Proboszcza parafii katolickiej katedry Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny w Moskwie, księdza Józefa Zaniewskiego, niektórzy nazywają „Apostołem Moskwy”. O tym, jak dzięki polskim salezjanom został kapłanem, jak przetrwała wiara w ateistycznym Związku Radzieckim i jak odradza się ona w Rosji – ksiądz Józef opowiada w rozmowie z Wiktorem Chrulem.
Wesprzyj nas już teraz!
Drogi ojcze Józefie, z siedemdziesięciu pięciu lat swego życia przez dwadzieścia pięć służy ojciec w Moskwie. Wielu katolików mieszkających w stolicy chciałoby się dowiedzieć, gdzie się ojciec urodził, dorastał…
Urodziłem się we wsi Zaniewicze. W rodzinie było ośmioro dzieci: pięciu synów i trzy córki. Ja byłem przedostatnim dzieckiem. Rodzina duża, dlatego od dzieciństwa nie przywykłem do samotności, lubię mieć wokół siebie ludzi.
Gospodarstwo było duże – gdzie tam jeszcze do kołchozów (Ojciec urodził się w 1941 r., podczas wojny. Przed wojną Zaniewicze znajdowały się w granicach Polski. Dopiero po zakończeniu wojny ziemie te w ramach Białoruskiej RR włączono do ZSRR i uwłaszczono prywatne gospodarstwa) – osiem hektarów gruntu i jeszcze brali ziemię do obrabiania od tych, którzy sami sobie z tym nie radzili.
Cztery klasy szkoły ukończyłem w Zaniewiczach, a pozostałe pięć – już w Litwinkach, w odległości trzech kilometrów. Latem chodziliśmy piechotą, zimą wozili nas saniami. Rodzice dbali o to, żebyśmy mieli podręczniki i zeszyty. Po dziewiątej klasie zacząłem pracować w kołchozie.
„OŻENEK” JAKO KROK KU KAPŁAŃSTWU
A kiedy pojawiły się pierwsze myśli o kapłaństwie?
– Nasz maleńki kościółek parafialny znajdował się na cmentarzu, w kaplicy. Mój brat był tam zakrystianem, a ja od dwunastego roku życia – ministrantem. Cioteczne siostry wstąpiły do zgromadzenia nazaretanek, często do nich jeździłem do Grodna. Kiedy wysadzono w powietrze kościół garnizonowy w Grodnie – farę Witoldową – a klasztor zamknięto, siostry zaczęły mieszkać w prywatnych domach, gdzie chroniły też wszystko, co dało się uratować z klasztoru.
Wtedy po raz pierwszy poczułem pragnienie, by zostać księdzem. Przeor podtrzymywał we mnie to marzenie, ale nie wiedział, jak można je spełnić przy nowej władzy. Inni księża – większość z nich przebywała już w więzieniach – również nie wiedzieli, dokąd powinienem się udać na naukę, i niechętnie prowadzili takie rozmowy, bojąc się nowych prześladowań.
Ale pewnego razu, w 1962 roku, miałem sen. W tym śnie moja zmarła siostra Teresa – która początkowo była nazaretanką, a po zamknięciu klasztoru wyszła za mąż, urodziła syna i przy porodzie zmarła – powiedziała mi szczegółowo, co powinienem zrobić, żeby zostać księdzem. Pomysł zmarłej siostry był następujący: mamy dalszych krewnych w Polsce, a oni mają córkę Halinę. Do niej można napisać, „ożenić się”, przeprowadzić do niej, a potem się „rozwieść” i żyć w Polsce, gdzie jeszcze są możliwości, żeby zostać księdzem.
Czy podzielił się ojciec z kimś tym pomysłem, o którym dowiedział się we śnie?
Tak, opowiedziałem swój sen proboszczowi. Uznał tę „kombinację” za interesującą, skontaktował się z matką Haliny i wyjaśnił jej wszystko. Zgodziła się, ale trzeba było jeszcze zgody samej Haliny. Dla młodej dziewczyny była to poważna sprawa: fikcyjnie wyjść za mąż, rozwieść się, a kto ją potem, rozwódkę, weźmie za żonę?
Ale wszystkim tym jakoś zawiadywał Pan Bóg – wszystko poszło dobrze, panna się zgodziła. Przyjechała do nas z Polski, mój brat saniami powiózł nas do sielsowietu i wzięliśmy ślub. O tym, że jest fikcyjny, nikomu nie mówiliśmy, wieś się cieszyła: „Josif się żeni!”.
Następnie załatwiałem formalności wizowe związane ze stałym pobytem w Polsce – zajęło to około roku. Załadowałem do wagonu bagażowego dużą wiejską skrzynię, nowy dwucylindrowy motocykl jawę i pozostały dobytek – solidnie przygotowałem się do zmiany stałego miejsca pobytu – i ruszyłem do Grodna. Dotarłem do Czyżewa (to za Białymstokiem), tam u ciotecznego brata wyładowałem bagaż i pojechałem do Białegostoku. Dzięki krewnym dostałem pracę w fabryce produkującej części zamienne.
I dopiero potem udałem się do młodej żony na drugi koniec Polski – pod Szczecin – i mówię: zajmijmy się rozwodem. W Białymstoku złożyłem w sądzie wniosek rozwodowy. Sędzia wzywa mnie i pyta: „Dlaczego?”, a ja odpowiadam, że ona ma już innego, nie doczekała się mnie…
W każdym razie dali nam rozwód. I tu chcę dobrym słowem wspomnieć moją „narzeczoną” i „żonę” Halinę – jaką odwagę musiała mieć ta młoda dziewczyna, żeby wstąpić w związek małżeński, z góry wiedząc, że jest fikcyjny i skończy się rozwodem… Bóg nie pozostawił jej ofiary niezauważonej: później szczęśliwie wyszła za mąż – poznała dobrego człowieka, urodziła czworo dzieci, do dziś szczęśliwie żyje niedaleko Szczecina.
FRANCISZKANIE, PAULINI I NA KONIEC – SALEZJANIE
A jak ojciec został salezjaninem?
Przede wszystkim szukałem kapłaństwa, ale doszedłem do niego przez śluby zakonne. Kiedy się rozwodziłem, siostry zakonne tymczasem umówiły się, że jakiś ksiądz spotka się ze mną i się mną zajmie, skieruje mnie do seminarium. Długo na niego czekałem w klasztorze nazaretanek, ale się nie doczekałem. Miałem znajomych w seminarium warszawskim, pojechałem tam, ale do chłopaka z ZSRR odnieśli się ostrożnie i niczego konkretnego nie powiedzieli. Nic w tym dziwnego – takie były czasy, pełne podejrzeń.
Pojechałem do paulinów w Częstochowie, do franciszkanów w Niepokalanowie – też przyjmowali mnie ostrożnie. Wróciłem do Białegostoku z niczym. Co niedziela chodziłem do niewielkiego wiejskiego kościoła Najświętszego Serca Jezusowego. Przed tamtejszym proboszczem odkryłem swoje zamiary, żeby zostać księdzem lub zakonnikiem. A on mówi: „Słuchaj, stąd jeden niedawno pojechał do Czerwińska, do salezjanów, spodobało mu się i go tam przyjęli. Pojedź, zobacz”.
Wybrałem się w pierwszy dzień Bożego Narodzenia – trudno było się dostać, transport publiczny nie jeździł, ale się dostałem. Trafiłem do dyrektora, przepytał mnie, co i jak, i mówi: „Przyjeżdżaj”. Nakarmili mnie obiadem, przygarnęli na nocleg, a na drugi dzień pojechałem z powrotem do Białegostoku. Zwolniłem się z pracy, wróciłem do Czerwińska i tam zostałem.
U salezjanów przeszedłem przepisowe etapy: przez pół roku byłem aspirantem, potem przez rok nowicjuszem i przyjąłem pierwsze śluby zakonne. Bardzo mi się tam podobało – dużo młodzieży, wesoło, gwarno, radośnie. A od dzieciństwa ciągnęło mnie do towarzystwa, nie lubiłem samotności. W czerwińskim klasztorze było około 20 hektarów ziemi i uprawialiśmy ją, było bardzo wesoło – jak wyszliśmy w pole na żniwa, tyle młodzieży! W gospodarstwie były krowy, świnie i inne zwierzęta…
Z SZOFERA W PREZBITERA
Kto, gdzie i jak przygotował ojca do kapłaństwa?
Bywając w Polsce, grodzieński dziekan ojciec Michaił Aranowicz niejednokrotnie zwracał się do kardynała Stefana Wyszyńskiego i mówił mniej więcej tak: „W Polsce wystarcza księży, a my w Grodnie ledwie zipiemy. U was w klasztorze salezjanów siedzi chłopak z Grodna – zróbcie coś, żeby do nas wrócił już jako ksiądz”. Kardynał poprosił inspektora salezjanów, żeby zajął się moją formacją i pomógł mi z filozofią i teologią. Wszystko to odbywało się w tajemnicy, zrobili mnie kierowcą inspektora już w Łodzi (a prawo jazdy dostałem jeszcze w Białymstoku) i zaczęliśmy systematyczne zajęcia.
Pewnego razu wezwali mnie z księdzem dyrektorem do władz miejskich. Jego zajęli osobną rozmową, a do mnie ludzie z organów [bezpieki] powiedzieli: „Podpisz zgodę na współpracę”. Ja im na to: „Nie będę współpracował”. Wtedy przekreślili w radzieckim paszporcie moją wizę (nie miałem polskiego obywatelstwa) i dali mi 24 godziny na opuszczenie Polski, dodając, że ich koledzy w ZSRR wiedzą, co dalej ze mną zrobić.
Poskarżyłem się na to księdzu dyrektorowi, a on miał jakieś znajomości w Warszawie. Podzwonił, porozmawiał z wpływowymi ludźmi i oddali mi paszport z przywróconą wizą. Miejscowi agenci zrozumieli, że mam jakieś „plecy” u góry i więcej mnie już nie ruszali.
A kiedy i gdzie przyjął ojciec święcenia kapłańskie?
Do 1978 roku odbyłem już kursy filozofii i teologii i byłem gotowy do przyjęcia święceń kapłańskich. O tym wiedzieli tylko inspektor i jego zastępca. Wyświęcił mnie sekretarz prymasa, biskup Dąbrowski, w zamkniętej od środka swojej prywatnej kaplicy przy katedrze świętego Jana Chrzciciela.
Do Łodzi wróciłem już jako ksiądz, ale nikomu nie mogłem o tym powiedzieć. Nie było też oczywiście mowy o pierwszych publicznych uroczystych mszach (prymicjach). Odprawiałem mszę codziennie, ale w tajemnicy, razem z inspektorem w kaplicy w Łodzi, również zamkniętej na klucz. Współbracia salezjanie dziwili się, dlaczego się zamykamy, a ja starałem się jak najszybciej zakończyć sprawy w Łodzi, żeby moje kapłaństwo nie wyszło na jaw. Miałem w pokoju dużo roślin doniczkowych i rozdawałem je. I znów zdumienie: „Dlaczego Józef rozdaje kwiaty? Pewnie porzuca zakon, nie wytrzymał”. Tak się złożyło, że przede mną kierowcą inspektora też był Józef i on faktycznie postanowił wystąpić z zakonu…
TAJEMNICA WYCHODZI NA JAW
Kiedy ojciec wrócił na Białoruś i jak tam ojca przyjęto?
Nikomu niczego nie wyjaśniając, w tym samym roku zaraz po wyświęceniu na kapłana, wróciłem z Łodzi do Grodna. Przyjęły mnie pod swój dach dwie siostry – siostry Lisowskie – zameldowały mnie u siebie i już mogłem szukać pracy. Po znajomości – a wtedy w ZSRR bardzo dużo działo się po znajomości – dostałem posadę w browarze. Trzeba było pomagać dziekanowi, ojcu Michaiłowi Aranowiczowi, świątynia znajdowała się tuż obok, często wychodziłem z pracy, żeby po kryjomu w kościele spowiadać, a chłopcy pracowali za mnie i dzieliłem się z nimi zarobkami. Kiedyś przychodzę do pracy – w tym samym 1978 roku – i jeden chłopak mówi mi: „A ja ciebie znam. Wczoraj byłem u ciebie u spowiedzi…”. A tam w kościele był ciemny korytarz, konfesjonał też ciemny, trudno było kogoś rozpoznać i ja tego chłopaka nie skojarzyłem, on widocznie mnie poznał po głosie.
No i w ciągu kilku dni baby w mieście na mój widok zaczynały szeptać, że o, niby, idzie tajny ksiądz. Szybko się o tym dowiedziało miejscowe KGB. Wezwali mnie do siebie, pytają: „Dlaczego nie zgłosiłeś, że jesteś księdzem?”. Odpowiadam: „Bo nikt mnie nie pytał. Wróciłem do domu, pracuję, czego ode mnie chcecie?”. „Dawaj, podpisz papier. Dostaniesz parafię, my tu wszystkim rządzimy, wszystko załatwimy”. Zupełnie jak w Ewangelii, kiedy diabeł, kusząc Jezusa na pustyni, obiecał mu wszystkie królestwa świata, tylko trzeba mu się było pokłonić. Nie zgodziłem się, powiedziałem, że nie będę podpisywać żadnych papierów i nie będę się z nimi spotykać. „Wtedy niczego nie dostaniesz, nie będziesz mógł służyć jako ksiądz”. „Przecież was o nic nie proszę, pracuję sobie w browarze, czego ode mnie chcecie?”.
Pewnego razu dziekan, który prawie nie jeździł do Polski, mimo wszystko się tam wybrał, dostał wizę i pojechał odwiedzić bliskich. I poprosił mnie, żebym w niedzielę odprawił mszę przy bocznym ołtarzu dla zaufanych parafian. A ludzi zbierało się w niedzielę w kościele bardzo dużo – kiedy nie było księdza, rozkładali na ołtarzu ornat i modlili się. Tak robili i w innych miejscach.
I oto raz w niedzielę podchodzą do mnie siostry i mówią: „Ojcze, tak wiele ludzi zebrało się w kościele… Może odprawisz mszę, cicho, przy bocznym ołtarzu?”. Zgodziłem się, wychodzę, odwracam się od ołtarza do wiernych, mówię: „Pan z wami!” i widzę za kolumną rejonowego pełnomocnika do spraw religii. No i wpadłem… W tamtych czasach to właśnie pełnomocnik decydował, czy pozwolić księdzu pełnić posługę duszpasterską – wydawał tak zwane „zaświadczenie”. Później tego samego dnia siostry trzy razy wszystko sprawdziły, w kościele sami swoi, zaufani ludzie, nie ma obcych – a on znowu pojawił się w nawie. Gdzie i jak się chował – nikt nie wiedział, ale dwa razy przyłapał mnie na nielegalnej – z jego punktu widzenia – działalności. Tak że moja konspiracyjna posługa nie trwała długo.
GRODNO, GIERWIATY, ŻUPRANY…
I jaka spotkała ojca kara?
– Gdy wrócił dziekan, pełnomocnik go wezwał i pyta: „Dlaczego pozwoliłeś Zaniewskiemu służyć w kościele? Kto dał ci takie prawo?”. „Jakiemu Zaniewskiemu? O niczym nie wiem”. Tak się wtedy rozmawiało z władzami.
W Gierwiatach (rejon ostrowiecki obwodu grodzieńskiego) umarł wówczas niedawno ksiądz. A tam trudna parafia: mniej więcej po połowie Polaków i Litwinów. I między tymi dwiema społecznościami w jednym kościele zawsze istniały napięcia. Na Litwie byli księża, na Białorusi było ich mało i miejscowe władze bały się, że Litwini zażądają kapłana z Litwy.
I wtedy tamci przypomnieli sobie, że w Grodnie jest zakonspirowany Zaniewski. Przyszli do dziekana i mówią: „Dawaj Zaniewskiego do Gierwiat, bo ludzi trzeba uspokoić”. A akurat zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Dziekan tego nie chciał, ponieważ był już w podeszłym wieku i potrzebował w Grodnie pomocnika. Dlatego powiedziałem pełnomocnikowi, że nie pojadę do Gierwiat, tam trzeba znać język litewski, a ja go nie znam itd. Ludzie się tam jednak nie uspokajali, potrzebowali księdza, władze więc znowu do dziekana: „Dawaj Zaniewskiego, choćby na jakiś czas, choć na kilka dni”. Dziekan – a w ślad za nim i ja – zgodził się.
A kościół w Gierwiatach ogromny, większy od moskiewskiej katedry, neogotycki, pełno w nim wiernych, ale nie ma światła, wszystko przy świecach… Właściwie była to moja pierwsza publiczna msza – do tej pory przecież odprawiałem po kryjomu. Tak czy inaczej odprawiałem msze codziennie, przez całą oktawę Bożego Narodzenia, ale potem trzeba było wracać do pracy w browarze. A władze, widząc, że wierni mnie przyjęli, naciskają na dziekana: „Puść Zaniewskiego do Gierwiat”. A dziekan nie zgadza się, znowu mówi, że w Grodnie potrzebna mu pomoc, że nie znam języka litewskiego. Do mnie zaś rzekł: „Poczekamy, zobaczymy, co będzie dalej”.
Koniec końców zgodził się mimo wszystko, tyle że przy pożegnaniu poprosił mnie: „Postaw warunek, że kiedy tylko zjawi się ksiądz znający język litewski, niech wyślą cię z powrotem do Grodna”. Władze, rzecz jasna, przystały na ten warunek.
Jak długo ojciec służył w Gierwiatach?
Trzy lata. Stosunki z Litwinami, mimo że nie znałem ich języka, były dobre. Dwa razy w roku w Gierwiatach karali mnie grzywną za to, że w parafii jest dużo dzieci – ministranci, w procesjach i w ogóle w kościele w niedziele. Ja ogólnie nie bałem się pracy z dziećmi, choć to nie było postanowione.
Po trzech latach pojawił się młody ksiądz z Litwy, absolwent kowieńskiego seminarium. Dali mu parafię w Gierwiatach i pozwolenie na posługę duszpasterską. A mnie zezwolenie zabrali i zaproponowali parafię w zabitej deskami wsi, dokąd autobus nie jeździ i młodzieży w ogóle nie ma. Nie chcieli, żebym się zajmował dziećmi.
Z Gierwiat ludzie nie chcieli mnie wypuścić. Już się zebrałem, rzeczy zapakowałem do samochodu, a parafianie (szczególnie Litwini) położyli się pod koła – nie pojedziesz, nie puścimy. I nie wyjechałem za dnia, przyszło mi wyruszyć po kryjomu, nocą…
Przez trzy miesiące nie miałem parafii, ale później wspólnota w Żupranach (to w sąsiednim rejonie obwodu grodzieńskiego, oszmiańskim), dowiedziawszy się, że jest wolny duszpasterz, zażądała od władz, żeby mnie tam wysłały. I władze ustąpiły.
Jak to: ustąpiły? Przecież ojciec nie był posłuszny władzom, ukarano ojca grzywną…
Ze mną mogli się nie liczyć, ale z ludźmi musieli – władze bardzo się bały masowych niepokojów. W Żupranach służyłem przez dziesięć lat, i znowu karali mnie grzywną za dzieci i młodzież. Dwa razy do roku wzywali na komisję, spisywali protokół, mówili, że jestem źle wychowany, że trzeba mnie zresocjalizować, poddali sprawę pod głosowanie: „Kto jest za tym, żeby ukarać księdza Zaniewskiego grzywną?”. No i podnosili ręce. A dwie kobiety, które się u mnie regularnie spowiadały, podnoszą oczy i milcząco pytają: „Co robić? Podnieść rękę czy nie?”. Ja im pokazuję na migi: głosujcie, niczego strasznego mi nie zrobią, a wy możecie stracić pracę…
Dziekan jednak przemawiał mi do rozsądku: „Dwa razy ukarali grzywną administracyjną, a trzeci raz mogą odebrać pozwolenie albo nawet posadzić”. Ale do tego, chwała Bogu, nie doszło.
Raz do roku zbierali księży i zawozili do jakiegoś kołchozu, żeby pokazać, jak wszystko dobrze idzie pod radzieckimi rządami. Potem występował pełnomocnik i strofował nas za naruszenia. Zazwyczaj dostawało się staremu księdzu ojcu Alojzemu z Ostrowca, a ja zawsze byłem drugi w kolejce. I ludzie opowiadali mi o różnych zebraniach partyjnych, na których występujący, w tym przewodniczący kołchozu, mówili, że Zaniewskiego trzeba z Żupran zabrać. A mama tego przewodniczącego była moją dobrą parafianką. I zapytałem ją, co takiego zrobiłem, że jej syn wystąpił przeciw mnie. Trzeba przyznać, że przez dziesięć lat miałem bardzo dobre stosunki z przewodniczącym kołchozu. Mama mówi: „Nie wiem, zapytam”. Okazało się, że napisali mu przemowę i dali papier, żeby tylko przeczytał.
WY MACIE WŁADZĘ, MY – SPRYT…
I jak, udało się usunąć ojca z Żupran?
Nie, ale historia była interesująca.
Zamysł władz, co do usunięcia mnie, przedstawiał się następująco. W Żupranach mieszkałem w niewielkim domku, który wynajmowałem u kołchoźnicy, a ona miała jeszcze jeden dom we wsi. Dlatego ten mały domek, w którym mieszkałem, kołchoz postanowił jakoby odkupić od tej gospodyni na swoje potrzeby. Pewnego dnia przywieźli ją do kierownictwa kołchozu i mówią: „Kupujemy od ciebie dom, podpisz dokument. Bo inaczej nie będziesz w ogóle mieć domu – stoi na gruncie należącym do kołchozu, przyjedzie buldożer i po wszystkim”. Poszedłem do sielsowietu. „A my księdza nie wzywaliśmy, nie będziemy z księdzem rozmawiać”. Gospodyni nie podpisała dokumentu i poszła do domu. Przyjechali więc do niej i mimo wszystko zmusili do podpisania papierów.
Momentalnie dowiedziała się o tym cała wieś. Wszyscy zrozumieli, że w ten sposób zabiera się im kapłana. I zbuntowali się: nie oddamy księdza. Przyjeżdżali z Grodna, żeby uspokoić ludzi, a było to pod koniec lat osiemdziesiątych, władze wtedy lękały się już konfliktów. I poradzili mi, żebym dalej mieszkał w tym domku, ale rozumiałem, że to nie na długo. Dlatego wypatrzyłem dla siebie stary, na wpół zrujnowany dom w odpowiedniej odległości od kościoła i postanowiłem go kupić.
Kupić go jednak nie mogłem, ponieważ nie byłem kołchoźnikiem. Znaleźliśmy więc zasłużoną emerytkę, która ten dom kupiła. I ludzie podpowiedzieli, że leśniczy zrobił sobie ostatnio nową chatę z bali, ale okazała się mu niepotrzebna i gotów jest nam ją oddać – trzeba tylko starą rozebrać, przewieźć na jej miejsce nową i postawić. Dogadałem się z przewodniczącym co do transportu, powiedziałem ludziom o domu i poprosiłem o pomoc w przewiezieniu.
W przeddzień pierwszego maja przewodniczący mówi mi: „Święto to dobry czas, wszyscy pomogą, umówimy się tylko, że ja o niczym nie wiem”. Pracowały dwie brygady: jedna przy rozbiórce starego domu, druga – przy przewożeniu nowego.
Dowiedzieli się o tym zwierzchnicy z rejonu – i do przewodniczącego: „U ciebie łaciński ksiądz ogromny dom buduje. Jak to tak?”. On opowiada: „Jaki ksiądz? Wszystko tu mam w papierach – to zasłużona kołchoźnica buduje sobie dom”.
Tak czy inaczej, sprawa doszła do Mińska. Wzywa mnie minister od religii czy jak tam nazywała się jego funkcja, Zalewski, i od progu wita krzykiem: „A, ty taki owaki! Nie będziesz pracował jako kapłan! Nie będziesz pracował!”. Odpowiadam, że się pracy nie boję, pójdę do kołchozu. „Nie jesteś nam potrzebny w kołchozie!”. Mówię, że autobusy jeżdżą do Wilna, tam znajdę robotę. Przyznaję, że też rozmawiałem już z nim podniesionym tonem…
Wróciwszy z Mińska, kupiłem zbudowany dom i ziemię dla siebie – na swoją własność. Po to, żeby nie mogli mnie wygnać przez kołchoz. Przez kilka dni przyjeżdżali z Grodna oficjele, żeby rugać przewodniczącego sielsowietu: jak do tego dopuściłeś, żeby dom sprzedali księdzu? I do zasłużonej emerytki też: dlaczego sprzedała dom księdzu? Ona odpowiada: „Potrzebowałam pieniędzy, to i sprzedałam. Kołchoz nie kupił, kupił ksiądz, jaka to dla mnie różnica?”. I wtedy już zrozumieli, że niczego nie mogą zrobić i z własnego domu wygnać mnie nie da rady.
I wtedy zaczęła się pierestrojka.
Pewnego razu – już w okresie pierestrojki – zobaczyłem w Grodnie w sklepie zastępcę pełnomocnika do spraw religii, który był u mnie na Boże Narodzenie i na Wielkanoc i zazwyczaj sporządzał raporty o naszych naruszeniach. On sam do mnie zawołał: „Josif Iwanowicz, jak leci?”. Mówię: „Nie najgorzej, normalnie, pracujemy”. Zagaduje dalej: „No, bywaliśmy u księdza często, bardzo mi się podobało, tak dużo dzieci w kościele…”. Wtedy już nie wytrzymałem i pytam: „A za co mnie tak prześladowaliście?”. „No, ksiądz wybaczy, taką wtedy mieliśmy pracę, trzeba było raportować, ale lubiliśmy u księdza bywać…”.
SWOBODA – COŚ NIEZWYKŁEGO
A jak ojciec odczuł zmianę czasów?
Przestali do nas przychodzić na kontrole, przestali karać grzywną, nie karcili już za pracę z dziećmi. Po prostu normalnie pracowaliśmy, nikt nas nie ruszał.
Co więcej, pojawiła się możliwość odzyskania odebranych świątyń. W Oszmianach, gdzie była fabryka broni, wywalczyliśmy kościół – początkowo lewą nawę i w niej się modliliśmy. Była tam szklana ściana i robotnicy znajdujący się za nią podczas mszy klękali w momencie podniesienia; większość z tamtejszych ludzi to przecież katolicy. No i koniec końców oddali nam całą budowlę i zajęliśmy się jej remontem.
Wszędzie pomagałem, ponieważ byłem miejscowy. Polskim księżom trudniej się dogadywało z władzami – i język inny, i porządki.
Potem papież Jan Paweł II ustanowił na Białorusi biskupa – Tadeusza Kondrusiewicza – a z nim spotykaliśmy się, kiedy był jeszcze seminarzystą w Kownie. Salezjanie zaproponowali nowemu biskupowi, że obejmą na Grodzieńszczyźnie dziesięć parafii – tyle już było w Polsce salezjanów gotowych wyjechać ze służbą na wschód. Arcybiskup powiedział mi: „Bierz, ile możesz. Tylko dawaj mi księży, pracy jest bardzo dużo”.
Jeździliśmy i zakładaliśmy parafie: Smorgonie, Daniszewo, Holszany… A w 1991 roku arcybiskup Tadeusz Kondrusiewicz wezwał mnie do Moskwy. Napisał list do zwierzchnictwa zakonu i pozwolili pojechać.
Pożegnanie z Żupranami było trudne. Ludzie byli niezadowoleni – jak to, dziesięć lat mieli księdza, a teraz go zabierają. Udało się ich przekonać, że wyjeżdżam tylko na rok, trzeba pomóc, a wyszło dwadzieścia pięć lat…
„ODDAJCIE NAM KOŚCIÓŁ!”
I co, od razu z Żupran przyjechał ojciec do Moskwy?
Arcybiskup początkowo skierował mnie do Saratowa, żeby tam zorganizować parafię. A potem mówi: „Na Białorusi jakoś ci się udawało odzyskiwać kościoły – mianuję cię w Moskwie proboszczem kościoła na Małej Gruzińskiej – może uda ci się go odzyskać?”. Zgodziłem się. To było piętnastego lipca 1991 roku.
Kiedy przyjechałem do Moskwy, wszyscy księża starali się mieszkać niedaleko kościoła świętego Ludwika – jedynego wówczas czynnego. Jedna parafianka, Stanisława, przyjęła mnie na kwaterę, całkiem maleńką. Sama nocowała na rozkładanym łóżku w kuchni. A pani Ania karmiła nas wszystkich…
Pierwszą mszę na schodach przed kościołem [na ulicy Małej Gruzińskiej] ósmego grudnia, w dzień odpustu, sprawował ksiądz Tadeusz Pikus. Wiele zdziałał, żeby zebrać wspólnotę.
Trudno było jednak odzyskać ten kościół. Było wiele pism, spotkań, negocjacji, pukaliśmy z arcybiskupem do wielu drzwi, aż do zastępcy mera – Muzykanskiego, który nas trochę popierał. Później został prefektem Centralnego okręgu administracyjnego Moskwy i akurat z jego inicjatywy wykonano oświetlenie katedry.
Były obietnice, ale sprawa nie posuwała się do przodu. Wtedy zaczęliśmy się częściej modlić na schodach, chodzić wokół kościoła z procesją, wywiesiliśmy duży napis: „Oddajcie nam kościół!”. Nawet jednego święcenia kapłańskiego arcybiskup Kondrusiewicz dokonał na schodach i ten ksiądz wybierał się do służby w Rosji, ale teraz jest w Polsce.
Budowlę zajmowało przedsiębiorstwo projektowe „Mosspecpromprojekt”, a jego dyrektor Afanasjew nie chciał się stamtąd wynieść, ponieważ wynajął wiele utworzonych wewnątrz pomieszczeń i dostał za to duże pieniądze. Jego firmie zaproponowano inną siedzibę, ale on nie zgadzał się na to i na wszelkie sposoby uchylał się od oddania kościoła.
Kiedy zobaczyliśmy, że tak po prostu sobie nie pójdzie, zaczęliśmy przeprowadzać rozmaite akcje, żeby było widać, że są tutaj katolicy, jest wspólnota i potrzebuje świątyni. Ja trzymałem się w cieniu, ponieważ kiedy przyjeżdżała milicja, od razu pytała: „Gdzie proboszcz?”. „Nie wiemy” – odpowiadali ludzie. I dodawali, że to ich kościół, że mają do niego prawo… Udzielał się ojciec Kazimierz Szydełko, ale on nie był proboszczem, o niego tak nie pytano. Dochodziło do utarczek z milicją.
Byli już seminarzyści – mieli zajęcia w barakach przy kościele i pomagali nam rozbierać ściany [wewnętrzne], wynosić sprzęty, sprzątać śmieci. A ściany były z pustaka żużlowego, seminarzyści byli od tego czarni jak palacze, ale parli do przodu, wyburzali ściany. Czasy były pełne napięcia, lecz radosne.
Weszliśmy na trzecie piętro – po schodach, które znajdowały się z boku. A tam mieściła się sala konferencyjna, odprawiliśmy w niej mszę. Przyjechała milicja. Dopóki się modliliśmy, zaglądali, ale nas nie niepokoili, doczekali do końca. Potem powiedzieli, że oddadzą nam kościół, ale stopniowo, prosili o pokojowe zachowanie…
Jednak nie oddawali, a więc po mszy na parterze przebiliśmy ściany i z procesją weszliśmy do innych pomieszczeń. Przyjechało wielu milicjantów. A don Bernardo, rektor seminarium, zaprosił włoską telewizję. Sfilmowano, jak don Bernarda popychają, biją pałkami. Zadzwoniłem do polskiej ambasady, ponieważ ci milicjanci zatrzymali wtedy obywateli Polski. Było dużo szumu – wokół demokracja, a katolikom kościoła nie oddają, biją ich itd.
Po tym incydencie mer Łużkow podpisał dokumenty potwierdzające nasze prawa do kościoła.
Ale przedsiębiorstwo nie śpieszyło się z przeprowadzką, choć było już dla niego przygotowane miejsce, nowy adres był znany. Zorganizowaliśmy więc jeszcze jedną akcję. Dogadałem się z polskimi firmami co do transportu, parafianie pomogli załadować majątek przedsiębiorstwa, przewieźliśmy to pod nowy adres i wyładowaliśmy tam. Pomogliśmy panu Afanasjewowi w przeprowadzce, zaoszczędziliśmy mu koszty transportu.
W latach dziewięćdziesiątych, chwała Bogu, było tu dużo polskich firm, które chętnie pomagały parafii: PKZ, Energopol, Budimex, Exbud i inne. Teraz ich tutaj nie ma, niestety.
Kiedy oddali nam już cały kościół, zaczął się remont. Zajmował się nim zwłaszcza ojciec Andrzej Steckiewicz, dzięki temu było mi lżej, miałem czas na pracę duszpasterską.
ODCIENIE RADOŚCI
O czym ojciec marzy, mając 75 lat?
O niczym nie marzę. Dokąd mnie poślą – tam będę służyć, pomagać, gdzie trzeba. Wysokich stanowisk nie chcę – ile już można, są młodsi księża… Jeśli mnie tu zostawią, każą tu być – to będę. Szybko się przyzwyczajam do nowych miejsc, tak więc i na nowym miejscu, jeżeli wyślą, mam nadzieję, będę normalnie pracować.
Myślę, że biorąc pod uwagę ojca wiek, inspektor spełni każde ojca życzenie…
Rozmawiałem z inspektorem i on chce, żebym został tutaj. Możliwe, że zakres moich obowiązków trochę się zmieni – zobaczymy. Potrzebna jest nowa energia, sam to widzę – taka parafia, tyle ludzi…
Jakie najradośniejsze momenty wspomina ojciec ze swojej służby w Moskwie?
Radości jest dużo. Sakra biskupia, konsekracja kościoła… Z radością patrzę, jak parafia się rozwija, jak do kościoła przychodzi coraz więcej wiernych. W kościele zawsze ktoś jest, co roku 100–120 dorosłych przyjmuje chrzest i wstępuje do Kościoła katolickiego. To radość, że rodzice, którzy bawią się z dziećmi na dziedzińcu kościelnym, sami zbudowali tutaj plac zabaw (co prawda, potem dostaliśmy grzywnę od władz, ponieważ na placu zabaw nie zachowano zasad bezpieczeństwa). To radość, że dzieci z zaciekawienia przychodzą do kościoła i przyprowadzają rodziców… Mamy w parafii wiele rodzin, które Bóg przyzwał do kościoła za pośrednictwem dzieci. Pewna babcia, już przykuta chorobą do łóżka, dowiedziała się, że wnuk został katolikiem, i sama też zapragnęła; jedna z sióstr zakonnych jeździła do niej do domu, żeby ją przygotować do chrztu. Jeden ministrant przyprowadził do kościoła ojca – znanego uczonego – i teraz cała rodzina co niedziela jest w kościele. To dla mnie wielka radość.
Rozmawiał: Wiktor Chrul