgańskie wojska całymi miesiącami obywały się czy to bez wypłat, czy bez zaopatrzenia, i były skrajnie zdemoralizowane (kolejny powód, dlaczego ich opór w ostatnich dniach był tak wątły). Amerykanie nie mogli jednak podtrzymywać swojej marionetki w nieskończoność. Odkąd zaczęła się wojna w Afganistanie, w Stanach Zjednoczonych dorosło całe pokolenie. Młody, dziewiętnastoletni private dziś stojący na straży przy lotnisku w Kabulu – ostatnim punkcie jeszcze pod amerykańską kontrolą – jeszcze nawet nie był na tym świecie, gdy ta wojna się zaczynała. Nic dziwnego więc że opinia publiczna dawno już odwróciła się od tej wojny. Dawno już przestał działać na nich slogan kosztów utopionych: poświęciliśmy tak wiele, nie wolno nam się teraz wycofać. Co prawda, wojna do samego końca miała poparcie amerykańskich elit, całego polityczno-medialnego establishmentu, który ostro krytykował najpierw prezydenta Trumpa za podjęcie decyzji o wycofaniu, a teraz Bidena za wdrożenie tej decyzji. Mimo to, presja społeczna była tak silna, że Biden zdecydował się zignorować swoich popleczników, i spisać Afganistan na straty.
Co dalej?
Nowy „oficjalny przekaz” amerykańskiego rządu nadal szuka sposobu, aby obecną sytuację zaprezentować jako sukces. Po pierwsze: ewakuacja przebiega sprawnie, a Talibowie dotrzymują zawartej jeszcze z Trumpem umowy i nie atakują Amerykanów (na razie). Po drugie: osiągnięcie celów. Oficjalnie, administracja USA przypomina, że Amerykanie przybyli do Afganistanu, aby zniszczyć siatki terrorystyczne al-Qaidy, i wcale, absolutnie nie mieli budować nowego rządu. Prawdziwy, choćby umiarkowanie dociekliwy dziennikarz zapytałby się natychmiast: to, dlaczego w takim razie budowali ten nowy rząd przez dwadzieścia lat, skoro to nie było ich celem? Na szczęście dla administracji Bidena, jawnie stronniczy amerykański mainstream medialny nie ma ochoty na dociekliwość.
Niemniej, „sukces” administracji Bidena wpłynie na sondaże w Stanach, co dla rządzących Demokratów będzie tym bardziej nieprzyjemne, że już teraz obawiają się oni porażki w przyszłorocznych wyborach. Ale o tym przy innej okazji. Na razie ważniejsze jest to, że ewakuacja Afganistanu to kolejny element wielkich przemian na szachownicy Azji. Od dłuższego już czasu, Iran i Pakistan coraz mocniej opowiadają się po stronie Chin w rywalizacji supermocarstw, czerpiąc z tego zresztą znaczne profity. Zagrożeniem dla Chin mógł być proamerykański Afganistan – teraz to zagrożenie znika. Jeśli Talibowie utrzymają władzę, pragmatyczni Chińczycy, u siebie bezwzględnie tłamsząc muzułmańskich Ujgurów, bez trudu dojdą do porozumienia z fanatycznie muzułmańskimi Talibami. Jeśli zaś powstanie opór przeciw rządom Talibów – Chiny mogą swobodnie wybrać którą ze stron chcą wesprzeć, i mogą to zrobić znacznie skuteczniej i konsekwentniej niż Amerykanie. Konsolidując swoje wpływy w tym rejonie na lądzie, Chiny wywierają też większy wpływ na Morzu Arabskim, które stanowi przedpole Kanału Sueskiego. Również Arabia Saudyjska, dotychczas sojusznik amerykański, ale utrzymujący dobre relacje również z Chinami, wyciągnie wnioski na przyszłość. I wreszcie Irak – tak, Irak też ma coraz lepsze relacje z Chinami…
Oczywiście, jest w tym wszystkim też i ważna lekcja dla Polski. Lekcja, która w ostatnich latach powtarza się niemal ad nauseam, i będzie się dalej powtarzać: współczesna Ameryka przestała być wiarygodnym sojusznikiem. Kto liczy na to, że wojska amerykańskie go obronią – winien liczyć na siebie. Budowanie zaś swojej armii w modelu opartym o ścisłą współpracę, choćby zapośredniczoną przez NATO, z wojskami amerykańskimi, to kardynalny błąd. Każdy kto tak zrobił, od Południowego Wietnamu poprzez Irak aż do Afganistanu, w chwili próby odkrywał, że bez komponentu amerykańskiego, lokalne wojska są równie skuteczne w działaniu jak samochód bez silnika albo… karabin bez amunicji.
Jakub Majewski