W sierpniu 1920 roku pod Warszawą żołnierze polscy zdołali powstrzymać pochód światowej Rewolucji. Kto tego nie rozumie, kto próbuje zredukować ówczesne zmagania do rozgrywki między dwoma sąsiadującymi państwami, ten deprecjonuje rangę naszej wiktorii, przez historyków słusznie zaliczanej w poczet bitew decydujących o losach świata.
I. Ojcowie zwycięstwa
Sierpniowa operacja warszawska zakończyła się klęską bolszewickiego Frontu Zachodniego dowodzonego niefortunnie przez Michaiła Tuchaczewskiego. Wróg nie zdołał zająć polskiej stolicy. Dziesiątki tysięcy krasnoarmiejców poszło w niewolę bądź legło trupem na polu walki. Celebrowanie kolejnych rocznic Cudu nad Wisłą stało się u nas okazją do kłótni o osobę „prawdziwego autora zwycięstwa”.
Wesprzyj nas już teraz!
Polacy działali wedle planu opracowanego przez szefa Sztabu Generalnego generała Tadeusza Rozwadowskiego (przy współudziale pułkownika Tadeusza Piskora i kapitana Bronisława Regulskiego). Plan zatwierdził Naczelny Wódz Józef Piłsudski, nanosząc drobne modyfikacje. Na tym jednak nie koniec, bo Rozwadowski szybko dokonał kolejnych korekt, m.in. wzmacniając siły 5 Armii generała Władysława Sikorskiego (te zmiany wzburzyły Piłsudskiego, ale potem to właśnie zastępy Sikorskiego przez kilka kluczowych dni wzięły na siebie główny impet nieprzyjaciela).
Wielbiciele Piłsudskiego podkreślają jego osobiste dowodzenie Grupą Manewrową, na czele której przeprowadził kontratak znad Wieprza przeciw lewemu skrzydłu wojsk Tuchaczewskiego. Zasług Grupy Manewrowej nie sposób przecenić, jednakże większość ciężkich bojów operacji warszawskiej stoczyły wcześniej armie generałów Sikorskiego i Latinika. Gdyby te związki operacyjne zostały pokonane, uderzenie znad Wieprza nie na wiele by się zdało. Przy tym wszystkim Piłsudski stając na czele Grupy Manewrowej zredukował swą rolę Naczelnego Wodza do funkcji dowódcy szczebla operacyjnego, pozbawiając się możliwości kierowania całą bitwą. Całość naszych działań musiał koordynować generał Rozwadowski, który zresztą zachowywał się lojalnie wobec Piłsudskiego jako zwierzchnika, informując go o swych poczynaniach.
A może, jak chcą wielbiciele nowinek technicznych, zwycięstwo dał nam na talerzu nasz radiowywiad? Przecież nasz utalentowany matematyk Jan Kowalewski, podówczas młody porucznik, złamał szyfry bolszewickie, zyskując dostęp do treści planów i rozkazów wroga.
Tyle tylko, że genialny kryptolog dokonał swego wiekopomnego czynu jeszcze we wrześniu 1919 roku, a znajomość tajemnic nieprzyjaciela jakoś nie uchroniła Piłsudskiego przed poważnymi błędami (w tym przed zorganizowaniem katastrofalnej w skutkach wyprawy kijowskiej). Podczas bitwy o Warszawę kontrola korespondencji wroga z pewnością bardzo nam pomogła, ale sytuacja na polu bitwy zmieniała się niezwykle dynamicznie i nie wszystko dało się zaplanować w zaciszu sztabowych gabinetów. Niekiedy walczące wojska działały dosłownie po omacku i szczególnie wtedy wyniki zmagań zależały od inicjatywy żołnierskich „dołów”. Najbłyskotliwsi wodzowie nie zdziałaliby wiele, gdyby nie stało kompetentnych oficerów liniowych, prowadzących hufce bezimiennych „ludzi z karabinami”.
Wiktorii warszawskiej nie sposób więc przypisać jednej, jedynej osobie. Było to zwycięstwo zespołowe.
II. Chłopcy malowani albo armia bosych
Osoby zachwycające się barwnym kwieciem na ogół zapominają o roli szarego, przeważnie niewidocznego korzenia. Takim korzeniem zwycięstwa była praca wojskowego zaplecza. Armia maszeruje na żołądkach swych żołnierzy i jedyną drogą do sukcesu jest zapewnienie ciągłości dostaw. O co musieli się wtedy kłopotać nasi kwatermistrzowie niech uzmysłowi choćby mozaika uzbrojenia, wymagającego odmiennej amunicji i części zamiennych. Wojsko Polskie miało na stanie karabiny niemieckie, austriackie, rosyjskie, francuskie, nawet japońskie czy meksykańskie – razem dwadzieścia pięć wzorów w ośmiu różnych kalibrach! Kadra dowódcza użytkowała, bagatela, dziesięć modeli rewolwerów i pistoletów. Do tego artyleria pościągana z różnych stron świata, kilkadziesiąt typów samolotów, najrozmaitsze elementy wyposażenia, różne sorty mundurowe… Wszystko to w kraju ledwo co odrodzonym z niewoli, zrujnowanym przez lata Wielkiej Wojny, zwyczajnie biednym.
Obrazy mistrzów malarstwa, filmy, pozowane fotografie, wreszcie stronice powieści pokazują nam zmierzające na pola bitew karne szeregi piechurów i kawalerzystów – dziarskich, nieźle odżywionych, odzianych w nieskazitelnie czyste mundury, nawet nienagannie ogolonych. Tymczasem rzeczywistość była odmienna, wprost potworna w swej szpetocie. Wojsko szło w bój obdarte, głodne, chore. „Brudne i zawszone sienniki, albo brak sienników, koców, płaszczy, naczyń do jedzenia, manierek, łyżek…” – takie raporty powtarzały się w nieskończoność.
Służba w owo lato i tak była znośniejsza niż w trakcie ostatniej zimy, kiedy podczas siarczystych mrozów żołnierze wykonywali swe obowiązki częstokroć pozbawieni płaszczy, a nawet butów („Nie wiem, jak oni to wytrzymują!” – raportował z podziwem jenerał Adrian Carton de Wiart, szef brytyjskiej misji wojskowej). O zwycięzcach spod Warszawy mówił premier Wincenty Witos: „Co najmniej połowa była bez obuwia, idąc bosymi, pokaleczonymi nogami po ostrych żniwnych ścierniskach”. Dość powiedzieć, że kiedy nasi zdobyli okazały sztandar bolszewicki, zamiast chlubić się rzadkim trofeum, pocięli go zaraz na onuce, by dać ulgę umęczonym stopom…
III. Prawo do strachu bądź hartowanie stali
Była to wojna wielu paradoksów. Obie strony rzuciły do walki najnowsze dostępne zdobycze techniki – lotnictwo, broń pancerną, artylerię i karabiny maszynowe; w eterze trwały zmagania szyfrantów i deszyfrantów. A równocześnie, jak przed wiekami, szarżowały fale jeźdźców z szablami i lancami w dłoniach; jak dawniej w bezpośrednim zwarciu rozstrzygał cios kolbą, bagnetem, nożem. Miarą desperacji Polaków były sformowane oddziały… kosynierów, na szczęście tym razem trzymane tylko w rezerwie.
W tej alei zasłużonych, znanych i mniej znanych, w rocznicowych wspominkach zwykle brakuje miejsca dla ludzi, którzy wykonywali wyjątkowo niewdzięczne zadania; co najwyżej wspomina się o nich półgębkiem, choć przecie byli niezbędni. Żołnierze żandarmerii i sądownictwa wojskowego również wnieśli wkład w zwycięstwo. Efekty ich pracy to tysiące aresztowanych i setki egzekucji; unieszkodliwieni szpiedzy i dywersanci, ale także pospolici rzezimieszkowie, mordercy, gwałciciele, rabusie, wśród nich i tacy, których postępki zhańbiły polski mundur. Eliminacja takich jegomościów czyniła świat lepszym. Nie na darmo władza dzierży w ręku miecz.
Kombatanci zasłużyli na pomnik ze spiżu, nie z lukru. U nas niedouczeni szydercy zwykli kpić z sowieckich „oddziałów zaporowych”, w brutalny sposób motywujących do walki „bojców” Armii Czerwonej. A przecież w krytycznych momentach roku 1920 także generałowie Rozwadowski i Haller kazali ustawiać za plecami naszych walczących kordony z karabinami maszynowymi i strzelać bez pardonu do uciekających z pola walki. Czy ktoś jest tym zgorszony? Czy ktoś ośmieli się szydzić?
Nikt nie ujmie chwały polskim herosom, kiedy powiemy otwarcie, że i w naszych szeregach nie wszyscy byli ze stali; że nieodłącznym towarzyszem żołnierza był lęk dławiący gardło; że miały miejsce wybuchy zbiorowej paniki. Ktoś musiał nad tym zapanować, wykonać dramatyczną powinność, po której zostają złe sny, której nikt nie wspomni na akademii szkolnej.
IV. Cud nad cudy
Przed bitwą warszawską generalnie zawiodły próby masowej mobilizacji do Wojska Polskiego obywateli narodowości żydowskiej, niemieckiej, ukraińskiej. Ale rzesze ludu polskiego też nie od razu pociągnęły pod biało-czerwone sztandary. Z pozoru sprawa była oczywista. Ludziom, którym udało się przetrwać cztery lata czyśćca Wielkiej Wojny, znów kazano ruszać na front. Nie mogło to wzbudzić entuzjazmu. Jednak problem był o wiele głębszy.
Na przestrzeni wcześniejszych stu lat bez porównania więcej Polaków walczyło w szeregach armii państw zaborczych niż w oddziałach narodowych w kraju i na obczyźnie. Jakaś część, wcale niemała, mieszkańców ziem polskich poczęła duchowo wrastać w rozbiorowe imperia, stawać się ich częścią. Jeżeli bywało, że chłop rżnął „polskich buntowników”, a szlachcic polował na nich odziany w obcy mundur, to wcale niekoniecznie z powodu sprzedajności, za judaszowe trzydzieści srebrników. W oczach lojalnych poddanych trzech cesarzy konspiratorzy i insurgenci podnosili bunt przeciw legalnej władzy.
Między mieszkańcami trzech zaborów istniały wielkie różnice i animozje. Nie wygasły one z dnia na dzień. Nie było wcale oczywiste, że dotychczasowi poddani obcych monarchów nagle poczują się jedną wspólnotą. Gorzej, bo nie wszystkie aspekty odrodzonej Rzeczypospolitej były takie świetlane, jak wynikałoby to ze szkolnych czytanek. W ubogim, zrujnowanym przez działania wojenne państwie pleniła się korupcja, kumoterstwo, partyjne swary, zwyczajny bandytyzm…
W Wojsku Polskim kadrę oficerską i podoficerską tworzyli ludzie służący przedtem w różnych armiach, wyszkoleni wedle odmiennych wzorców. Żołnierze byli nie tylko niezgrani. Mieli za sobą służbę we wrogich obozach, jeszcze niedawno strzelali do siebie. Zły przykład niezgody szedł z góry. Dla nikogo nie były tajemnicą zażarte spory „trzech Józefów” – Piłsudskiego, Hallera i Dowbora-Muśnickiego. Charles de Gaulle, podówczas doradca wojskowy w stopniu kapitana, zauważył bystrze: „Piłsudski nie chce Hallera oglądać nawet na obrazie”.
W tej sytuacji niejeden obywatel nowopowstałego kraju nad Wisłą mógł wzdychać z rozrzewnieniem za ustabilizowanymi czasami rządów obcego, ale przewidywalnego monarchy. A jednak latem 1920 roku, niemal w ostatniej chwili, nadeszło przebudzenie. Jedność narodowa – tak rzadka w naszych dziejach – w owe gorące miesiące stała się rzeczywistością. To był największy cud tamtego czasu.
Cud wykuwały zastępy działaczy politycznych i społecznych, nauczycieli, artystów, kapłanów. Ksiądz Ignacy Skorupka prowadzący żołnierzy wprost w paszczę śmierci pod Ossowem to przykład pomnikowy. Ale wpierw były dziesięciolecia codziennej, często niewdzięcznej, a niekiedy niebezpiecznej pracy wychowawczej, religijnej i patriotycznej, owoc wysiłku kilku pokoleń. „Tyś nas uczynił Polakami!” – wołała niewiele lat wcześniej delegacja górali do Henryka Sienkiewicza. Świadomość narodowej odrębności dawały polska książka, polska pieśń, polski pacierz, i jeszcze wieczorne gawędy o rycerzach z kresowych stanic opowiadane młodym przy stołach i ogniskach.
– Żołnierz musi wiedzieć za co walczy, za co ginie – rzekł u zarania niepodległości premier Witos.
V. Pobratymcy i bratankowie
W wojnie polsko-bolszewickiej u boku bez mała milionowego Wojska Polskiego stanęło także kilkadziesiąt tysięcy cudzoziemców. Brak miejsca pozwala jedynie napomknąć o garści zuchów z Francji, Włoch i USA. Jednakowoż wystąpiły także wielotysięczne formacje narodowe Ukraińców i Rosjan.
Warszawę łączył oficjalny sojusz z tak zwaną Ukraińską Republiką Ludową (URL), efemerycznym państewkiem, na czele którego stał wielki mistrz Wielkiej Loży Ukrainy, Symon Petlura, tytułowany naczelnym atamanem i prezesem dyrektoriatu. Atamanów na Ukrainie była w tym czasie nieprzebrana mnogość i wcale nie uważali się oni za mniej ważnych od jakiegoś tam mistrza farmazonów. Z pewnych powodów (o których długo by prawić) Józef Piłsudski uznał Petlurę za przywódcę narodu ukraińskiego i wsparł zbrojnie ideę budowy samostijnej Ukrainy. Owo zaangażowanie omal nie zakończyło się katastrofą państwa polskiego.
Petlura łudził Polaków wizją wielusettysięcznej armii swych rodaków, którzy mieli ochotnie pospieszyć na jego rozkazy. Niewiele z tego wyszło, bo „dobrowolców” (ochotników) stawiła się jeno garść. Do lata 1920 roku farmazoński ataman, stosując przymusowy pobór i masowo wcielając w szeregi jeńców bolszewickich narodowości ukraińskiej (pochwyconych i przekazanych mu przez Polaków), zdołał zgromadzić raptem dwadzieścia tysięcy żołnierskich „stanów żywieniowych” (etatów), z tego tylko połowę w oddziałach liniowych.
Jeszcze wcześniej niż petlurowcy wsparła Polaków ochotnicza Legia Rosyjska w sile batalionu, potem zaś większe jednostki – brygada kawalerii dońskiej esauła Wadima Jakowlewa, brygada kubańców pod esaułem Aleksandrem Salnikowem, wreszcie 3 Armia Rosyjska jenerała Borisa Piermikina. Była także Rosyjska Ludowa Armia Ochotnicza generała Stanisława Bułak-Bałachowicza, dla potrzeb propagandy czasem nazywana „wojskiem białoruskim”. Dla kogoś z zewnątrz zadziwiający musiał być ten alians polskich niepodległościowców, ukraińskich nacjonalistów i wiernych synów Matuszki Rossiji. Aż dziw, że koalicjanci nie chwycili się nawzajem za łby.
Gdy bolszewicka nawała szła na Warszawę, z pomocą pospieszyły nam Węgry. „Nie wiemy, co zadecydują państwa zachodnie. My musimy być gotowi, aby stanąć po stronie Polski. Los Polski jest naszym losem!” – wołała prasa nad Dunajem. Bratankowie przekazali nam ogromne ilości amunicji karabinowej i artyleryjskiej oraz różnorakiego sprzętu wojskowego. Zaoferowali także trzydziestotysięczny kontyngent kawalerii, ale zachodni alianci oraz rząd Czechosłowacji storpedowali akcję wojskową dzielnych Madziarów.
Dzisiaj polityczni wajchowi nad Wisłą, łaszący się do wybranych obcych ambasad oraz „uprawiający politykę historyczną” wedle bieżącego zapotrzebowania, próbują „wygumkować” bądź zbagatelizować tamtą węgierską pomoc. Jednak pamięć o niej zapisana jest we wdzięcznych polskich sercach – i żadna obca dłoń tego nie przekreśli.
VI. Warszawa a Krym czyli wojna rosyjsko-bolszewicka
Wypada wiedzieć, że armie bolszewickie maszerujące na Warszawę nie były narzędziem tradycyjnego rosyjskiego imperializmu. Prezentowały całkowicie nową, internacjonalistyczną jakość, nie tylko z powodu wieloetnicznego składu oraz dominacji obcoplemiennych aktywistów na kierowniczych stanowiskach Sowdepii. Wodzom Rewolucji światowej nie chodziło o samą Rosję czy Polskę. Mieli w planach podpalić glob. Nieprzypadkowo zaliczali żołnierzy polskich do „białych” (to jest kontrrewolucjonistów), wzywali do rozprawy z Białą Polską i białopolakami.
„Nadchodzi burza. Płomienie rewolucji proletariackiej rozprzestrzeniają się po całej Europie. Rewolucja jest niezwyciężona!” – głosił apel Kominternu. „Przez trupa Białej Polski wiedzie droga ku ogólnoświatowej pożodze!” – zwracał się do swych „bojców” dowódca Frontu Zachodniego. Zaś ideologia komunistyczna rozprzestrzeniała się niczym dżuma, nie uznając granic, zarażając dusze i sumienia na całej planecie.
Wcześniej świat oglądał już takie widowiska. Po rewolucji (anty)francuskiej 1789 roku przez dobre ćwierć wieku Europa była pustoszona przez wojska wpierw republikańskie, potem napoleońskie. Armie „postępowych” zdobywców rychło stały się wielonarodowe. W Wandei i Bretanii Francuzi zabijali Francuzów, ale potem we Włoszech, Hiszpanii czy Tyrolu rewolucyjny żołdak obracający w ruinę stary świat, rozstrzeliwujący jeńców, gwałcący zakonnice, profanujący kościoły już niekoniecznie wywodził się znad Sekwany. Cudzoziemskich adeptów „postępu” i „boga wojny” przyciągały szczytne idee bądź przyziemne interesy.
Podobny mechanizm dało się zaobserwować w Rosji po 1917 roku. Tamtejsza Kontra (Kontrrewolucja) próbowała zatrzymać rewolucyjny kataklizm, zupełnie jak niegdyś Wandejczycy i szuanie, i zapłaciła za to milionami trupów. Nieprzypadkowo skrwawione ziemie nad Donem znane były jako „kozacka Wandea”.
„Nie można zrównać Sowietów z Rosją, władzy sowieckiej z rosyjskim narodem, kata z ofiarą!” – wołał wódz kontrrewolucyjnej Białej Armii, generał Anton Denikin, skądinąd w połowie Polak, po matce de domo Wrzesińskiej.
Boża ta twoja biała sprawa,
Ciało twe białe – w piach!
To nie łabędzi na niebie gromada,
To Białej Gwardii święta armia.
Biała idea topnieje, ginie…
Starego świata ostatni sen:
Młodość – Waleczność – Wandea – Don
– rozdzierają serce strofy Mariny Cwietajewej.
Po dwóch latach straszliwej wojny domowej skąpana we krwi Rosja zdawała się być wydana na łup bolszewikom. A jednak w czerwcu 1920 roku, na dwa miesiące przed bitwą warszawską, kiedy nasze siły cofały się pod naporem wroga, z nieoczekiwanej strony nadeszła odsiecz.
Oto na Półwyspie Krymskim następca Denikina na stanowisku dowódcy Białej Armii, jenerał Piotr Wrangel, zdołał zgromadzić i rzucić przeciw bolszewikom czterdzieści tysięcy żołnierzy. „Biali” Rosjanie przedarli się przez pozycje „czerwonych” i parli na północ, docierając aż do Mariupola i Aleksandrowska, witani entuzjastycznie przez ludność uciemiężoną pod komunistycznym jarzmem. Bolszewicy, aby ratować trzeszczący front południowy, musieli skierować nań swoje dywizje z Kaukazu, zamiast wysłać je przeciw Polakom.
Ofensywa Wrangla została powstrzymana dopiero we wrześniu. Strach bolszewików przed odrodzeniem potęgi Białej Armii mógł być jednym z powodów pospiesznego podpisania zawieszenia broni z Polską. W następnych miesiącach rewolucjoniści dokonali podboju Krymu i przeprowadzili ludobójczą rzeź tamtejszych „białych” Rosjan i ich rodzin, zamieniając Półwysep w „cmentarz Rosji”.
VII. Czekając na jutro
Jest pewne, że przegrana w roku 1920 oznaczałaby dla Polski utratę niepodległości. Ale na tym bolszewicka konkwista raczej by się nie zakończyła. Zwycięstwo Armii Czerwonej pod Warszawą mogło okazać się katastrofalne także dla rozległych obszarów Europy – zrujnowanej przez Wielką Wojnę, pełnej rzesz ludzi niezadowolonych i głodnych, podatnych na podszepty radykałów. W owo gorące lato żołnierz polski ocalił nie tylko własną Ojczyznę, ale i powstrzymał rozprzestrzenianie się rewolucyjnego pożaru również na inne kraje.
Wszakże nie upłynęło wiele dekad, a „błędy Rosji” rozlały się po świecie, choć trzeba mieć świadomość, że sama Rosja tych błędów nie zrodziła. Rosjanami nie byli Marat ani Robespierre, Marks ani Parvus. Błędy przybyły na wschód w zaplombowanym wagonie, pod nadzorem niemieckich służb specjalnych, przy finansowym wsparciu pewnych kręgów zachodniej finansjery.
Rewolucja światowa nie zakończyła się z chwilą upadku Robespierre’a, nie zdechła wraz ze Stalinem i Berią, jej końca nie wytyczył upadek berlińskiego muru. Owo monstrum wciąż żyje, przepoczwarza się, sięga po wciąż nowe narzędzia, dostosowuje się do nowych czasów. Nadal wdziera się w nasze życie, wyciąga szpony po Polskę, po cały świat. Nie pojmują tego dzisiejsi nadwiślańscy politycy, tak zachwyceni swą rzekomą „wyższością cywilizacyjną” (ta ich „wyższość” ma wynikać z faktu, iż – parafrazując Carla Schmitta – przeszli już od etapu pokornego całowania wschodnich walonek do równie namiętnego lizania zachodnich lakierków). Zachowały aktualność słowa, które w pamiętnym roku 1920 skierował do Polaków wielki przyjaciel naszego narodu, rosyjski pisarz i filozof Dmitrij Mereżkowski:
– Dzień dzisiejszy jest czarny, okropny, a jutro będzie jeszcze okropniejsze, czarniejsze. Oto ciągną na was, na całą Europę nieprzeliczone hufce barbarzyńców; ciągnie coś podobnego do królestwa Antychrysta.
Andrzej Solak