Trzy lata po drugiej części – szesnaście po pierwowzorze – ukazuje się w kinach dalszy ciąg Avatara Jamesa Camerona. Poszedłem więc do kina w dniu polskiej premiery, ciekaw czy uda się Cameronowi podnieść spektakl o kolejny poziom. Poszedłem. Obejrzałem. Wróciłem. Zaczynając zaś recenzję, zerknąłem jeszcze na swoją recenzję poprzedniej części. Przeczytałem, i się zafrasowałem. Nie będę przecież kopiował i wklejał, ale jakże kusi, żeby powiedzieć prawie dokładnie to samo – oto nieco wyświechtany, ale imponujący kunsztem spektakl, łączący lewicowe zachwalanie eko-pogaństwa z konserwatywnym przekazem o rodzinie. Ale trochę nowości jednak jest.
Muszę na wstępie wyznać, że tym razem seans był traumatyczny. Nie, nie ze względu na długość (znów ponad trzy godziny) i pewną jałowość filmu. Nie, również nie ze względu na solidną dawkę eko-pogaństwa. Nic takiego. Był traumatyczny, bo… nie spojrzawszy uważnie na rozkład seansów, trafiłem na… polski dubbing. Cóż, czekanie na inny seans zbytnio by opóźniło recenzję, więc musiałem pracować z tym co jest. Z drugiej strony, może to i dobrze. Sądząc po licznej widowni, jednak wielu Polaków nadal woli oglądać filmy z polskimi głosami, toteż ten aspekt też warto czasem zrecenzować.
O zgrozie dubbingu słów kilka
Wesprzyj nas już teraz!
Ale co właściwie miałoby być tak traumatycznego w polskim dubbingu? Czyżbym był ojkofobem, który nie może znieść własnego języka? Nie. Jednak nawet najlepszy dubbing nie zastąpi pierwotnej warstwy aktorskiej, gdzie głos pasuje do wyglądu i mimiki twarzy. Mimo to, polscy aktorzy do zasady grali sprawnie – ale… te dialogi!
Dialogi w dubbingu zawsze wychodzą nieco topornie, bo tłumacz i aktorzy muszą pilnować by mieścić się w wąskich okienkach czasowych, a do tego trzeba z trudem przekładać dowcipy, porzekadła i sarkazm – wychodzi to dobrze tylko w bajkach animowanych, gdzie jest po prostu więcej swobody. Tutaj, o ile większość dialogów była sensowna, tragedią były jednak dialogi młodocianych postaci, które odgrywają w filmie znaczną rolę. Stosowanie współczesnego młodzieżowego slangu – łącznie z irytującymi anglicyzmami – było decyzją, której nie można nazwać inaczej niż idiotyczną. Po pierwsze, odziera to film z klimatu obcego świata i kultury. Po drugie zaś, nic tak bardzo nie starzeje się jak slang. Te dziwaczne wyrażenia nigdy nie nabiorą patyny szacownych archaizmów, lecz raczej, jak ubiegłoroczna moda, z czasem zaczną po prostu żenować. Toteż naprawdę, nawet jeśli komuś angielski sprawia trudności, lepiej pójść na seans z napisami, niż robić sobie krzywdę dubbingiem. A teraz przejdźmy już do samego filmu.
Raz jeszcze to samo?
Krótko tylko przypominając, gdzie jesteśmy w fabule: oto na obcym świecie zwanym przez ludzi Pandorą, żyją sobie niebiescy Na’vi, kosmiczni Indianie, oczywiście w harmonii z piękną, niesamowicie obcą naturą, powalająco spektakularną dzięki wspaniałej robocie reżysera i całego zespołu. Tę harmonię naruszają ludzie, którzy – a jakże – jako źli koloniści chcą zagarnąć bogactwa planety. Aby jednak spróbować dogadać się z niebieskimi Na’vi i rozwiązać problem niezdolności do oddychania atmosferą planety, ludzie wymyśli sposób transferu umysłu z ludzkiego ciała do tytułowego „avatara” – sztucznie wychodowanego niebieskiego ciała tubylca. Bohater serii, Jake Sully, odtworzył więc scenariusz Pocahontas, zaprzyjaźniając się z lokalną księżniczką, a potem stając po jej stronie w walce ze złymi kolonistami. Sully traci przy tym swoje ludzkie ciało, i przez to jest zmuszony na zawsze pozostać w ciele Na’vi, mieszkając wśród nich. Druga część kontynuowała historię Jake’a i jego żony Neytiri kilkanaście lat później, pokazując ich jako zgraną rodzinę z piątką dzieci, w tym dwojga przybranych i trójki własnych. Rodzinę tę pokazano wówczas pięknie i konserwatywnie – oto ojciec który autentycznie jest mężczyzną i wzorcem dla swoich dzieci, mądra żona, która dobrze doradza mężowi, ale jednak słucha go nawet gdy uważa, że jest w błędzie – a pamiętajmy, to ona jest rdzenną mieszkanką tego świata, w którym Sully zaczyna jako zdezorientowany przybysz, nie pojmujący nawet możliwości swego nowego ciała.
Oczywiście, ludzie nie dają za wygraną i powracają. W drugiej części zabierają się za polowanie na tutejsze wieloryby, aby wydobywać drogocenny płyn z ich mózgów, który oczywiście pobiera się zabiwszy najpierw w drastyczny sposób te stwory – inteligentne i posiadające własny język i pacyfistyczną kulturę, żeby nikt nie miał wątpliwości z kim sympatyzować. Sully i jego rodzina, dołączając do jednego z klanów Na’vi mieszkających nad oceanem – dla odmiany, raczej Polinezyjczyków niż Indian – pomagają pokonać najazd ludzi-wielorybników, a Sully przy okazji pokonuje po raz drugi swego nemesis z pierwszego filmu, pułkownika Quaritcha – który, po tym jak jego ludzką postać zabił Sully, jest zmuszony żyć w znienawidzonej przez siebie powłoce Na’vi. To wszystko zaś stanowi tło dla klasycznego konfliktu między ojcem a dorastającymi synami – Sully stara się prowadzić swoją rodzinę tak jak uważa za słuszne, ale synowie coraz częściej chcą pójść własną drogą. W finale filmu, pierworodny syn Sully’ego ginie, ratując niesfornego młodszego brata, Lo’aka – ale jednak Sully dostrzega, że choć synowie popełniają błędy, to jednak musi pozwolić im dorastać do męstwa, nawet jeśli, jak się okazało, może to się skończyć tragedią.
Trzeci film zaczyna się niemal natychmiast po poprzednim i… zasadniczo odgrzewa te same konflikty, tudzież zastępuje je innymi, podobnymi. Oto więc Sully znów ma trudności z Lo’akiem, ponieważ obwinia go za śmierć starszego syna. Z kolei Neytiri, mimo że jest żoną człowieka – choćby w niebieskim ciele – i mimo że poza własnymi dziećmi, wychowuje przybrane ludzkie dziecko, Milesa przezywanego Pająkiem-Spiderem, zresztą, żeby było ciekawiej, rodzonego syna Quaritcha – teraz staje się zagorzałą rasistką. Nienawidzi wszystkiego co ludzkie, i będzie musiała tę nienawiść w sobie pokonać. Ludzie dalej zaś chcą eksploatować wieloryby, a zbliżające się wielkie zgromadzenie wielorybów postrzegają jako świetną okazję, choćby i miało to oznaczać eksterminację gatunku. Wreszcie, Quaritch ocalały po poprzedniej konfrontacji, dalej chce pokonać Sully’ego, a poza tym, odzyskać swego syna (czego ten ostatni bynajmniej nie pragnie).
Tym razem Pachamama
Deja vu urywa się, gdy Spider o mały włos nie umiera – pozostając w ciele człowieka, musi zawsze mieć na twarzy maskę, która wyczerpuje się w niefortunnym momencie. Widząc to, Sully postanawia, że trzeba odstawić Milesa-Spidera do zaprzyjaźnionego ośrodka badawczego ludzi, gdzie będzie miał pewniejszy dostęp do zapasowych masek i kanistrów z powietrzem. Rodzina wyrusza więc w drogę na latających statkach Na’vi-handlarzy, ale zostają zaatakowani przez… nie, nie przez ludzi. Tu pojawia się autentycznie nowy element: atakują ich Na’vi, obcy klan Mangkwan, tym razem wzorowany na krwiożerczych Papuasach. Mangkwanowie, i ich szamanka-przywódca Varang, są brutalni, mordują i skalpują swe ofiary, a zdaje się nawet praktykują kanibalizm (głowy nie dam: była jedna scena, która chyba miała pokazywać ćwiartowanie ciała Na’vi, ale może była to inna zwierzyna).
Ta nowość rozbija stereotyp dobrych tubylców i złych kolonistów – okazuje się, że bywają również źli tubylcy, nawet jeśli film od razu zastrzega, że ich moralne zło nie wynika z faktu, iż dzikie plemiona po prostu bywają złe, lecz jest wynikiem traumy wielkiego wybuchu wulkanu, który pozbawił ich wiary i środków do życia, przeistaczając ich w władających ogniem bandytów.
W każdym razie, po godzinie filmu nareszcie widzimy rysujący się zrąb fabuły, w której ścigający Sully’ego Quaritch sprzymierzy się ze złymi Mangkwanami, wyposażając ich w nowoczesną broń palną, aby z okrutnych bandytów-kanibali uczynić bezwzględną armię pomocniczą. W centrum uwagi jest jednak nie tyle Jake Sully, co jego dwójka przybranych dzieci – wspomniany już Spider, oraz Kiri, nastoletnia Na’vi będąca faktycznie klonem avatara ludzkiej badaczki z pierwszego filmu (…długo by opowiadać). Kiri, wstępująca coraz wyraźniej na drogę szamanki klanu, niespodzianie ratuje życie Spiderowi – gdy temu brakuje powietrza, ona, sama nie wiedząc jak, wywołuje w nim metamorfozę, umożliwiającą mu oddychanie lokalnym powietrzem. Czyni to Spidera niebezpiecznym dla Na’vi, i bezcennym dla ludzi – jeśli bowiem tę metamorfozę dałoby się odtworzyć w warunkach laboratoryjnych, groziłoby to już niepowstrzymaną inwazją kolonistów.
Wokół zaś postaci Kiri, w ciekawy sposób pojawia się kwestia wiary, wracająca zresztą regularnie w filmie. Brak wiary jest główną winą szamanki-przywódczyni złych Mangkwanów. Wiara jest tematem rozmów innych postaci, lecz najważniejsza jest swoista ciemna noc wiary, którą doświadcza właśnie Kiri. Noc ta polega na odcięciu od tego, co nazywa się Eywą – czymś, co w konwencji fantastyki naukowej nie jest dosłownie bóstwem, lecz raczej istotą-rośliną stanowiącą sieć symbiotycznie powiązaną z Na’vi – ale nie ma co ukrywać, fabularnie jest to po prostu pogańska Matka-Ziemia, Pachamama, którą reprezentują zawsze kobiety-szamanki.
Jest to znamienne, iż tym razem kluczowa dla rozwiązania fabuły jest właśnie Kiri i jej walka o przywrócenie własnego kontaktu z Eywą, aby wybłagać u niej wsparcie. Cóż mamy sądzić o takim eko-pogaństwie? Potępiać w czambuł? Nie jestem pewien. Może to jest tak, jak z tymi konserwatywnymi wartościami rodzinnymi, które Hollywood dopuścił tylko w opakowaniu obcej, tubylczej kultury. Może tak jest również z wiarą? Może, wiara jako coś cennego, a brak wiary jako coś demoralizującego, mogą pokazać się tutaj tylko pod warunkiem, że będzie to dotyczyło pogaństwa? Jeśli tak, to może warto przymknąć oko, i dostrzec tu ogólniejszą analogię, która – niezależnie od intencji twórców – dotyczy również wiary katolickiej? Z takiej perspektywy można uznać duchowe zmagania Kiri jako raczej dobry przekaz. Ale zaznaczam: raczej dobry, bo są tu istotne zastrzeżenia. Taka perspektywa będzie jednak trochę sztuczna i wymuszona.
Ostatnie słowo zaś niech będzie o długości filmu: ponad trzy godziny. Poprzednie filmy również były długie, ale nie dłużyły się, gdyż fabuła była świeższa, a spektakl jeszcze się nie przejadł. Tym razem jest inaczej. Technicznie film nadal niesamowicie imponuje – zwłaszcza w wersji 3D – ale przecież to już widzieliśmy. To jest więcej tego samego. Fabuła też, choć sprawna, nie jest żadną miarą świeża. Toteż choć film z pewnością nie jest zły, to jednak trzy godziny były przesadą.
Jakub Majewski
„Avatar: Ogień i popiół.” USA 2025.
Reżyseria: James Cameron. Scenariusz: James Cameron, Rick Jaffa, Amanda Silver. W rolach głównych: Sam Worthington, Zoe Saldaña, Sigourney Weaver, Stephen Lang, Oona Chaplin, Kate Winslet.
Czas trwania: 195 min.