W wigilię Świąt Bożego Narodzenia 1994 roku wojujący islamiści z Algierii postanowili przesłać „prezent gwiazdkowy” dla katolików w Europie. Uprowadzony przez nich samolot pasażerski miał roztrzaskać się podczas samobójczego ataku w dzielnicach mieszkalnych Paryża.
Wojna z „niewiernymi”
Wesprzyj nas już teraz!
W 1991 roku demokratyczne wybory w Algierii wygrali fundamentaliści z Islamskiego Frontu Ocalenia (Front islamique du salut – FIS), dążący do przekształcenia kraju w państwo islamskie. W odpowiedzi tamtejsi wojskowi dokonali zamachu stanu i ustanowili dyktaturę.
W Algierii rozszalała się wojna domowa. Sztandar buntu przeciw nowemu reżimowi podnieśli zwolennicy FIS oraz jeszcze bardziej radykalnej formacji – Islamskiej Grupy Zbrojnej (Groupe Islamique Armé – GIA). Aktów okrucieństwa dopuszczali się zarówno rebelianci, jak siły rządowe. Obie strony zabijały bez opamiętania każdego, na kogo padł choćby cień podejrzenia o współpracę z wrogami.
Represje spadły również na wyznawców Chrystusa zamieszkujących Algierię. Wprawdzie po przyznaniu niepodległości temu krajowi w 1962 roku ogromna większość tamtejszych chrześcijan opuściła kraj, udając się na tułaczkę, jednak garstka pozostała na miejscu, by dawać świadectwo Wierze. Teraz stali się łatwym, bo bezbronnym celem, podobnie jak przebywający w Algierii misjonarze oraz pracujący tam cudzoziemcy.
Krwawe łowy na katolickich misjonarzy rozpoczęły się w 1994 roku. Siostra Paul-Hélène Saint-Raymond ze Zgromadzenia Małych Sióstr Wniebowzięcia NMP oraz brat Henri Vergès, marysta, zostali zastrzeleni w stołecznej bibliotece, którą założyli dla algierskiej młodzieży. Przed kaplicą w Bab el-Oued zabito siostry augustianki Esther Alonso Paniagua i Caridad Álvarez Martin. Wcześniej, w grudniu 1993 roku bojówkarze GIA poderżnęli gardła dwunastu chorwackim robotnikom zatrudnionym w miejscowym zakładzie wodociągowym opodal Tibhirine (blisko trzy lata później miejscowość ta stanie się sławna za przyczyną męczeństwa siedmiu trapistów z klasztoru Najświętszej Maryi Panny Królowej Atlasu).
Podpisujący się krwią
24 grudnia 1994 roku pasażerski Airbus A-300 linii Air France szykował się do odlotu z lotniska imienia Houari Boumédiène’a w Algierze.
O godzinie 11:15 na pokład maszyny wkroczyło czterech mężczyzn. Mieli na sobie niebieskie mundury algierskich państwowych linii lotniczych, przedstawili się jako agenci ochrony dokonujący kontroli paszportów. Gdy znaleźli się w kabinie pasażerskiej, nagle rozległ się ich chóralny okrzyk:
– Allahu akbar!
Pasażerowie i członkowie załogi ujrzeli wymierzoną w siebie broń. Samolot opanowała bojówka GIA, występująca pod pompatyczną nazwą „Falangi tych, którzy podpisują się krwią”. Dowódca terrorystów, „emir” Abdul Abdullah Yahia (na co dzień właściciel warzywniaka, dorabiający drobnym złodziejstwem) wykrzyknął:
– Jesteśmy algierskimi mudżahedinami! Allah wybrał nas, abyśmy zginęli męczeńską śmiercią! A was wybrał, żebyście zginęli razem z nami!
W rękach bojówkarzy znalazło się 237 zakładników, w większości obywateli Algierii i Francji, również Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Irlandii, Holandii, Niemiec, Norwegii, Wietnamu. Terroryści działali zdecydowanie. Mieli karabinki automatyczne Kałasznikowa, pistolety maszynowe Uzi, broń krótką, kilka granatów domowej produkcji oraz 20 lasek dynamitu. Natychmiast zaminowali samolot, a następnie nawiązali kontakt drogą radiową z wieżą kontroli lotów. Zażądali uwolnienia przetrzymywanych w areszcie domowym przywódców FIS oraz zgody na odlot. Władze lotniska zareagowały zablokowaniem pasa startowego i ściągnięciem oddziałów policji. Po pewnym czasie sprowadzono do wieży kontrolnej matkę „emira”. Nieszczęsna kobieta krzyczała do mikrofonu:
– W imię Allaha, błagam cię, synu, wypuść wszystkich pasażerów!
W odpowiedzi Yahia zapewnił matkę, że spotkają się w niebie, po czym… wygarnął z kałasznikowa w stronę wieży.
Samolot stał na płycie lotniska przez blisko 40 godzin. Szef terrorystów umiejętnie prowadził negocjacje. Jako dowód dobrej woli uwolnił 63 algierskich pasażerów. Gdy władze próbowały grać na zwłokę, przystąpił do rozstrzeliwania „jeńców”. Zginęli kolejno – algierski policjant, wietnamski dyplomata, kucharz ambasady francuskiej. Gdy z samolotu wyrzucono zwłoki trzeciego zamordowanego, władze ustąpiły. Maszyna, na pokładzie której wciąż było 171 zakładników, wystartowała i wzięła kurs na Francję.
Kamikadze z GIA
Dwudziestego szóstego grudnia nad ranem Airbus wylądował w Marsylii. „Emir” Yahia zażądał zatankowania 27 ton kerozyny (nafty lotniczej) i zapowiedział dalszy lot do Paryża. To wywołało prawdziwy popłoch we francuskich siłach bezpieczeństwa.
Na pokonanie odległości dzielącej Marsylię od stolicy wystarczyłoby tylko 8-9 ton paliwa. Stało się jasne, że komando Yahii planuje przekształcić samolot w gigantyczną latającą bombę. W istocie późniejsze raporty wywiadu potwierdziły, że ostatecznym zamiarem porywaczy było dotarcie do stolicy Francji i roztrzaskanie tam Airbusa w ataku samobójczym. Miał to być spóźniony prezent gwiazdkowy dla chrześcijan.
Przyjęło się twierdzenie, że terroryści planowali uderzyć samolotem w wieżę Eiffla. Budowla ta szpeci Paryż od 1889 roku; wzniesiono ją dla uczczenia setnej rocznicy rewolucji antychrześcijańskiej. Być może niedouczony gamoń Yahia (wedle algierskich negocjatorów, sprawiał on wrażenie ograniczonego umysłowo) uważał wieżę za jeden z symboli giaurów… Wątpliwe jednak, aby mudżahedini, nie posiadający żadnego przeszkolenia w pilotowaniu samolotu pasażerskiego, nie zdawali sobie sprawy, że precyzyjne naprowadzenie na cel maszyny może okazać się mocno problematyczne. Pistolet przystawiony do skroni pilota był dobrym argumentem nakazującym posłuch podczas lotu, jednak mógł zawieść w trakcie próby wymuszenia ataku samobójczego.
Wydaje się bardziej prawdopodobne, że po dotarciu nad Paryż terroryści chcieli spowodować runięcie maszyny na dzielnice mieszkalne, zabijając pilotów lub detonując przygotowane ładunki dynamitu. Upadek na miasto 140-tonowego Airbusa, z około 19 tonami paliwa na pokładzie, z pewnością spowodowałby niewyobrażalną rzeź mieszkańców.
Modlitwa za zmarłych
Policyjni negocjatorzy starali się opóźnić odlot z Marsylii, składając kolejne propozycje zwołania konferencji prasowej oraz dostarczenia żywności na pokład samolotu.
Tymczasem oddział antyterrorystyczny GIGN (Grupa Interwencyjna Żandarmerii Narodowej) przygotowywał się do akcji. Strzelcy wyborowi zajęli pozycje, usiłując wypatrzyć terrorystów w okienkach Airbusa. Bezpośredni szturm na samolot miały przypuścić trzy zespoły komandosów, poruszające się na samojezdnych schodach pasażerskich. Zadaniem dwóch zespołów było sforsowanie drzwi wejściowych do kabiny pasażerskiej (umiejscowionych w tylnej części samolotu, po obu stronach kadłuba), rozłożenie zjeżdżalni ratunkowych i ewakuowanie zakładników. Trzeci zespół miał wtargnąć przez przednie drzwi wejściowe do kabiny pilotów, skąd terroryści prowadzili negocjacje z wieżą kontroli lotów.
Mijały godziny. Obiecanego paliwa wciąż nie było. O godzinie 17:08 zdenerwowani terroryści oddali serię strzałów w stronę wieży kontrolnej. Zapowiedzieli też wznowienie egzekucji zakładników. Któryś z mudżahedinów rozpoczął ponury śpiew; była to modlitwa za zmarłych. Pasażerowie byli przerażeni.
Atak
O 17:10, dwie minuty po ostrzelaniu wieży kontrolnej, oddział GIGN wkroczył do akcji.
Komandosi mieli ogromne szczęście, że cała czwórka mudżahedinów przebywała akurat w kabinie pilota. Dlatego dwa zespoły antyterrorystów szturmujące tył samolotu wdarły się bez problemu do przedziału pasażerskiego i przystąpiły do ewakuacji zakładników. Wtedy nagle wyrosły nieprzewidziane przeszkody, boleśnie udowadniając, że życie to nie sensacyjny film.
Trzeci zespół GIGN podjechał do drzwi umiejscowionych obok kokpitu. Zanim jeszcze dotarł do celu, został ostrzelany. Schody okazały się nieco za wysokie, nie trafiły precyzyjnie w drzwi. Mimo to komandosi zdołali sforsować wejście. Pierwszy, który wpadł do wnętrza, celnymi strzałami z rewolweru położył trupem dwóch terrorystów, potem ranił trzeciego. Zaraz jednak sam padł ciężko ranny, powalony serią z kałasznikowa. Jego koledzy cisnęli granaty hukowo-błyskowe, czasowo obezwładniające przeciwnika – niestety, przedwczesna detonacja jednego z „ogłuszaczy” srogo pokiereszowała dłoń kolejnemu stróżowi prawa, eliminując go z akcji.
Dwaj pozostali przy życiu terroryści bronili się zaciekle, strzelając seriami i rzucając granaty. Razem z nimi w kabinie znajdowali się trzej członkowie załogi, dlatego też żandarmi GIGN nie mogli odpowiedzieć całą siłą ognia. Snajperzy policyjni nie byli w stanie wkroczyć do akcji, bo cel zasłaniał im drugi pilot siedzący przy oknie kokpitu.
Upływały długie minuty, a kanonada nie ustawała. W pewnym momencie wspomniany drugi pilot, wykorzystując zaabsorbowanie mudżahedinów walką, wyskoczył przez okno wprost na płytę lotniska. Spadł niczym dojrzały owoc z wysokości 7 metrów, łamiąc rękę i nogę, wszakże ocalał, a co najważniejsze, odsłonił cel strzelcom wyborowym.
Po 17 pełnych grozy minutach akcja GIGN dobiegła końca. Zabito czwórkę porywaczy. Ocalono wszystkich 171 zakładników, choć 16 z nich odniosło rany i obrażenia. Rannych zostało też 9 antyterrorystów. Łuny nad Paryżem nie było.
Zabić „krzyżowców”
Kierownictwo GIA zareagowało z wściekłością na fiasko akcji. Zapowiedziano srogą zemstę na „chrześcijańskich krzyżowcach”.
Już 27 grudnia przebrani za policjantów terroryści wdarli się do domu misjonarzy, Ojców Białych, w ich domu w Tizi-Ouzou. Od kul morderców zginęli ojcowie: Alain Dieulangard, Charles Deckers, Jean Chevillard, Cristian Chessel. W następnym roku Paryżem wstrząsnęły wybuchy bomb. Eksplozja na stacji kolei podmiejskiej Saint-Michel zabiła 8 przypadkowych osób, około stu okaleczyła. Detonacja opodal Łuku Triumfalnego spowodowała rany u 17 przechodniów. „Machina piekielna” na stacji Port-Royal spowodowała śmierć czterech osób, raniła zaś 86…
Europę oplatała coraz gęstsza sieć islamskiej konspiracji. Penetrowano środowiska imigrantów, pozyskiwano rdzennych Europejczyków, budowano łańcuch powiązań. W niektórych meczetach na terenie Francji otwarcie odprawiano modły za poległych męczenników islamskiej świętej wojny, w tym za porywaczy Airbusa. Dżihad wciąż trwał.
Andrzej Solak