30 stycznia 2023

Barbarzyński anarchizm. Co kryje się za walką przeciwko „prozelityzmowi”

Katolicyzm odrzuca prozelityzm, który jest ciężkim grzechem – uczy nas papież Franciszek. Co to jednak znaczy: prozelityzm? W praktyce radykalna walka z prozelityzmem przeradzać się może w błąd indyferentyzmu i w ideologiczny irenizm. Na końcu anty-prozelicki chrześcijanin okazuje się kimś, kto Jezusa zrównuje z Buddą – i drży na myśl o ochrzczeniu dziecka, bo to „mogłoby złamać jego wolność”. W XXI wieku okazujemy się być – paradoksalnie – barbarzyńcami, czyli więźniami naszych czasów, zamiast uczniami Chrystusa.

Papież Franciszek przeciw prozelityzmowi. Tylko… co to znaczy?

„Najpoważniejszym grzechem, jaki może popełnić misjonarz, jest prozelityzm. Katolicyzm to nie prozelityzm” – powiedział niedawno papież Franciszek. To kolejny raz, gdy Ojciec Święty wypowiada się przeciwko „prozelityzmowi”.

Wesprzyj nas już teraz!

Za chwilę postaram się wyjaśnić to enigmatyczne pojęcie, ale najpierw jeszcze raz – papież.

W 2019 roku Franciszek przytoczył anegdotkę o młodym chrześcijaninie, który chciał nawracać. Powiedział swojemu duchowemu opiekunowi: „Ojcze, idę ewangelizować!”. Ten zapytał go, jak. „Głoszę Ewangelię, mówię kim jest Jezus, staram się przekonać ludzi, że Jezus jest Bogiem” – odparł młodzieniec. Franciszek, wcielający się tutaj w rolę opiekuna owego młodzieńca, odparł: „Mój drogi, to nie jest ewangelizacja. Jeśli nie ma w tym Ducha Świętego, to nie ma ewangelizacji. Może to być prozelityzm, może to być reklama, ale ewangelizacja to pozwolenie, aby Duch Święty ciebie pobudzał do głoszenia poprzez świadectwo, także męczeństwo i poprzez słowo”.

Z kolei w 2016 roku stwierdził: „To Duch Święty jest przyczyną jedności wśród chrześcijan. Z tego powodu mówię, że jedność jest drogą, ponieważ jedność jest łaską, o którą powinniśmy prosić, i również z tego powodu powtarzam, że każdy prozelityzm wśród chrześcijan jest grzechem. Kościół nie wzrasta nigdy przez prozelityzm, ale «przez przyciąganie», jak napisał Benedykt XVI. Prozelityzm wśród chrześcijan jest w istocie grzechem ciężkim. Dlaczego? Ponieważ sprzeciwia się samemu procesowi, dzięki któremu staje się chrześcijaninem i nim się zostaje. Kościół to nie drużyna piłki nożnej szukająca kibiców”.

Mamy zatem jasno postawioną sprawę: według Franciszka „prozelityzm” jest zakazany, jest wręcz „ciężkim grzechem” w przypadku innych chrześcijan. Przejawia się z kolei zwłaszcza w staraniach „aby przekonać innych że Jezus jest Bogiem”.

Czy aby na pewno?

Prozelityzm w nauczaniu ostatnich lat

Termin „prozelityzm” jest od szeregu lat na cenzurowanym. Także papież Benedykt XVI w adhortacji Ecclesia in Medio Oriente z 2012 roku pisał, że „ewangelizacji nie można mylić z prozelityzmem”, ten drugi definiując negatywnie jako brak szacunku dla „prawdy, wolności i godności osoby ludzkiej”. Z kolei św. Jan Paweł II w adhortacji Ecclesia in Europa z 2003 roku zapewniał prawosławnych, że „nowej ewangelizacji nie można mylić z prozelityzmem”, bo w Kościele katolickim obowiązuje „respektowanie, prawdy, wolności i godności każdej osoby ludzkiej”. Odnosi nas to do nauczania II Soboru Watykańskiego, który w dekrecie Ad Gentes, 13 głosi: „Kościół surowo zabrania zmuszać kogoś do przyjęcia wiary lub doprowadzać do niej czy przynęcać niegodziwymi środkami”; z kolei w Dignitatis humanae, 4: „W rozpowszechnianiu wiary religijnej trzeba zawsze wystrzegać się wszelkiej działalności, która miałaby posmak przymusu albo nieuczciwego nakłaniania, zwłaszcza w stosunku do ludzi prostych czy ubogich”.

Termin „prozelityzm” został też skrytykowany w „Nocie doktrynalnej na temat pewnych aspektów ewangelizacji”, którą w 2007 roku wydała Kongregacja Nauki Wiary. Czytamy tam:

Termin «prozelityzm» zrodził się w środowisku żydowskim, gdzie «prozelitą» nazywano człowieka wywodzącego się z «pogan», który stał się członkiem «narodu wybranego». Podobnie też w kręgu chrześcijańskim termin «prozelityzm» jest często używany jako synonim działalności misyjnej. W ostatnim czasie nabrał on jednak negatywnej konotacji, jest bowiem rozumiany jako podyktowane motywami sprzecznymi z Ewangelią reklamowanie własnej religii przy użyciu środków, które nie respektują wolności i godności osoby.

Wyłania się z tego wszystkiego dojść klarowna definicja. „Prozelityzm” byłby takim sposobem głoszenia Ewangelii, który jest oparty o jakąś formę przemocy, a w każdym razie o brak poszanowania „wolności i godności” człowieka. Co do zasady, można się zgodzić, że Kościół zabrania zmuszania do przyjęcia Ewangelii: nie jest to bynajmniej nauczanie II Soboru Watykańskiego, ale po prostu nauka Kościoła, o której pamiętają szczególnie Polacy, w związku z dyskusją teologiczną, jaką prowadził na Soborze w Konstancji Paweł Włodkowic przeciwko Krzyżakom. Problem pojawia się jednak wtedy, gdy przyjdzie nam zdefiniować, czym dokładnie jest, po pierwsze, „przemoc”, a po drugie, jakie są nieprzekraczalne granice owych „wolności i godności”.

Triada Franciszka, triada Kongregacji Nauki Wiary

W przypadku papieża Franciszka i jego anegdotycznej historii z 2019 roku słyszymy, jakoby „prozelityzmem”, a więc postawą niedopuszczalną, było po prostu „przekonywanie” innych, że Jezus Chrystus jest Bogiem. U Franciszka zatem „przemocą” byłoby już samo przekonywanie, jakaś retoryka, może wykorzystywanie własnej intelektualnej i kulturowej przewagi…  Zamiast tego Franciszek jako dopuszczalną wymienił triadę: „świadectwo, męczeństwo, słowo”. Wydaje się, że Ojciec Święty nie jest autorem tej koncepcji, ale zaczerpnął ją wprost ze wspomnianej „Noty doktrynalnej…” Kongregacji Nauki Wiary z 2007 roku.

Nota bowiem w jednym z passusów mówi o tym, jak powinna wyglądać katolicka działalność ekumeniczna. Czytamy tam:

W działalności ekumenicznej można wyodrębnić różne wymiary: przede wszystkim słuchanie innych jako podstawowy warunek wszelkiego dialogu; następnie dyskusję teologiczną, w której dążenie do zrozumienia różnych wyznań, tradycji i przekonań może doprowadzić do odkrycia zgodności niekiedy ukrytej w sprzecznościach. Nie może też zabraknąć jeszcze innego istotnego wymiaru działalności ekumenicznej, nierozerwalnie związanego z poprzednimi: świadectwa, dotyczącego tych elementów, które nie są szczególnymi tradycjami ani subtelnościami teologicznymi, lecz należą do samej Tradycji wiary, i ich głoszenia.

Mamy tu więc wyraźną triadę: słuchanie innych; dyskusja teologiczna; świadectwo. Nie pokrywa się to w pełni z triadą Franciszka, ale widzimy, że w obu triadach nie ma wyraźnego elementu „przekonywania”. W nocie „Kongregacji” czytamy wprawdzie o „dyskusji teologicznej”, ale tekst precyzuje, że chodzi o „odkrywanie zgodności”. Można więc domniemywać, że ten element triady ma być raczej miejscem poszukiwania jedności, a nie próbą teologicznego przekonywania do racji katolickich.

Jest jednak pewna fundamentalna różnica. Otóż „pasywna” ewangelizacja w ujęciu Kongregacji Nauki Wiary odnosi się do dialogu ekumenicznego. Kongregacja wskazuje, że – klasycznie rzecz ujmując – misja była rozumiana w Kościele jako misja ad gentes, to znaczy do pogan. Według Kongregacji należy zatem rozróżniać między sposobem ewangelizowania niechrześcijan, a sposobem ewangelizowania niekatolików.

Czy wszyscy wierzący są jak chrześcijanie?…

Mówiąc zatem o ewangelizacji w ogóle, Kongregacja nie używa już tak „pasywnego” języka, wręcz dowartościowując przekonywanie do Chrystusa. Urząd przypomniał, że Jezus nakazał Apostołom głoszenie Ewangelii na cały świat, co miałoby realizować się poprzez wzywanie wszystkich do zmiany życia, do nawrócenia i do przyjęcia chrztu. Kongregacja przypomniała też słowa Jezusa, zgodnie z którymi „kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony”. Dalej Kongregacja jako błędną określa postawę, zgodnie z którą „uprawnione byłoby jedynie prezentowanie własnych poglądów i zachęcanie innych, aby postępowali w zgodzie z własnym sumieniem, bez zabiegania o ich nawrócenie do Chrystusa i na wiarę katolicką”. Kongregacja konkluduje: „Dlatego uczciwe pobudzanie rozumu i wolności człowieka do spotkania z Chrystusem i Jego Ewangelią nie jest bezprawną ingerencją w jego sprawy, ale uprawnioną propozycją i przysługą”.

Wydaje się zatem, że zgodne z „Notą doktrynalną…” katolik może i powinien przekonywać – byle uczciwie – niechrześcijan do przyjęcia Ewangelii; inaczej jest z niekatolickimi chrześcijanami, których nie trzeba przekonywać już do Ewangelii, ale którym poprzez dialog można prezentować stanowisko katolickie dotyczące jedności Kościoła. Jak precyzuje Kongregacja, gdyby w efekcie ktoś z niekatolickich chrześcijan odkrył, iż to w Kościele katolickim jest pełnia prawdy i poprosił o włączenie do Kościoła, należy to umożliwić, bo nie jest to prozelityzm.  W teorii brzmi to słusznie: trudno „ewangelizować” wierzących w Ewangelię. Rzecz jednak w tym, że możemy heretyków i schizmatyków nawracać na prawidłową wiarę i wzywać do jedności z Rzymem… Problem „ekumenicznego skrzywienia” po Vaticanum II zostawię jednak teraz na boku, bo chcę skupić się na innym zagadnieniu, które sięga jeszcze głębiej. Można tu tylko stwierdzić, że jest to w oczywisty sposób sprzeczne z postawą wielu katolickich świętych prezentowaną na przestrzeni wieków, by wymienić tylko św. Andrzeja Bobolę, który jednoznacznie przedstawiał prawosławnym wiarę katolicką jako prawdziwą, a prawosławną uznawał za fałsz.

Wydaje się jednak, że papież Franciszek idzie jeszcze dalej od Kongregacji, to znaczy dokonuje przeniesienia pasywnego wymiaru ewangelizacji przewidywanej przez „Notę…” dla wymiaru ekumenicznego na całość ewangelizacji, to znaczy również na w klasycznym sensie missio ad gentes. Natrafiamy tu tymczasem na poważny problem, bo w świetle tej samej „Noty…” jest to przecież błędem. Sama „Nota…” mówiła o tym w ten sposób:

Jednakże dzisiaj misyjne przepowiadanie Kościoła jest «zagrożone przez teorie relatywistyczne, które usiłują usprawiedliwić pluralizm religijny nie tylko de facto, lecz także de iure (czyli jako zasadę)» . Od dłuższego czasu mamy do czynienia z sytuacją, w której dla wielu wiernych nie jest jasne, co stanowi istotną rację bytu ewangelizacji. Twierdzi się nawet, że przekonanie o tym, iż otrzymało się w darze pełnię Objawienia Bożego, kryje w sobie postawę nietolerancji i jest zagrożeniem dla pokoju.

A w innym miejscu:

Niektórzy utrzymują ponadto, że nie należy głosić Chrystusa tym, którzy Go nie znają, ani też nakłaniać ich do przystąpienia do Kościoła, ponieważ można rzekomo zostać zbawionym nawet nie znając Chrystusa i nie należąc formalnie do Kościoła.

Ojciec Święty, Jezus i Budda

Ciekawym doświadczeniem może być w tym miejscu przyjrzenie się, jak papież Franciszek odnosi się do przykładowych wierzących niechrześcijańskich – do buddystów. Ostatni raz z wyznawcami tej religii Ojciec Święty spotkał się 19 stycznia. Byli to buddyści z Kambodży. Ojciec Święty powitał buddystów jako przyjaciół, z którymi chciałby budować pokój i koegzystencję jako bracia i siostry, na rzecz dobra wspólnego oraz na rzecz środowiska, w którym żyjemy. Mówił wiele o ludzkiej rodzinie, trosce o sprawy ekologiczne, o szacunku dla wspólnego domu, jakim jest planeta Ziemia. Używał wielokrotnie zwrotu «ekologiczne nawrócenie». Odwołał się do nauk Buddy, które w jego przekonaniu mogą mieć duże ekologiczne znaczenie; zestawił je z troską chrześcijan o świat jako dzieło Boże. W przemówieniu nie padło ani razu imię Jezusa Chrystusa.

O Jezusie mówił papież za to do buddystów w maju 2022 roku, kiedy spotkał się z ich delegacją z Mongolii. Papież wychwalał tam Jezusa jako tego, który głosił bezwarunkową miłość Boga, uczył przebaczania i miłowania nieprzyjaciół, odrzucał przemoc, a na krzyżu stał się naszym pokojem i położył kres wrogości. W kolejnych zdaniach pochwalił również Buddę jako tego, który uczył rezygnacji z przemocy i wzywał do pokoju.

Z kolei w czerwcu 2022 roku przemawiając do buddystów z Tajlandii Ojciec Święty zestawiał Jezusa i Buddę jako dwóch nauczycieli pokoju, dialogu i współpracy. Mówił o wspólnych zadaniach chrześcijan i buddystów, które sprowadzają się do wspólnego odkrywania prawdy o powszechnym braterstwie ludzkości.

Widzimy tu jak na dłoni, że w wystąpieniach papieża Franciszka wobec buddystów obecna jest „ekumeniczna triada” z „Noty doktrynalnej…”: słuchanie, dialog, świadectwo. Nie ma najmniejszego elementu przekonywania, że Jezus jest Bogiem; nie, mamy raczej do czynienia z ukazywaniem Jezusa jako postaci zupełnie podobnej do Buddy. To odwołuje nas tymczasem wprost do stwierdzeń tej samej „Noty…”, która odrzuca ideę pluralizmu czy też mówiąc precyzyjniej, indyferentyzmu religijnego.

Jeżeli zatem termin „prozelityzm” mielibyśmy rozumieć jako wszelkie przekonywanie, dosłownie każdy rodzaj przedstawiania wiary katolickiej jako prawdziwej – oznacza to tak naprawdę, że w dialogu z innowiercami stajemy się de facto wyznawcami indyferentyzmu religijnego, koncepcji wielokrotnie potępianej przez Kościół katolicki. Nie wydaje się, by możliwa była inna droga. Jeszcze św. Jan Paweł II postępował nieco inaczej. Podczas niesławnego spotkania w Asyżu w 1986 roku z przedstawicielami różnych religii na samym niemal początku finalnego przemówienia stwierdził:

W nawiązaniu do modlitwy chrześcijańskiej, ostatniej w serii, której wysłuchaliśmy wszyscy, wyznaję, że podobnie jak wszyscy chrześcijanie jestem przekonany, iż w Jezusie Chrystusie, Zbawicielu wszystkich, znajduje się prawdziwy pokój, „pokój tym, którzy są daleko i pokój tym, którzy są blisko”. Jego narodziny witali aniołowie pieśnią: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jogo upodobania”. On głosił miłość wobec wszystkich ludzi, nawet wobec nieprzyjaciół, nazywał błogosławionymi tych, którzy pracują na rzecz pokoju a poprzez swą Śmierć i Zmartwychwstanie pojednał to, co na ziemi i to, co w niebiosach. Mówiąc słowami Pawła Apostoła: „On jest naszym pokojem”.

A przecież tamto spotkanie w Asyżu budziło wówczas i dziś budzi zdecydowaną krytykę, zresztą słusznie, bo mogło, pomimo wszystko, prowokować skojarzenia z indyferentyzmem. Dzisiaj jednak znaleźliśmy się już w zupełnie innej sytuacji: buddyści nie słyszą od Ojca Świętego o wyjątkowości Jezusa Chrystusa jako Zbawiciela, ale dowiadują się, że tak jak Budda nauczał o pokoju, tak czynił również Jezus.

O przemocy i prawdziwych barbarzyńcach

Wydaje się, że w świetle tego rodzaju nauki należałoby bezwzględnie potępić wiele historycznych wydarzeń, które przyczyniły się do rozpowszechnienia Ewangelii na świecie. Podam kilka prostych przykładów. Około roku 500 król Franków Chlodwig przyjął chrześcijaństwo, a wraz z nim uczyniło to kilku tysięcy frankijskich wojowników. W roku 966 chrześcijaństwo przyjął polski władca Mieszko, a za nim i jego wojowie. W kategoriach współczesnego antyprozelityzmu należałoby to najpewniej uznać za rzecz karygodną – i to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, tysiące wojowników Chlodwiga i Mieszka nie działało sua sponte, ale w pewnej mierze „pod przemocą wodza”. Anachronicznie: prozelityzm par excellence. Sami z kolei Chlodwig i Mieszko zostali najpewniej ujęci nie tylko zbawczym przesłaniem chrystianizmu, ale również kulturową wyższością tych, którzy chrystianizm im oferowali. Ponownie mamy do czynienia z „prozelityzmem” silnych wobec słabych.

Dalej; co powiedziałaby współczesność o królu Anglii Alfredzie, który w 878 roku zwyciężył pod Edington wikińskiego wodza Guthruma? Zwycięski Alfred zażądał, by Guthrum i 30 jego ludzi przyjęło chrzest; sam król został ojcem chrzestnym wikinga. Guhtrum przyjął chrześcijańskie imię Aetehlstan. Nie wywoływało to protestu ówczesnych.

Ktoś powie: dobrze, ale to ludzie niemądrzy; barbarzyńskie poglądy wpływały na ich skłonność do przemocy i narzucania Ewangelii. Być może. Jednak sądzę, że ówczesny chrześcijanin, gdyby dowiedział się o zwyczajach XXI wieku, rzekłby: ach tak, to ludzie niemądrzy; niepewność wiary sprawia, że boją się komukolwiek mówić o Chrystusie.

Czy na pewno jesteśmy lepsi? Albo inaczej jeszcze: czy na pewno wiemy lepiej, czym jest „zakazany prozelityzm”?

Wreszcie jedna jeszcze uwaga. Gdy myślę o nakazie poszanowania wolności i godności drugiego człowieka, myślę też o argumentach wojujących ateistów, którzy – także w Polsce – proponują niekiedy wprowadzenie zakazu chrztu dzieci. Jak dowodzą, jest niedopuszczalne, by małe dziecko było włączane do wspólnoty religijnej, a następnie wychowywane w jej zasadach. Gdy dorasta, trudno mówić, aby mogło w pełnej wolności zdecydować o swojej przynależności religijnej: przecież dowiedziało się, że musi pozostać we wspólnocie Kościoła, bo inaczej czeka je potępienie. Czy nie jest to wiara podyktowana zaszczepionym przemocą strachem?…

Przemoc rodziców, przemoc Kościoła, wreszcie przemoc samej Ewangelii, która mówi o rzeczywistości nieba albo piekła. Czy Bóg, który przewiduje potępienie dla ludzi odrzucających Jego Słowo, respektuje wolność i godność człowieka? A może używa jakiejś formy subtelnej przemocy? Czy respektują tę wolność i godność rodzice?

Wydaje się, że potępiając króla Alfreda, mieczem nakłaniającego Guthruma do przyjęcia chrztu, proponujemy dziś coś zgoła przeciwnego: ideologiczny irenizm, odrzucenie wszelkiej „przemocy”, tak, jakby to w ogóle było możliwe. A jednak nasz świat jest światem, którego przemoc – rozumiana dosłownie, jako przemaganie jednego człowieka na drugim – była, jest i musi być nieodłączną częścią, jeżeli przemoc zdefiniujemy jako używanie wyższości nie tylko fizycznej (choć i jej również), ale także kulturowej oraz intelektualnej. Każda dyskusja nauczyciela z uczniem staje się w tym paradygmacie przemocą.

Zanim potępi się św. Andrzeja, który głosił schizmatykom naukę o konieczności powrotu do jedności z Rzymem, warto się dwa razy zastanowić, na ile nasz współczesny irenizm nie jest tylko nową formą kulturowego barbarzyństwa? Tyle, że zamiast barbarzyństwa żelaznego miecza wyznajemy dziś barbarzyństwo anarchizmu, niechęci do wszelkiej władzy – nie tylko władzy jednych ludzi nad drugimi, ale również władzy prawdy nad naszym życiem, władzy samego Boga.  

 

Paweł Chmielewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij