Wiele się mówi o kreatywności i przedsiębiorczości, o stwarzaniu szans zdolnym jednostkom, ale to wszystko puste słowa, dopóki w naszej rzeczywistości niepodzielnie panują sitwy, kliki, układy…
Cechy rzemieślnicze były zmorą średniowiecza i hamulcem postępu. W miastach, by wykonywać większość zawodów, trzeba było należeć do cechu. Organizacje te zazdrośnie strzegły monopolu. Z drugiej strony, pozytywnym efektem istnienia cechów była wysoka jakość wyrobów. Przedmioty zarówno codziennego użytku, jak i luksusowe wykonywali ludzie, którzy do zawodu przygotowywali się przez wiele lat.
Z kolei efektem negatywnym braku konkurencji były paskarskie ceny oraz stagnacja w postępie. Nie istniała nadpodaż wyrobów, nie było konieczności ostrej walki o konsumenta. Wystarczyło utrzymywać pewien stały poziom. Cech limitował liczbę czeladników i majstrów, ale i tak kształcono więcej rzemieślników niż potrzebowano. Stąd terminatorzy, którzy nie zdołali zostać czeladnikami, stąd czeladnicy, którzy nie mieli szans zostać samodzielnymi mistrzami. Czasem też pojawiali się zdolni samoucy lub domorośli wynalazcy. Wszyscy oni mieli jednakowo zamkniętą drogę do wymarzonych zawodów. Niektórzy więc zakładali warsztaty poza miastami, czasem wstępowali na służbę do okolicznej szlachty i pracowali jako najemni fachowcy w folwarkach czy jurydykach. Przeważnie dochody ze swojej pracy uzyskiwali mizerne – podstawowy rynek zbytu stanowiły wszak miasta, a dostarczanie wyrobów na miejskie i podmiejskie targowiska obarczone było sporym ryzykiem. Cech bowiem bezwzględnie pilnował interesów swoich członków – towarów „partaczy” nie dopuszczano do obrotu, a przemycone przez bramy miasta – niszczono. W ten sposób energia, którą można było spożytkować na rozwijanie interesu, szła na szukanie metod ominięcia systemu.
Wesprzyj nas już teraz!
System cechowy przy wszystkich swoich wadach miał jedną ważną cechę: istniał w oparciu o konkretne przepisy. Wszystko było legalne, a reguły gry – czytelne. Chcesz, by twój dzieciak został szewcem? Musicie zrobić to i to.
Układ zamknięty Polska
Oficjalny feudalizm w Europie dawno upadł. Jednak swoisty „feudalizm oddolny” przetrwał w formie rozmaitych sitw i całego sposobu myślenia w kategoriach „swoi” i „obcy” – i ma się całkiem dobrze. Bo sprzyja mu socjalizm.
Nieformalne struktury istniały za sanacji, kwitły w PRL-u, bohatersko przetrwały upadek komuny, by rozkwitnąć w naszym kulawym kapitalizmie. Brak lustracji i dekomunizacji odbija się czkawką do dziś… Trudno znaleźć dziś w Polsce dziedzinę życia, w której nie natrafimy na zakulisowe układy. Ot, choćby w sytuacji, gdy o stanowisko ubiega się kilku fachowców – ale wyścig o stołek wygrywa dyletant, który albo w porę zapisał się do odpowiedniej partii, albo ma „plecy” lub zna stosownych decydentów, bo razem grywają w golfa. Na Zachodzie często mówi się o powiązaniach opartych o loże wolnomularskie, w Polsce może być jeszcze gorzej…
Dopóki sitwa kieruje się szczątkowym poczuciem przyzwoitości, zatrudnia się, owszem, swojaków – ale fachowców. Kontrakt na budowę mostu otrzymuje wprawdzie firma, której szef chleje na polowaniach z prezydentem miasta, jednak most powstaje – i nadaje się do użytku, a kontrakt nie jest drastycznie przepłacony. Niestety, władza (zwłaszcza ta zakulisowa) demoralizuje. Na każdym kroku zderzamy się z tą czarniejszą stroną układów – spotykając ludzi, którzy zostali zatrudnieni po znajomości mimo rażącego braku zdolności, kwalifikacji czy predyspozycji. Kto nie zna fachowców, których zwolniono z roboty, by zrobić miejsce dla kogoś z rodziny szefa albo dla członka jakiegoś nieformalnego układu. Kto nie słyszał o ludziach, którzy ukończyli studia z dobrymi lokatami, ale nie przebili się przez sitwy i koterie uczelniane i teraz zamiast pracować na uniwersytetach czy w instytutach badawczych siedzą na kasie w markecie. Rok w rok tracimy ogromny potencjał – a nasze uczelnie w światowych rankingach wypadają coraz słabiej.
Sam jestem tego przykładem. Gdy zaczynałem studia, sprawa była jasna – z chwilą uzyskania dyplomu będę archeologiem. Mogę poszukać zatrudnienia w muzeum, w urzędach zajmujących się ochroną zabytków, ale też mogę założyć prywatną firmę i badać tereny pod inwestycje. Ba, mając własne środki – na przykład z pisania książek – mógłbym badać, co zechcę, to, co mnie interesuje. Niestety – gdy kończyłem studia, wszystko się zmieniło.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ruszyła na dobre budowa autostrad. Powstawały nowe gazociągi. Kładziono magistrale światłowodowe. Tworzono centra logistyczne i magazyny wielkopowierzchniowe. Zmieniły się przepisy. Ustawowo na badania przeznaczono trzy procent budżetów inwestycji infrastrukturalnych. W archeologii pojawiły się niewyobrażalne pieniądze. Były firmy, które w rok zarabiały kilkaset tysięcy złotych. Nagle archeologia przestała być kierunkiem śmieciowo-hobbystycznym. Niezależnie od tego czułem dryg, powołanie do tej roboty…
Niestety, wygrała mentalność sitwy. Dołożono starań, by świeżo upieczeni magistrowie nie podebrali konfitur starym wyjadaczom. Drobna, acz znacząca zmiana przepisów praktycznie wycięła z zawodu takich jak ja.
Róbmy z tym coś!
Rozgromienie sitw stanowi palącą potrzebę chwili. Bez tego nigdy nie ruszymy z miejsca. Bez tego przegramy w globalnym wyścigu. Jak to widzę? Po pierwsze, niezbędna jest pełna transparentność. Każdy urzędnik państwowy i pracownik uczelni powinien mieć w internecie wirtualne dossier zawierające informacje o jego wykształceniu, karierze zawodowej oraz trybie powołania na aktualnie zajmowane stanowisko – włącznie z zapisem, kto personalnie przekazał mu daną funkcję.
Po drugie, w przypadku wyborów władz instytucji państwowych należy rozważyć zerwanie z tradycją głosowań tajnych. Jeśli rektor uczelni czy dyrektor instytutu okaże się przekrętasem – warto wiedzieć, kto go rekomendował, kto go wybrał na to stanowisko.
Po trzecie, zawody należy sukcesywnie uwalniać z kagańca pozostałości systemu cechowego. Dyplom powinien dawać prawo wykonywania danej pracy, a przynależność do izb, stowarzyszeń czy korporacji powinna być całkowicie dobrowolna.
Po czwarte, może warto ustawowo ograniczyć lub uniemożliwić zatrudnianie krewnych w urzędach?
Po piąte, odpolitycznić i odkolesiować przynajmniej część struktur. Sprawić, by urzędnicy nie mogli być członkami partii politycznych, stowarzyszeń czy fundacji. Całkowicie zakazać działalności podmiotów utajniających listę członków.
Publicysta Lech Jęczmyk wyraził kiedyś myśl, że ze starcia komunizmu z kapitalizmem zwycięsko wyszedł feudalizm. Patrząc wokoło nie sposób odmówić mu racji. Patroni, klienci, „swojacy”, kolesie… Niewidzialna pajęczyna oblepia nasz świat. Najwyższa pora zacząć coś z tym robić.
Andrzej Pilipiuk
Tekst ukazał się w dwumiesięczniku „Polonia Christiana”, numer 98 (maj-czerwiec 2024)
Kliknij TUTAJ i zamów pismo w wersji elektronicznej lub papierowej