Dialog – zdawać by się mogło, że dołączył do panteonu świętych. Odmieniany jest przez wszystkie przypadki. Zalecany jako remedium na wszystkie bolączki świata: od społecznych, przez polityczne, aż po teologiczne. Bolączki z dialogiem są natomiast dwie – rozumiany jest opacznie, a ci którzy, najchętniej się na niego powołują, najczęściej też roszczą sobie prawo do decydowania, kto jest go godny.
Za sprawą mediów społecznościowych dwóch popularnych polskich jezuitów obwieściło, że mimo całej otwartości, jaką deklarują i prezentują wobec różnych grup i środowisk, nie każdy zasługuje na to, by stać się ich partnerem do rozmów.
Wesprzyj nas już teraz!
Ojciec Grzegorz Kramer, bloger, autor książek oraz przełożony jezuickiej wspólnoty i proboszcz opolskiej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa oznajmił niedawno na Facebooku, że fakt usuwania komentarzy – popularnej na profilu ojca Kramera praktyki, która urosła już do rangi internetowego mema – nie jest niczym złym. „Małe przypomnienie. Usuwając Twój komentarz lub blokując Ci dostęp do tego konta, nie zabieram Ci możliwości wypowiedzi. Ja Ci ograniczam możliwość wypowiedzi w mojej przestrzeni. Dalej jesteś wolnym człowiekiem, który może mówić, co i jak chce w swojej przestrzeni” – napisał jezuita.
Niecałą dobę po oświadczeniu ojca Kramera, inny jezuita, ojciec Remigiusz Recław, na łamach portalu Deon.pl, zamieścił wideo, w którym wyjaśnił, iż nie rozmawia z tradycjonalistami i wszystkich zachęca do tego samego. Mało tego: łódzki duszpasterz i ewangelizator wprost namawia do blokowania tradycjonalistów (chyba tylko dla własnej wygody nazywanych również „lefebrystami”) w mediach społecznościowych.
Po czym poznać takiego tradycjonalistę-lefebrystę? – Mam swój bardzo konkretny zestaw słów, który banuje tradycjonalistów i nie mam już z nimi problemu. Kilkoma się z Wami podzielę: jeśli zobaczycie takie słowa jak tutaj, to od razu [banujcie] – powiedział ojciec Recław pokazując kartkę z wypisanymi słowami „zniewaga Najświętszego Sakramentu”, „profanacja”, „heretyk”, „wstyd”, „obrażacie”, „dyskoteka” i „cyrk”. – Do tego dochodzi jeszcze „liturgia”, „prawo”, „tabernakulum” i „ołtarz” – wymienił jezuita.
Postawa ojców Kramera i Recława odsłania fałsz jakim posługują się heroldzi dialogu. A w zasadzie „dialogu”, gdyż nie ma innej możliwości, niż ujęcie tego słowa w cudzysłów.
Już Plinio Correa de Oliveira, katolicki myśliciel, publicysta i działacz przestrzegał, że dialog – jak wiele z gruntu dobrych idei (niech przykładem będą wolność, równość i braterstwo zamienione przez francuskich rewolucjonistów w synonim krwawej rzezi niewinnych) – jako parodia, krzywe odbicie samego siebie, stanie się narzędziem walki o „jednostki, grupy i wielkie kolektywy”. Sam w sobie dobry, stanie się zakładnikiem ludzi, którzy traktując go instrumentalnie, obedrą go z właściwych jemu celów i środków, a więc i sensu.
W niewielkiej broszurze pt. „Wielość religii i jedno Przymierze”, ówczesny kardynał Joseph Ratzinger dowodzi, iż „dialog nie jest rozrywką pozbawioną celu, gdyż jego celem jest zyskiwanie przekonań i znalezienie prawdy”. Żeby móc odnaleźć prawdę, dialog musi być oparty o szacunek dla drugiej strony i otwarty na korygowanie własnych błędów. Jeśli nie spełnia któregoś z tych warunków automatycznie przestaje być dialogiem, stając się, co najwyżej, negocjowaniem, jeśli nie po prostu pogawędką.
Oczywiście dialog sam w sobie, wbrew pozycji jaką obecnie zajmuje również na salonach teologicznych, nie jest celem nadrzędnym działalności Kościoła. Jest nim doprowadzenie do zbawienia Ludu Bożego oraz głoszenie prawdy o Jezusie Chrystusie. Dialog ma wobec nich funkcję jedynie służebną, a gdy nie spełnia swej funkcji staje się wrogi Kościołowi. Nie miał co do tego wątpliwości cytowany przez wcześniej wspomnianego kardynała Ratzingera Jacques-Albert Cuttat, który dialogowanie zamiast modlitwy pełnej pokory nazywa wprost lucyferycznym kuszeniem: – „Dążyć do tego, by dzięki zjednoczeniu religii uczynić ludzkość szczęśliwszą i lepszą, to jedna sprawa. Z pałającym sercem błagać o zjednoczenie wszystkich ludzi w miłości do tego samego Boga to inna sprawa. Pierwsza sprawa stanowi najbardziej subtelne pokuszenie diabelskie, które dąży do tego, by sprawę drugą doprowadzić do klęski” – pisał Cuttat.
Skąd więc zdziwienie słowami polskich jezuitów?
Okazuje się bowiem, że ci, którzy o potrzebie „dialogowania” każdego z każdym krzyczą najgłośniej, sami, stojąc w obliczu prawdziwego dialogu, wywieszają białą flagę lub wręcz torpedują swoich polemistów.
Słynący z prowokacyjnych wypowiedzi ojciec Kramer nie ma problemów z tym, aby na łamach nieprzychylnych Kościołowi mediów rozmiękczać jego nauczanie.
Ojciec Recław, organizator szeroko komentowanych (ze względu na swą anarchistyczną postawę wobec przepisów liturgicznych) Mszy świętych (w tym Liturgii Triduum Paschalnego czy tzw. mszy o uzdrowienie) prosi protestantów o budowanie jedności.
Obaj jednak tracą rezon i zamykają z trzaskiem drzwi przed ludźmi chcącymi zrozumieć ich asumpty i motywacje. Wykluczają nie rozumiejących ich narracji. Znieważają tych, którzy myślą inaczej niż oni.
Czy to strach przed podjęciem rękawicy? Nieumiejętność obrony własnego stanowiska? Czy w mniemaniu ojców Kramera i Recława dialog polega na ustępowaniu pola, a rozmawiać można tylko z zadeklarowanymi przeciwnikami Kościoła? Skąd w jezuitach bierze się paranoiczny lęk przed słowami „liturgia”, „prawo” i „herezja”? Dlaczego zakonnikom tak bardzo zależy na przebywaniu jedynie w otoczeniu bezkrytycznych pochlebców?
Cała sprawa mogłaby uchodzić za niezwykle banalny incydent warty co najwyżej krótkiej wzmianki na Twitterze, gdyby nie trzy sprawy:
Pierwszą z nich jest fakt, iż usuwanie niewygodnych (nie mylić z obraźliwymi, ponieważ to dwie zupełnie różne sprawy) komentarzy pojawiających się na profilach duchownych walczących o otwartość, łagodność i tolerancję obnaża ich hipokryzję. Kolejny raz okazuje się bowiem, że tolerancja dotyczy konkretnej grupy ludzi, im dalszej Kościołowi, tym – można zaryzykować stwierdzenie – zdaniem ojców Kramera i Recława lepiej.
Druga dotyczy procesu, w trakcie którego z konserwatystów, tradycjonalistów czy – abstrahując od etykiet – szanujących kościelne nauczanie i ordo katolików czyni się chłopców do bicia. Samo w sobie określenie „tradycjonaliści-lefebryści” w ustach o. Recława brzmi niczym obelga i tak przez jego odbiorców jest postrzegane. Kto raz otrzyma łatkę tradycjonalisty, ten już na długo pozostanie pariasem, któremu przypisuje się jedynie złe intencje.
Ostatnią zaś jest kuriozalna sytuacja, w której katolicki kapłan, za słowa pełne nienawiści i jadu, „zabijające od wewnątrz” i „wprowadzające w traumy” uważa sformułowania takie jak „liturgia” czy „tabernakulum” i za nie każe natychmiast zrywać dyskusje. To chyba najbardziej dobitny dowód na to, że dialog, choć odmieniany przez wszystkie przypadki i wielbiony na równi ze świętymi pańskimi, nie jest tym, na co popularni jezuici są gotowi.
Bo prawdziwy dialog dąży do prawdy zamiast ją kneblować.
Mateusz Ochman