Monday, Monday, can’t trust that day… – śpiewał w latach 60. zespół The Mamas & The Papas. Co wówczas było muzyczną igraszką, dziś staje się stylem życia. Krytyka niechęci pokolenia Z do ciężkiej pracy wywołała żywe emocje pod moim poprzednim tekstem, dlatego odpowiadam jego kontynuacją.
Wypowiedzi czytelników pod tekstem Tyrałem po 14 godzin dziennie. Co jest nie tak z „pokoleniem Z”, że ma z tym problem? świadczą przynajmniej o jednej rzeczy: sprawa budzi tak duże emocje, że pojawiło się prawie dwieście komentarzy, a czytelnicy łapali poszczególne myśli z tekstu, a potem snuli odpowiedzi tak jakbym naruszył jakąś świętość… Wylała się istna fala oburzenia, iż autor rzekomo zachwala ciężką pracę za niskie pieniądze.
Tymczasem wyraziłem w swoim tekście prostą myśl: że ciężka praca za niewielkie pieniądze jest pewnym etapem, który uczy nas życia i nie należy się jej bać na początku swojej drogi zawodowej. Ponadto nie mamy dziś do czynienia ze społeczeństwem chrześcijańskim, w którym pracodawcy kierują się etyką katolicką i miłością bliźniego, a jedynie taka postawa mogłaby coś zmienić, nie zaś roszczeniowość młodszych pokoleń.
Wesprzyj nas już teraz!
Leksykon dziwactw pokolenia Z
O tekście rozmawiałem również ze znajomą kadrową (czy też specjalistką od Human Resources, żeby nie było zbyt po polsku), która zwróciła mi uwagę, że bolączka, jaką funduje rynkowi pracy pokolenie Z została już nazwana szeregiem dziwnie brzmiących terminów… I tak dowiedziałem się o zjawiskach takich jak: bare minimum Monday, lazy girl job i quiet quitting.
Po kolei. Bare minimum Monday – co tłumaczy się jako „w poniedziałki robię tylko minimum” – to trend zapoczątkowany przez TikTokową celebrytkę (!) Marisę Jo Mayes. Żaliła się ona w rozmowie z „New York Post” na korporacyjny tryb pracy, który odcisnął piętno na jej psychice. Po przejściu na własny rachunek wciąż narzucała sobie produktywność i doświadczała „niedzielnej paniki” na myśl o poniedziałku. W końcu doszła do wniosku, że poniedziałek powinien być dniem przejściowym pomiędzy weekendem a tygodniem roboczym, w którym będzie podejmowała tylko najbardziej niezbędne obowiązki.
Lazy girl job – „praca dla leniwej dziewczyny” – to kolejny TikTokowy trend, w którym najważniejsza jest równowaga pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym, ze szczególnym naciskiem „fajność” tego drugiego. Omawiając to zjawisko, dziennik „Wall Street Journal” podaje przykład niejakiej Victorii Bilodeau, 23-letniej dziewczyny, która pracowała po dziesięć godzin dziennie jako technik ochrony środowiska, a obecnie cieszy się trzygodzinnym dniem pracy jako społecznościowa promotorka kosmetyków. Zarabia mniej niż kiedyś, ale w wolnym czasie ćwiczy, medytuje i bawi się ze swoimi kotami. Swoją pracę nazywa właśnie „lazy girl job”, jednocześnie mówiąc, że „ma teraz naprawdę fajne życie w porównaniu do tego, co było” – czytamy w portalu Money.pl.
I wreszcie quiet quitting – czyli „ciche odejście” – to zjawisko, o którym zaczęto mówić po tzw. pandemii koronawirusa. Do jego popularyzacji również przyczynił się TikTok. Na jednym z filmików widzimy jak zamaskowany młodzieniec siedzi i opowiada o swoich priorytetach, podkreślając, że praca nie jest twoim życiem. W owym cichym odchodzeniu chodzi nie tyle o porzucanie pracy, jak sugeruje nazwa, co o porzucanie pracoholizmu. Młodzi wycofują się „po cichu” ze stylu życia swoich rodziców, którzy twierdzili, że w pracy trzeba „przekraczać swoje limity”.
Ponadto warto wspomnieć o badaniu przeprowadzonym przez firmę Randstad, wedle którego prawie połowa respondentów wolałaby być bezrobotna niż być nieszczęśliwa z powodu pracy, która im nie odpowiada. Czy można to określić inaczej niż rozpieszczenie?
W odniesieniu do powyższych przykładów nie sposób nie widzieć, że mamy tu do czynienia po pierwsze z patologią korporacyjnego stylu życia (czego skutkiem jest popadanie od skrajności w skrajność – od pracoholizmu do „cichego odchodzenia”), a po drugie z patologią stylu życia w ogóle.
Modne trendy nie kierują się głębszą mądrością i nie zadają pytań o źródła i prawdziwe rozwiązania kryzysów. Tak więc nie ma tu pytania o przejmowanie rynku pracy przez możne korporacje z ich na poły sekciarskim modelem zarządzania i relacji, podobnie jak nie ma pytania o to, jaka praca jest lepsza dla kobiety przy uwzględnieniu jej natury i tradycyjnej roli społecznej. Bo w tym ujęciu trzeba by akurat przyznać rację 23-letniej Marisie, która woli promować z domu kosmetyki przez trzy godziny dziennie niż siedzieć po dziesięć godzin w biurze. Taką pracę można pogodzić z życiem rodzinnym i jest ona faktycznie lepsza dla kobiety, której – w zdrowym układzie zgodnym z naturą – pierwszym i naczelnym zadaniem nie jest zapewnienie bytu materialnego domownikom.
Praca środkiem do doskonalenia człowieka
Pracę podejmujemy po to, by przeżyć. Ale św. Tomasz z Akwinu – w różnych miejscach poświęcając uwagi ludzkiej pracy (zbiorczo czytamy o tym w artykule Cel i obowiązek pracy ludzkiej w ujęciu św. Tomasza z Akwinu o. Władysława Jachera OP) – tłumaczy, że w planie Opatrzności Bożej praca nie jest celem samym w sobie (to zgadzałoby się z zapatrywaniami „Zetek”) i celem nie jest też dobro (dziś powiedzielibyśmy: produkt), które jest jej owocem. Jak podkreśla Akwinata, celem jest sam człowiek z uwzględnieniem jego nadrzędnego celu, jakim jest zbawienie. Praca ma zatem służyć udoskonaleniu człowieka, tak by zdobywał on cnoty i zasługi nadprzyrodzone potrzebne dla osiągnięcia celu ostatecznego.
Wracając do polemiki na temat moralnej wartości ciężkiej pracy, podtrzymuję swoje zdanie, iż kształtowaniu cnót i skarbieniu sobie zasług na drodze naśladowania Ukrzyżowanego Zbawiciela bardziej służy ciężkie życie, niż lekkie. Nie może być za łatwo, bo wtedy człowiek się psuje… Jest to oczywiste, a przynajmniej było jeszcze do niedawna, podobnie jak to, że łatwe czasy wychowują słabych ludzi.
Ponadto praca, choć wpisana w Boski porządek przed grzechem pierworodnym, to jednak po jego popełnieniu stała się dla człowieka znacznie cięższa. Dlatego wydaje się, że konieczność przyjęcia faktu, że życie jest trudne, jest po prostu zdroworozsądkowym skonstatowaniem faktycznego stanu ludzkiej natury, który niesie określone konsekwencje.
Mówiąc o roszczeniach pokolenia Z w ich skrajnej formie – wyboru pracy, która nie daje nawet dużych pieniędzy, ale zapewnia święty spokój – warto też zauważyć to, o czym zawsze mówiła etyka katolicka. Mamy mianowicie nie tylko utrzymać majątek otrzymany po przodkach, ale również go pomnożyć. Nie chodzi oczywiście o to, żeby „zajeżdżać” się, by zostawić każdemu dziecko osobne mieszkanie, na które zadłużymy się po uszy na całe życie i będziemy do emerytury harować na dwa etaty. Są pewne granice, niemniej w przypadku całkowicie bezstresowego podejścia do pracy raczej wiele po nas nie zostanie, a jeszcze zostawimy dzieciom długi…
Praca wreszcie, jak dowodzi autor Sumy Teologicznej, ma znaczenie dla przeciwdziałania złym skłonnościom człowieka, nabytym wskutek grzechu pierworodnego. Chodzi oczywiście o lenistwo, ale także o rozmaite nieuporządkowane namiętności, które mogą się bardziej rozkiełznać z powodu próżnowania i braku celu. Prosta rada duchowa każdego spowiednika w przypadku różnych grzechów i pokus brzmi: zajmij się czymś, przekieruj uwagę na coś pożytecznego. Dlatego ograniczanie ilości pracy w imię wygody i „fajnego” życia wydaje się bardziej szkodzić człowiekowi, niż wspierać jego rozwój moralny. W tym punkcie Doktor Anielski dodaje jeszcze jeden pożytek pracy, jakim jest możliwość używania majątku na potrzeby miłości bliźniego, poprzez jałmużnę czy inne formy pomocy.
Co więcej, jak zaznacza Tomasz, nawet w średniowieczu, gdy wyższe klasy były de facto zwolnione z obowiązku pracy zarobkowej, to i tak nie oznaczało to zwolnienia z obowiązku pracy w ogóle. Nie można zatem powiedzieć: gdybym nie musiał pracować, to bym tego nie robił i moralnie wszystko byłoby w porządku. Nawet posiadając ogromny majątek i żyjąc z pasywnych zysków mamy obowiązek pracować – duchowo, intelektualnie, społecznie czy też nad własną sprawnością fizyczną, nie wspominając o trudzie wychowywania dzieci. Bez tego popadlibyśmy w całkowity brak dyscypliny o nieprzewidywalnych skutkach.
W świecie idealnym…
Podsumowując, myślę, że warto zastanowić się, dlaczego ten temat wywołuje tak żywe emocje, a nawet antagonizmy i posądzenia wśród katolickich czytelników. Czy modne, „światowe” myślenie nie zastąpiło czasem zdrowych kategorii, które przedstawia nauka katolicka, ucząc, że pokora jest korzeniem wszystkich innych cnót, a postawa roszczeniowa na pewno nie jest jej owocem?
W świecie idealnym – w którym nie byłoby nawarstwionych przez tysiąclecia konsekwencji grzechu – oczywiście nie byłoby też mowy o „zajeżdżaniu” się, o niesprawiedliwym traktowaniu pracowników i o bolesnym dylemacie balansowania pomiędzy obecnością w domu a zapewnieniem godziwego bytu rodzinie. Ale taki świat nie istnieje i dlatego Kościół zawsze zalecał zdrowy rozsądek i przyjęcie rzeczywistości taką, jaka jest, a nie wycofywanie się na boczny tor i czekanie aż świat ulegnie i dostosuje się do naszej wygody.
Filip Obara