Dzień dziecka kojarzy się naturalnie z atrakcjami i niespodziankami, jakie rodzice przygotowują dla swoich podopiecznych. Wśród różnych podarunków królują wymarzone zabawki, a towarzyszą im rodzinne wyjścia i przeznaczone dla najmłodszych atrakcje. Zarówno 1 czerwca, jak i na co dzień, dajemy dzieciom tyle, ile możemy. Zdaje się jednak, że – szczególnie dziś – zapominamy często o najważniejszym. W powszechnym odbiorze panuje bowiem przekonanie, że miarą rodzicielskiego sukcesu jest zapewnienie dzieciom młodości wolnej od odpowiedzialności i wyzwań. Tymczasem dzieciństwo to zaledwie etap rozbiegowy przed dorosłym życiem – zaspokajanie zachcianek i dbanie o dobry nastrój najmłodszych nie wystarczą, by zapewnić im dobry start… A tym bardziej, by skierować ich ku praktykowaniu cnót.
Kategoria „beztroskiego” dzieciństwa cieszy się szerokim uznaniem – to „ideał” za którym wielu dorosłych tęskni i próbuje zapewnić swoim dzieciom podobna atmosferę. Dwoimy się i troimy, by ochronić własne potomstwo od wyzwań i trudów. Dbamy, by na co dzień nie brakowało mu zabawy. To naturalna postawa troski – przygotowanie do dorosłego życia wymaga wszak poczucia bezpieczeństwa i ochrony przed doświadczeniami, które przerosną niewprawionych życiowo młodych. Patrząc na dorastające pokolenia nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że młodzież posuwając się w latach szerokim łukiem omija rozwój…
Wedle niepokojących obserwacji, dojrzewające roczniki coraz rzadziej kierują się w życiu odpowiedzialnością, w relacjach pozostają skupione na sobie, a względem innych przyjmują roszczeniowe postawy. Dojrzewanie – związane m.in ze znajdowaniem zdrowej równowagi pomiędzy dbaniem o siebie i innych – kuleje. Niezależnie od tego, czy ta generalizacja jest słuszna, podobne obawy nasuwa popularyzacja lewicowych tendencji światopoglądowych, deklarowana niechęć młodych do formowania trwałych związków i posiadania dzieci.
Wesprzyj nas już teraz!
Entuzjaści liberalnych wizji wychowawczych zdają się nie dawać adekwatnych odpowiedzi na pytania o źródła tych niepokojących tendencji. Co do zasady większość rodziców zapewnia młodym poczucie bezpieczeństwa, otacza ich pieczą i ciepłem – co więcej, mentalność bezocennej bliskości i towarzyszenia młodym zdaje się zyskiwać na popularności, szczególnie wśród młodszych opiekunów. Czemu więc przystosowanie młodych do życia w jego różnorodnych wymiarach zdaje się słabnąć, a rola rodziców jest dla nich odpychająca?
Winę za bolesny trend zdaje się ponosić erozja wychowawczego charakteru relacji dzieci i rodziców. Obserwacja codzienności wielu rodzin sugeruje, że wpajanie potomstwu właściwych postaw, ćwiczenie poprawnych nawyków i koniecznych umiejętności ustępuje pierwszeństwa pragnieniu dostarczenia młodym dodatnich doznań i budowaniu „pięknych wspomnień”. Podstawy formacji odkłada się na potem, jak gdyby miał dopiero „przyjść na nie czas”. Wspomnienia może i są rozczulające, pytanie jednak, czy perspektywy na przyszłość podobnie chowanej młodzieży również. Sęk jednak w tym, że sensem dzieciństwa jest to, co po nim….
W dzień dziecka warto poświęcić temu zagadnieniu krótką refleksję. Współczesność sprzyja bowiem temu, by dzieci, zamiast rozwijać się i osiągać pełny potencjał dziećmi pozostawały jak najdłużej. Wyraźnie czego innego żąda tymczasem sama ludzka natura – w życiowym porządku dzieciństwo jest wszak intencjonalnie nakierowane pod każdym względem ku przyszłości – na dorosłość.
Choć świat próbuje wmówić nam inaczej – dzieci wcale nie chcą dziećmi pozostawać. Nawet bez udziału świadomości wszystkie czynności, które od najmłodszych lat przedsiębiorą ukierunkowane są na przygotowanie się do samodzielnego życia. Zabawa rozwija zdolności merytoryczne i pobudza mózgowe zwoje. Zasypywanie dorosłych setkami zadziwiających nieraz pytań służy gromadzeniu wiedzy i danych. Okazywanie uczuć rodzicom to akt budowaniu relacji, których kształt zaważy w różnoraki sposób na przyszłym losie. To co wydaje się często dziecięcymi igraszkami to z reguły narzędzia mające służyć dojrzewaniu…
W procesie tym wyposażone przez naturę w dążność do dorosłości dzieci potrzebują koniecznie wsparcia rodziców, którzy wskażą im właściwą drogę, ostrzegą przed błędem, pomogą w rozwoju ku dobremu. Tymczasem zdobywająca szerokie uznanie „antypedagogiczna” mentalność żąda czegoś odwrotnego – a powszechne tendencje pokrywają się w tym zakresie z pismami liberalnych pedagogów. Jeden z twórców popularnych współcześnie ideologii wychowawczych – Ekkehard von Braunmuhl – przekonywał, że skupienie się na tym „co wyrośnie” z podopiecznych sprzyja pojawieniu się „paraliżującej postawy troski”. Jak myśliciele wielu gałęzi współczesnej „pedagogiki alternatywnej” był on pewien, że proces wychowawczy sam w sobie prowadzi raczej do okaleczania kreatywności młodych, naraża ich podmiotowość i narusza „prawo do samostanowienia”.
Zwolennicy krytycznych wobec tradycyjnego kształtu relacji rodzicielskiej teorii przekonują, że w dziecku znajduje się pewien szczególny potencjał do rozwijania się własną, indywidualną drogą – a próby kierowania tym procesem mogą mu tylko zaszkodzić. Rodzica stawiają więc z boku – w charakterze najwyżej wspomagającego towarzysza. Wielu ich zachęty zresztą nie potrzebuje. Rola uprzejmego domownika, zapewniającego materialne podstawy bytu i przyjemną relację skrywa wszak w sobie wiele wygody – nie trzeba już trudzić się przy wpajaniu opornym nieraz młodym zasad, wspólnie wspomagać w podejmowaniu wyborów – można wierzyć, że „jak dorośnie, to wybierze”.
Entuzjaści „antypedagogicznych” postaw nie mają jednak nic twórczego do zaproponowania poza radosną iluzją. Dzieci, wbrew ich narracji, nie wyrażają w swoich działaniach i pragnieniach przede wszystkim „osobowości”, czy „kreatywności”. Te bowiem wykształcają się i doskonalą wraz z kolejnymi latami doświadczenia, nabywaniem schematów postępowania i myślenia. Dzieci tymczasem nastawione są przede wszystkim na uczenie się poprzez naśladowanie swojego środowiska i w znacznie mniejszym stopniu umysłowo panują nad zmysłowymi pragnieniami. Próba ucieczki dorosłych przed zadaniem pomocy im w wewnętrznej integracji i dokonywania właściwych wyborów nie zapewni więc swobody ekspresji – a doprowadzi do brania przykładu spoza rodzinnego domu i formacyjnych braków.
Wbrew „antypedagogicznemu” prądowi, rodzicom powinno towarzyszyć nastawienie ku dorosłości, tak jak zapisane jest ono w młodych. Nie oznacza to traktowania dziecka jak dorosłego, czy stawiania mu wygórowanych wymagań – ale oceniania zachowań własnych i podopiecznego przede wszystkim z tej perspektywy – czego uczą, czy rozwijają, czy może niszczą to, co już udało się wypracować. Włączanie w część obowiązków domowych, wymaganie respektowania zasad, odmowa spełniania wygórowanych oczekiwań nie powinny być zatem tylko koniecznościami, stosowanymi impulsywnie przez sfrustrowanych już rodziców – a elementami świadomego wychowawczego oddziaływania. Jednocześnie wyrozumiałość, cierpliwość i troska to najlepsze towarzyszące im narzędzia – pozwalające skutecznie dążyć do celu…
No właśnie: skoro współczesna mentalność zasługuje na krytykę z powodu jej wychowawczego indyferentyzmu, to jaka jest ta pożądana meta relacji rodzica i dziecka? Nie chodzi wszak o postawienie przed dzieckiem wizji określonej przyszłości i nakaz jej realizacji – przeciwnie. Ideałem jest nie ograniczające wolność prowadzenie pod rękę, ale wychowanie gwarantujące zdolność jej zachowania – wychowanie do cnót.
Te ostatnie to, w myśl katolickiego nauczania i Tomaszowej filozofii sprawności duchowe, można w jakimś sensie rzecz dobre nawyki dotyczące postaw życiowych. Człowiek je posiadający potrafi wybierać to co słuszne z mniejszym skłóceniem wewnętrznym. Nie upada tam, gdzie potykają się inni i trzyma się dobrego, tam gdzie reszta chwieje się wśród pokus. Wedle tradycyjnej miary osobę w zestaw cnót bogatą nazywamy szlachetną. To właśnie pomoc dzieciom w zgromadzeniu ich „w obfitości” przed wejściem w samodzielne życie powinno stanowić paradygmat katolickiej relacji rodzicielskiej.
Filip Adamus
Globaliści piszą bajki dla dzieci. W roli czarnego charakteru – człowiek