18 lipca 2024

Część mediów, wśród nich nieoceniona w takich sytuacjach „Gazeta Wyborcza”, uczciło skon aktora Jerzego Stuhra osobliwym nekrologiem. Nieboszczyk został przedstawiony jako „syn Mitteleuropy”.

Owo pośmiertne miano ponoć miało nawiązywać do wywiadu, jakiego przed laty aktor udzielił „Newsweekowi”. Pan Jerzy zwierzył się wówczas, że w poszukiwaniu swych korzeni jął drążyć „rodzinne opowieści”. A rodzinę, trzeba tu rzec, posiadał ciekawą (o czym później). Tym niemniej wnioski wyciągnięte z przeszłości okazały się dość zaskakujące:

– Uspokoiłem się – relacjonował Stuhr – gdy dotarłem do zjawiska, które nazywa się Mitteleuropa. Powiem coś, co nie jest może popularne, ale ja bardziej czuję się Mitteleuropejczykiem niż Polakiem. Polakiem czuję się głównie przez język […]. Na słowiańską fantazję jestem za porządny i zbyt do porządku przywiązany. […] Mitteleuropa to mój świat.

Wesprzyj nas już teraz!

Chciałoby się wierzyć, że pan Jerzy „chlapnął” tutaj o sprawie, o naturze której nie miał bladego pojęcia. Nie byłoby to szczególnie dziwne w kraju nad Wisłą, gdzie powszechną manierą komediantów i śpiewaków jest „eksperckie” wypowiadanie się na wszelkie możliwe tematy z intencją pouczania maluczkich, co niekiedy staje się powodem (niezamierzonej) uciechy u publiczności. W takim przypadku pośmiertny „awans” Stuhra na „syna Mitteleuropy”, mimo wszystko, uczyniłby mu krzywdę.

Nie chcę tu pastwić się nad zmarłym, obok ledwie co usypanej mogiły. Niechaj to będzie słowo do tych, którzy wysługiwali się postacią aktora do własnych, politycznych celów i którzy najwyraźniej zamierzają robić to dalej. Jerzy Stuhr powiedział i popełnił w życiu wiele słów i czynów – mądrych, mniej mądrych i całkiem głupich. Czemu akurat Mitteleuropa tak rozpaliła wyobraźnię żałobników?

Sen o imperium

Termin Mitteleuropa (Europa Środkowa) był używany wśród geografów, historyków, ekonomistów i publicystów już w pierwszej połowie XIX wieku (by wspomnieć choćby Friedricha Lista, prekursora niemieckiej geopolityki). Człowiekiem, który nadał temu pojęciu światowy rozgłos i dzisiejsze znaczenie był pastor Friedrich Naumann, ewangelicki teolog i pisarz polityczny. Jego książka „Mitteleuropa” wydana w roku 1915 zdobyła niebywałą popularność. Autor ze swadą nakreślił przejrzysty plan omotania tytułowego regionu – ziem położonych między Bałtykiem, Morzem Czarnym i Adriatykiem – mackami imperialnych wpływów Berlina.

Imperium kolonialne od dawna śniło się po nocach Teutonom. Kajzerowskie Niemcy zdobyły przyczółki w Afryce, Chinach i w Oceanii, które jednakowoż przedstawiały się dość mizernie na tle bezmiaru włości brytyjskich czy francuskich. Dzikie lądy zostały już podzielone między europejskie mocarstwa i trudno było marzyć o zmianie tego stanu posiadania bez wikłania się w niebezpieczne konflikty. Istniały jednak inne rozwiązania. Toż przecie takim rosyjskim carom ani w głowie były zbrojne wojaże po Czarnym Lądzie, a mimo to przez długie wieki imperium Romanowych obrastało w tłuszcz, wytrwale konsumując ziemie „najbliższej zagranicy”.

Nie od rzeczy jest wspomnieć, że już w XIX stuleciu w Niemczech weszły do powszechnego dyskursu tak interesujące terminy, jak: „przestrzeń życiowa” (niem. Lebensraum), „naród pozbawiony przestrzeni” (Volk ohne Raum), „dopasowywanie przestrzeni” (Raumanpassungsart), „terytorium narodowe i terytorium kulturowe” (Volksboden und Kulturboden), „cały naród w jednym państwie” (Ein Volkein Staat), „krew i ziemia” (Blut und Boden), czy wreszcie przesławne „parcie na wschód” (Drang nach Osten)…

Wizja Mitteleuropy pastora Naumanna, przecież nie pierwszy pomysł na zapewnienie supremacji narodu niemieckiego na wzmiankowanym obszarze Starego Kontynentu, imponowała rozmachem. Przedstawiono precyzyjny plan budowy środkowoeuropejskiej wspólnoty pod przewodem Berlina, wciągającej ziemie i zamieszkujące je ludy w krąg cywilizacji niemieckiej. Naturalną konsekwencją germańskiej dominacji kulturowej miała być hegemonia Niemiec na płaszczyźnie politycznej, gospodarczej i wojskowej.

Projekt Naumanna został uznany przez czynniki rządowe w Berlinie za oficjalny cel wojenny Rzeszy. Podwalinami przyszłej wspólnoty miała stać się sieć marionetkowych państewek (Królestwo Polskie, Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina), połączonych z Berlinem „wiecznym” sojuszem antyrosyjskim. Plany te przekreśliła klęska wojenna państw centralnych.

***

Dziś są i tacy, którzy próbują umiejscowić termin Mitteleuropa w innym kontekście, w kategoriach… sentymentalnych (!). Podobno wśród historycznych sklerotyków modne są rzewne westchnienia za rządami „dobrego cysorza z Wiednia”, kiedy ziemie monarchii Habsburgów od Zbrucza po Adriatyk rzekomo „stanowiły jedność” (rzecz jasna takie zachwyty nad czasami rozbiorów są możliwe jedynie przy równoczesnych stanach wybiórczej amnezji, wymazującej wspomnienia choćby rabacji galicyjskiej czy lasów szubienic arcyksięcia Fryderyka).

Jednakże rozgłos i historyczne znaczenie wizji wielebnego Naumanna sprawiają, że dzisiaj nie sposób traktować lansowania określenia „syn Mitteleuropy” bez odniesienia się do naumannowego projektu. Ewentualne gadanie o wieloznaczności pojęcia byłoby tylko mydleniem oczu.

Misja wśród polskich dzikusów

Słowa „kolonizacja” i „imperium” są wielobarwne, wcale niełatwe do jednoznacznej oceny. Ongiś pojęcia „cywilizacyjna misja” i „krzewienie wiary chrześcijańskiej wśród pogan” niekoniecznie musiały być wyświechtanym sloganem, tylko uzasadniającym ekonomiczny wyzysk. Kolonizacja miewała bowiem przeróżne oblicza. Europejscy zdobywcy w Afryce, Ameryce czy Azji bywali traktowani przez poszczególne ludy tubylcze nie zawsze jako najeźdźcy; czasem jako partnerzy w interesach, albo wojskowi sojusznicy (przeciw innym ludom tubylczym lub innym Europejczykom). Mowa o zjawisku, które trwało przecież szereg stuleci, na ogromnym obszarze.

Twórczym pomysłem Niemców było przeniesienie idei „cywilizacyjnej misji” z krain, w których tuziemcy uprawiali rytualny kanibalizm, wyrywanie serc na ołtarzach pogańskich bóstw czy składanie noworodków w ofierze „świętym” krokodylom – w realia Europy Środkowej, pośród chrześcijańskie narody szczycące się dorobkiem kulturowym i wielowiekową tradycją państwową, teraz tłamszone pod pruskim butem. Dla potrzeb propagandy Niemcy przedstawiali podbijane obszary, szczególnie zamieszkane przez Słowian, jako cywilizacyjną pustynię.

Trzeba przyznać, że pastor Naumann i jego naśladowcy różnili się od tępego Prusactwa, narzucającego swe porządki prostacką przemocą. Woleli działania bardziej misterne, za wzór biorąc sobie imperium brytyjskie. Jakim cudem, dociekali, garstka Anglików dała radę rządzić choćby wielomilionowymi Indiami, czy gigantycznymi obszarami Afryki?

Brytyjczycy działali przemyślnie, a przy tym na swój sposób uczciwie. Z grubsza chodziło im o to, by skorumpować tubylcze elity i poddać je ścisłej kontroli, a masom podnieść dotychczasowy poziom życia, w zamian za lojalność. Jasne, że dobrotliwość białego bwana kubwa czy sahiba miała swoje granice. Do sprawnego rządzenia, jak wiemy, potrzebna jest smakowita marchewka, ale i gruby kij. Dobrze było rozdawać tubylcom perkal i paciorki, potem budować im szkoły i szpitale, ale w rezerwie trzymać kartaczownicę Gatlinga, a jeszcze lepiej karabin maszynowy Maxima.

Jakież złe rzeczy nas czekają,

Gdy mamy Maxima, a oni nie mają?

– optymistycznie patrzył w przyszłość poeta.

Na co dzień bagnety i pałki „czerwonych kurtek” nie były konieczne. W razie potrzeby tubylcza policja biła równie mocno. Wystarczało pamiętać o utrzymywaniu miejscowych elit w stanie pełnej zależności.

Pokochacie nas! Musowo!

Pastor Naumann nie doczekał realizacji swych imperialnych planów. Jego ojczyzna poniosła militarną klęskę, która wszakże nie przesądziła o ostatecznym upadku idei. Zadziwiające jak kraj, który sromotnie przegrał obie wojny światowe, każdorazowo sprawnie odbudowywał swą mocarstwową pozycję. Koniec Zimnej Wojny, rozpad Związku Sowieckiego i nastanie epoki keine Grenzen dały okazję do politycznej i ekonomicznej ofensywy Niemiec, ukierunkowanej przede wszystkim na kraje Europy Środkowej. Jakby nie patrzeć, była to spuścizna koncepcji Mitteleuropy.

Inni także posmakowali tego miodu, choć w mniejszym stężeniu. Dzisiejsza Unia Europejska jest uznawana za dziecię przede wszystkim polityków niemieckich. Wedle szumnych zapowiedzi miała być wspólnotą o charakterze opiekuńczym, a szybko przepoczwarzyła się w twór bardzo ładnie określany mianem podzespołu globalizacji. Dziś wiele nacji, na wschodzie i zachodzie kontynentu, narzeka na unijny kaganiec, na dominację Berlina. Jednak w przypadku naszego regionu kaganiec jest jeszcze ciaśniejszy, a smycz jeszcze krótsza.

Owszem, w pewnym momencie zdawało się, że sojusz Polski i Węgier da fundament pod szaniec chroniący tę część Europy; że będzie osią oporu, który przyciągnie innych i pomoże przeciwstawić się obcej ekspansji. Niestety, tubylcze elity z „Warszawki” przykładnie storpedowały ów alians, plunęły na wielowiekowe braterstwo, pogrzebały może ostatnią szansę ocalenia suwerenności – bo dla nich ważniejsze były rozkazy w sprawie Ukrainy…

Podstawą sukcesu Niemiec były dalekosiężne cele, jasno sformułowane jeszcze przez wielebnego Naumanna, nie ograniczone terminem rządowej czy poselskiej kadencji, tudzież konsekwentne działania. Tutaj sama nasuwa się kwestia Stuhra z komedii „Kingsajz”:

– Ja wiem, polokoktowcy nas nie kochają. Ale my ich będziemy tak długo kochać, aż oni nas wreszcie pokochają!

I tak Jerzy Stuhr pokochał Mitteleuropę.

Przypadki endeka Stuhra

Pora wrócić do naszego bohatera. Pan Jerzy pochodził z bardzo porządnej krakowskiej rodziny, co nie przeszkadzało niektórym oponentom tłumaczyć jego „politycznych” deklaracji cudzoziemskimi korzeniami. Familia Stuhrów przybyła bowiem do Krakowa z Dolnej Austrii, i to stosunkowo niedawno, w 1879 roku.

To akurat zarzut mało sensowny. Przodków nikt sobie nie wybiera, zaś w przypadku seniorów wzmiankowanego rodu chciałoby się widzieć więcej takich „obcych” na naszej ziemi. Wystarczy przypomnieć Oskara Stuhra (stryjecznego dziadka Jerzego), wziętego adwokata i społecznika, a przy tym działacza… Stronnictwa Narodowego. W międzywojniu pan mecenas zasłynął m.in. jako obrońca Adama Doboszyńskiego po jego „wyprawie myślenickiej”, reprezentował także stronę polską na procesie po głośnych zajściach w Przytyku (gdzie Polacy krwawo starli się z Żydami). Podczas okupacji niemieckiej z powodu patriotycznego zaangażowania zaliczył wpierw parę więzień, a potem KL Auschwitz (numer obozowy 947). Po wojnie zeznawał jako świadek na procesie pewnego nietuzinkowego Europejczyka, komendanta Rudolfa Hoessa.

Cóż za wspaniała postać, niepoddająca się dziejowym burzom! A przy tym modelowy przykład polskiej szkoły nacjonalizmu – doktryny w której nie liczyła się „czystość krwi”, „higiena rasowa” i tym podobne dyrdymały wymyślone przez zachodnich estetów; idei wyrosłej na chrześcijańskim gruncie, która jako warunku uznania polskości żądała szczerego przylgnięcia sercem do naszej wspólnoty kulturowo-cywilizacyjnej.

Czyż nie są fascynujące przykłady tych wszystkich niemieckich familii, wcale licznych, urzeczonych polskością, wprost zanurzonych w naszej literaturze i historii? Niemców z pochodzenia, ale Polaków z wyboru, co nie tylko kazali portretować się w sarmackich kontuszach, ale w godzinie próby stawali dla Polski nieulękle, na frontach i w miejscach kaźni?

Oczywiście nie tylko Niemców, by przywołać tu choćby tylko Platona Kosteckiego, endeckiego publicystę krwi rusińskiej (tak, RUSIŃSKIEJ, żadnej tam ukraińskiej, panowie propagandyści od „pojednania” z rezunami! Ukraińcy pisali o Kosteckim: „ruski popowicz z polską duszą” i „niebezpieczny lachoman”). Tenże polski nacjonalista o rusińskim rodowodzie, rzetelny gente Ruthenus, natione Polonus, przepięknie modlił się po ichniemu za Ojczyznę:

Wo imia Otca i Syna –

To nasza mołytwa:

Jako Trojca, tak jedyna

Polszcza, Ruś i Łytwa…

Aż dziw, że Jerzy Stuhr, drążąc te swoje historie familijne, nie zachwycił się takim antenatem, jak stryjeczny dziadek Oskar; że wolał jakieś modne, „europejskie” i „światowe” kocopały o Mitteleuropie… Ano, endeckie epizody rodzinne chyba raczej nie pomagały w środowisku towarzysko-politycznym, w jakie wplątał się pan Jerzy.

Długi, ciemny tunel

– A jak zobaczysz taki długi, ciemny tunel, to nie idź w stronę światła! – krzyczał dubbingowany przez pana Jerzego Osioł, próbując utrzymać przy życiu swego kumpla Shreka, ugodzonego wrażą strzałą.

Można rzec, że w ostatnich latach swego żywota aktor wdepnął w naprawdę ciemny tunel, czy może bardziej kanał. Nie jest mi łatwo pisać to o człowieku, którego uważam za geniusza aktorstwa; który w niezliczonych przypadkach potrafił nie tylko rozbawić publiczność do łez, ale i wycisnąć tragizm z najbardziej oślizgłej odgrywanej persony (vide mistrzowsko zagrana rola w „Wodzireju”). Z drugiej strony niespecjalnie odpowiada mi giętka postawa polityków i celebrytów, tych co nader sprawnie zachwycają się przyjemnym, letnim deszczykiem, kiedy czują spływającą im po gębach plwocinę („Gębę obetrą, a forsę przeliczą” – podsumował takich Tuwim).

Oto pan Jerzy jął nagle gromić nację polską, biadać nad tym, jak bardzo wstydzi się za Polskę, wstydzi się za Polaków, za granicą wstydzi się mówić po polsku… i tak dalej. Wzorem wielu komediantów znad Wisły uwierzył w swą dziejową misję i chłostał domniemane winy narodu, niczym wieszcz jaki, bądź inny prorok mniejszy. Trudno było nie odczuwać smutku i zażenowania, widząc jak człek obdarzony ogromnym talentem dokonuje takich strategicznych wyborów (czy jak kto woli taktycznego przegrupowania), włączając się w nachalnie lansowaną „pedagogikę wstydu”. Nie sposób nie zauważyć, że Jerzy Stuhr przez długie dekady miał świetny kontakt z polską publicznością, a na kulturalne deficyty sarmackiej nacji jął grzmieć dopiero, kiedy zaistniało na to medialno-polityczne przyzwolenie i zapotrzebowanie.

No cóż, nigdy nie uważałem, że każdy mój rodak zasługuje na uwielbienie. Ale Jerzy S. w swoich oskarżeniach preferował model odpowiedzialności zbiorowej. Trudno się dziwić, że jego westchnienia za Mitteleuropą były odbierane jako świadectwo poczucia wyższości cywilizacyjnej nadętego „światowca” nad tubylczym plebsem.

W końcu aktor zakosztował finału typowego dla takich dyżurnych Katonów, z zapałem piętnujących cudze przywary, ochotnie młócących pięścią w nieswoją pierś. Naigrawał się z „pijanych Polaków”, a po niejakim czasie życie rzekło mu, jak w pokerze: „Sprawdzam!”. Wypadł żałośnie.

***

Trzeba oddzielić dorobek twórcy od jego poglądów. Jerzy Stuhr był i pozostanie jednym z najwybitniejszych polskich aktorów. Jako osoba publiczna zasługuje na krytykę, ale przecie stanął już na Sądzie Boskim. Nam pozostaje w udziale złośliwa uciecha, gdy stare filmy z udziałem Stuhra są obsobaczane przez wojującą lewicę jako faszystowskie, antyfeministyczne, szowinistyczne i homofobiczne. Toż lewactwo i sodomici toczą pianę ze zbiorowego pyska, słysząc kultową kwestię Maksia z „Seksmisji”:

– Eee no, nie róbcie z nas pederastów!

Wypada nam westchnąć za spokój duszy zmarłego Jerzego, który przez kilka dziesiątków lat dawał widzom to, co winien dawać rasowy komediant – prawdziwie radosny śmiech, niekiedy wzruszenie i zadumę – a który pod koniec życia wyraźnie się pogubił. Niechże na końcu długiego, ciemnego tunelu ujrzy wreszcie Światło.

Andrzej Solak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij