24 sierpnia 2018

Ania z tęczowego wzgórza czyli lewicowy jak Netflix

Ponad 100 milionów subskrybentów, w tym blisko 400 tys. w Polsce – osiągnięcia platformy telewizyjnej Netflix robią wrażenie. W dodatku serwis nieustannie się rozwija, wydając krocie na pozyskiwanie kolejnych widzów. A przy tym sączy w ich umysły postępową propagandę.  

 

Netflix zrewolucjonizował rynek telewizyjny. Postanowił bowiem zrobić to, o czym marzyło wielu bawiących się internetowymi formatami wideo – spersonalizował treści, do jakich dociera widz. Jeśli lubisz filmy sensacyjne – Netflix prędko ci podpowie, jakie tytuły mogą cię zainteresować; jeśli komedie – również nie ma problemu. Wszystko to bez długoterminowych umów i bez namawiania do wykupienia ogromnych pakietów telewizyjnych. Widz płaci za to, co chce oglądać. I w dodatku ogląda, gdzie chce – na telewizorze, laptopie, tablecie czy smartfonie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

W dodatku wiele produkcji Netflixa prezentuje niezwykle wysoki poziom. Seriale dorównują wysokobudżetowym produkcjom filmowym, zaś filmy – tak, tak Netflix zajmuje się produkcją także większych formatów – potrafią swoim rozmachem wcisnąć w fotel. Wszystko dopasowane do gustów i guścików człowieka z pilotem w dłoni lub palcem trzymanym na smartfonie. Platforma bowiem bada dokładnie, jakie produkcje najczęściej wybieramy, w którym momencie kończymy je oglądać i przestajemy wracać do kolejnych odcinków ulubionego dotąd serialu.

 

Wszystko brzmi bajecznie, niemal jak ze snów sfrustrowanego gigantycznymi pakietami telewizyjnymi widza, gdyby nie fakt, że Netflix w swoich wysmakowanych produkcjach proponuje nam zalew propagandy. Próżno szukać tam wzorów do naśladowania, chyba że za takie mieliby uchodzić walczący o swoje „prawa” homoseksualiści lub zapici wódą policjanci.

 

Ania i homopropaganda

 

Jednym ze sztandarowych seriali Netflixa jest adaptacja „Ani z Zielonego Wzgórza”, odczytana oczywiście zgodnie ze wzorem współczesnych kryteriów. Twórcy serialu przedstawili historię tej sympatycznej dziewczynki, opierając się na genderowych nowinkach. Roi się tam więc od „prześladowanych” (nie wiadomo przez kogo właściwie, ale jednak zaszczutych) homoseksualistów, dziewczynek przebierających się za chłopców, chłopców „lubiących inaczej” innych chłopców, a nawet przebierającego się za kobietę pastora. Innymi słowy: cały skomplikowany labirynt przełamywania tzw. kulturowych stereotypów, stanowiących – jak uczą lewaccy ideolodzy – ciasny gorset społecznej opresji.  Jeśli zatem ktoś planował obejrzeć serial z dziećmi, łudząc się, iż zapozna pociechy z barwną opowieścią o Ani Shirley, ten się srodze zawiedzie.

 

Jednak obok natrętnej genderpropagandy, Netflix funduje nam inne produkcje, ukazujące świat pełen zła, mroku, pozbawiony nadziei. Wystarczy sięgnąć po serial „Narcos”, by zobaczyć, jak wygląda obraz totalnej moralnej zgnilizny. Serial opowiada historię pościgu za jednym z największych handlarzy narkotyków w historii świata. Pablo Escobar ścigany jest zatem przez, powiedzmy, „dobrych” policjantów. Jak łatwo się jednak domyślić czarny charakter niewiele różni się od swoich tropicieli. Lub – należałoby raczej napisać – oni sami niewiele różnią się od narkotywego bossa. Jeden jest erotomanem, drugi zaś pełnym obsesji alkoholikiem. Jak wiadomo bowiem, dobrzy ludzie wyginęli, a „przyjaciół to ja mam na Powązkach”. W takim świecie nie jest trudno stracić resztki wiary w to, że dobro może zwyciężyć. Liczy się wszak cwaniactwo i brudne metody. Kto ostrzej sfauluje – ten wygrywa. Taka logika zaczyna stopniowo ujmować widza, wszak wiadomo, że zasady są po to, by je łamać.

 

Obraz ten przypomina ponure sceny ze słynnego „House of Cards”, gdzie nieustannie dominowało zło i okrucieństwo. Całość sączyła w umysły widzów poczucie dekadencji, niemocy wobec wszechpotężnych polityków, wykoślawiając kategorie dobra i zła. Dobrym nie jest ten, kto postępuje w zgodzie z moralnym kodeksem, lecz ten, kto osiąga zamierzone cele. Czyni to z jednej strony dla własnej korzyści, z drugiej okazuje się przy okazji twardym przywódcą, reprezentującym godnie interesy swojego państwa.

 

Królewski oldschool i uśmiech rednecka

 

Jeśli Netflix pokazuje cokolwiek tradycyjnego, to jest to monarchia – ale ukazana oczywiście w taki sposób, w jaki pragnie ją widzieć wielu współczesnych – zdegenerowaną, zmurszałą, nie przystającą do współczesnych realiów, a wszelkie zasady przyzwoitości traktującą wyłącznie jako fasadę, niezbędną dla podtrzymania nieproduktywnej instytucji. Taki obraz przynajmniej wyłania się z serialu „The Crown”, ukazującego brytyjską monarchię w okresie upadku imperium, nad którym nie zachodziło słońce.

 

Powyższe przykłady można by jeszcze uzupełnić o rozmaite seriale dokumentalne, jednak szkoda czasu i miejsca, by opisywać tutaj całą zwartość Netflixa i analizować pod kątem natężenia lewackiej propagandy. Dość powiedzieć, że platforma znakomicie wpasowała się w obrany target – wielkomiejskiego odbiorcę, zachwyconego nowinkarstwem, tęczową awangardą, święcie przekonanego, że oto żyjemy w czasach absolutnego wyzwolenia spod tyranii chrześcijaństwa, dominacji płci męskiej, heteroseksualistów czy oderwanych do rzeczywistości monarchów. Słowem najpopularniejszy serwis internetowy video wzmacnia pseudintelektualne spojrzenie na współczesne nam czasy i historię.

 

Można w Netflixie znaleźć oczywiście pewne nieśmiałe próby nawiązywanie do konserwatyzmu „zdroworozsądkowego”, rodem z południa Ameryki. Jak słusznie zauważył nie tak dawno na łamach PCh24 Jerzy Wolak, właśnie w filmach klasy B możemy odnaleźć jeszcze okruchy normalności. Netflix również proponuje takie seriale, jak choćby „Strzelec” czy „Designated survivor”. Nietrudno się jednak domyślić, iż przez każdego ceniącego się „oglądacza” Netflixa są one traktowane jako klasyczne „odmóżdżacze”. Ani nie podbijają sieci, ani nikt się ich oglądaniem specjalnie nie chwali na Facebooku czy Instagramie. Próżno też szukać reklam takich produkcji – nie są to bowiem dla Netlflixa sztandarowe produkcje, porównywalne z tymi, opisywanymi powyżej.  Sztuka przecież – nawet ta Netflixowa – dzieli się na ekskluzywną i inkluzywną. Pierwszą „wypada” konsumować, by mieć o czym pogadać na Zbawiksie czy Zabłociu, zaś drugą można połknąć w trymiga a potem zapomnieć. Nawet jeśli po cichu ta druga oferta bardziej do widza przemówi.

 

„Netflix” swoim zasięgiem kształtuje trendy i popyt na określone treści. Włos się jeży na głowie, gdy przychodzi zastanowić się, jak mogą wyglądać produkcje tej platformy za kilka lat…

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij