Czy Ameryka posiada zdolność militarną do wojny z Chinami? Czy stanowisko elit waszyngtońskich znajduje odzwierciedlenie w ustaleniach sztabu dowodzenia i w woli społeczeństwa i czy interwencja militarna w ogóle wynika z interesu narodowego USA? Na takie pytania odpowiada pisarz polityczny Doug Bandow na łamach portalu The American Conservative.
„Na razie wygląda to trochę jak teatr Kabuki – pozornie intensywna walka, w której nikt nie zostaje ranny. Wydaje się jednak, że cierpliwość Pekinu maleje, gdyż Xi nalega, aby problem został rozwiązany i aby w razie potrzeby Armia Ludowo-Wyzwoleńcza została przygotowana do zajęcia Tajwanu” – tak amerykański publicysta opisuje obecne stosunki pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami.
W jego opinii w Waszyngtonie stosuje się „syndrom myślenia grupowego”, to znaczy przyjęcie określonego sposobu działania poprzez przemilczenie głosów sprzeciwu we własnym środowisku. I tak administracja Bidena kilkukrotnie deklarowała wolę zaangażowania militarnego przeciwko Chinom w obronie Tajwanu, ignorując fakt, że nie potwierdza tego amerykański sztab dowodzenia, a obywatele są przeciwni zaangażowaniu w kolejną wojnę za pieniądze podatników.
Wesprzyj nas już teraz!
Wśród interwencjonistów dominuje grupa, którą autor określa marzycielami, ponieważ niezbicie wierzą w to, że potęga Ameryki jest tak wielka, iż wystarczy, że Waszyngton zadeklaruje gotowość do wojny, by odstraszyć Chińczyków, a gdyby doszło do starcia, to USA „muszą” w nim zwyciężyć.
Tymczasem, jak wskazuje Bandow, „Chiny szybko powiększają swoje siły zbrojne i obecnie rozmieszczają drugą najpotężniejszą flotę na świecie”, a Chińska Republika Ludowa „rozpoczęła poważną rozbudowę broni nuklearnej, aby zmniejszyć przewagę Ameryki w tym decydującym obszarze”. Ponadto „Chiny koncentrują swoje siły w Azji, zamiast rozpraszać je globalnie. Pekin może polegać na dziesiątkach baz wojskowych na kontynencie, podczas gdy Waszyngton musi przenosić władzę na Ocean Spokojny”.
Kolejnym argumentem przeciwko prawdopodobieństwu skutecznej interwencji USA jest to, że Tajwan ma większe znaczenie dla państwa chińskiego niż dla narodu amerykańskiego. „Jednym z powodów jest historia: Japonia zajęła wyspy w 1895 r. po pokonaniu Cesarstwa Chińskiego w tak zwanym Stuleciu Upokorzenia. Nacjonalistyczni Chińczycy chcą powrotu Tajwanu” – czytamy. Innym powodem jest bezpieczeństwo, gdyż Chińczycy nie życzą sobie obecności USA przy swoim terytorium, tak jak USA nie życzyły sobie obecności Związku Sowieckiego na Kubie.
Jak przekonuje autor analizy, Amerykanie sympatyzują z Tajwanem jako „przyczółkiem wolności w cieniu największego despotyzmu na świecie”, ale sympatia i współczucie to za mało, by powstało określone casus belli przeciwko Chinom, zwłaszcza, że koszty takiej wojny byłyby ogromne. Chiny cały czas zwiększają swój potencjał, a wobec bezwzględnej przewagi terytorialnej jedyną faktyczną przewagą – a jednocześnie najczarniejszym scenariuszem – mogłoby być skorzystanie przez Stany Zjednoczone z potęgi nuklearnej.
Skutki eskalacji mogłyby być nieprzewidywalne. Oprócz zagrożenia nuklearnego, publicysta wymienia konieczność zaatakowania lądu chińskiego, co mogłoby wiązać się z symetryczną akcją na terenie USA. Ponadto, gdyby nawet Ameryka miała zwyciężyć, odbyłoby się to kosztem zniszczenia ogromnej ilości lotniskowców, maszyn i sprzętu oraz śmiercią tysięcy żołnierzy. Dochodzi do tego aspekt budżetowy, gdyż Ameryka tonie w długach, gospodarka jest w stanie zapaści, a rząd nie zdecydowałby się ograniczyć choćby programów socjalnych po to, by ratować Tajwan i swoje wpływy w tej części świata.
„Wreszcie, nawet zwycięstwo byłoby tymczasowe, a Chiny wycofałyby się, aby się dozbroić i przygotować do następnej rundy, podobnie jak Niemcy po klęsce w I wojnie światowej” – dodaje Bandow.
Autor nie widzi uzasadnienia dla takiej wojny w najbardziej żywotnych interesach narodu amerykańskiego. Ponadto, jak przekonuje, „przywoływanie motywu demokracja kontra autokracja jest bezsensownym szablonem. Waszyngton niewiele przejmuje się wolnością, gdy obala demokracje, których nie lubi, a godzi się na istnienie autokracji, które faworyzuje. Wystarczy popatrzeć, jak prezydent Joe Biden płaszczy się przed saudyjską rodziną królewską”.
Pisarz odnosi się także do argumentu jakoby uzależnienie Ameryki od chipów półprzewodnikowych produkowanych na Tajwanie było powodem do zaangażowania w wojnę, gdyż w takim wypadku Chiny i tak zablokowałyby wyspę, a same działania militarne mogłyby zrównać z ziemią fabryki. W tym temacie autor przywołał zdanie Donalda Trumpa, który był krytycznie nastawiony do roli Tajwanu, jego zdaniem budującego swą pozycję na tym rynku kosztem Ameryki.
Problemem byłoby wreszcie pozyskanie sojuszników do realnej walki zbrojnej, gdyż Japonia i Korea Południowa, choć są w sojuszu z USA, to jednak mają dużo więcej do stracenia w przypadku takiego konfliktu.
Dlatego zamiast dążenia do eskalacji konfliktu zbrojnego analityk proponuje raczej pozostanie przy status quo Tajwanu jako terytorium autonomicznego niż popieranie projektów nakierowanych na ogłoszenie pełnej niepodległości. Sugeruje przy tym, iż Stany Zjednoczone powinny zdywersyfikować produkcję chipów, a pomoc Tajwanowi ograniczyć do sprzedaży sprzętu wojskowego i interwencji gospodarczych, ponieważ wojna z Chinami o Tajwan nie leży jego zdaniem w interesie Ameryki.
Źródło: theamericanconservative.com
FO