W sprawie reparacji Niemcy kłamią, kłamią i jeszcze raz kłamią. Z lubością sięgają po argumenty albo wątpliwe, albo z gruntu fałszywe. Nie wahają się też przed cynicznym oskarżaniem Polski o współsprawstwo w wybuchu wojny. Oto ich największe grzechy.
Stan prawny
Wesprzyj nas już teraz!
Od strony prawnej kwestia reparacji jawi się pozornie jako skomplikowana. W istocie wszystko rozbija się o to, czy w okresie stalinowskiej okupacji Polska mogła uchodzić za suwerenne państwo. Na konferencji w Poczdamie ustalono, że Polska otrzyma prawo do reparacji wojennych o Niemiec. Mieliśmy otrzymać je za pośrednictwem ZSRR. Sowiety Polaków jednak oszukały. W 1945 roku Moskwa zobowiązała się odstępować Polsce 15 proc. swoich dostaw reparacyjnych. Jednocześnie jednak całkowicie zniwelowała jakiekolwiek potencjalne korzyści dla Warszawy. Po pierwsze w tej samej umowie z Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej zmuszono Polskę do dostarczania przez wiele lat od 8 do 13 mln ton węgla rocznie – po cenie dziesięciokrotnie niższej od rynkowej. Tuż po 1956 roku szacowano, że straciliśmy na tym ok. 836 mln dolarów. Po drugie Sowiety zmusiły Warszawę do wykupu 2000 poniemieckich parowozów – które zgodnie z ustaleniami konferencji poczdamskiej należały do Polski, bo znajdowały się na polskim terytorium. Po trzecie wreszcie trafiające do Polski dobra reparacyjne były często bezużyteczne. Szacuje się, że aż 10 proc. wartości dostaw stanowiło 6 mln polskojęzycznych książek z zakresu marksizmu-leninizmu, w tym 1 mln egzemplarzy „Krótkiego kursu historii WKP(b)”. Po czwarte już w 1947 roku ZSRR zmniejszyło o połowę udział Polski w swoich dostawach reparacyjnych.
Przełom przyszedł w roku 1953. Mocarstwa zachodnie podjęły w Londynie decyzję o zawieszaniu przez Niemcy spłat reparacyjnych aż do czasu podpisania traktatu pokojowego. ZSRR uczynił to samo podpisując odpowiednią umowę z NRD. Na Polsce wymuszono jeszcze więcej. Rząd Bolesława Bieruta rzekł się w 1953 „w całości tej części reparacji, która przypadła PRL z umowy zawartej między PRL a ZSRR”. Z dniem 1 stycznia ówczesne komunistyczne władze zrezygnowały z wszelkich reparacji, co więcej nie tylko od NRD, ale od „narodu niemieckiego” w ogóle. Była to więc rezygnacja dużo głębsza niż ta, którą podjął sam ZSRR. I właśnie tamta decyzja Bieruta aż po dzień dzisiejszy jest dla Niemców koronnym argumentem na rzecz niewypłacania nam reparacji. Problem w tym, że ówczesne zrzeczenie się nie może uchodzić za wiążące. PRL w 1953 roku była całkowicie zależna od ZSRR. Formalnie uchodziła za suwerenny podmiot prawa międzynarodowego, ale jest poza wszelką wątpliwością, że Sowiety tę suwerenność naruszały, tym samym łamiąc prawo międzynarodowe. Stąd na przykład Jan Sandorski, profesor prawa i specjalista prawa międzynarodowego, uważa decyzję Bieruta za od początku nieważną. Niemcy, choć szafują deklarację z 1953 roku, mają świadomość słabości tego argumentu. Dlatego w kolejnych latach nieustannie domagali się potwierdzania przez Polaków ówczesnej rezygnacji. Nierzadko nawet już w wolnej Ojczyźnie takie potwierdzenie otrzymywały, co świadczy o potężnej słabości polskiej polityki. Jeszcze za komunistycznej niewoli w 1970 roku przed podpisaniem układu PRL-RFN premier Józef Cyrankiwicz ustnie potwierdził ważność deklaracji. To samo uczynili później wszakże między innymi: Krzysztof Skubiszewski odpowiadając w 1989 roku na interpelację poselską; ustnie Marek Belka i Włodzimierz Cimoszewicz po spotkaniu z Gerhardem Schröderem w 2004 roku; w 2017 roku wreszcie odpowiadając na zapytanie posła Arkadiusza Mularczyka wiceszef MSZ, Marek Magierowski, powołując się na deklarację z czasów Belki stwierdził, że „nic się nie zmieniło”. Kwestii reparacji nie poruszono ponadto przy okazji podpisywania traktatu „2+4” w 1990 roku oraz traktatu o dobrym sąsiedztwie w 1991 roku; według Niemców milczenie oznacza, że Polacy potwierdzali ważność deklaracji z 1953 roku. Tak przecież nie jest. Kluczowe, że nie można uznać za obowiązującej deklaracji z 1953, gdyż Polska suwerenna była tylko pozornie.
Kłamstwo o Ziemiach Odzyskanych
Niemcy doskonale o tym wiedzą – i bezczelnie wykorzystują inny jeszcze argument, całkowicie nieprawdziwy, ale budzący olbrzymie emocje. Twierdzą często, że Polska otrzymała już reparacje w postaci Ziem Zachodnich i Północnych. W istocie?
Na konferencji w Poczdamie wyraźnie określono, że Pomorze, Śląsk, część dawnych Prus i inne ziemie zwane dziś Odzyskanymi Polska otrzyma nie jako reparacje, ale jako rekompensatę za utracone na rzecz ZSRR województwa wschodnie. Co istotne, te ziemie Polska straciła przecież wskutek niemieckiej agresji 1 IX 1939 roku oraz podpisanego kilka dni wcześniej paktu rozbiorowego między III Rzeszą a Sowietami. Powtórzmy: Polskie „przesunięcie na zachód” (niem. Westverschiebung) nie jest zatem skutkiem wynagrodzenia naszego kraju przez Niemcy za straty wojenne, ale tylko i wyłącznie formą zadośćuczynienia za utracone wskutek niemieckiej agresji ziemie wschodnie. Nie ma to zatem nic wspólnego z kwestią odpłaty za niezliczone mordy, bestialstwa i zniszczenia, jakich dopuścili się w Polsce i na Polakach Niemcy.
Tymczasem po kłamstwo o ziemi jako elemencie reparacji sięgał nawet kanclerz Helmut Kohl na marginesie negocjacji z Polakami w latach 1989-1991. Twierdził, że skoro Niemcy mają ostatecznie zrezygnować z części obszaru dawnej Rzeszy, to nie można domagać się od nich reparacji. Ten z gruntu fałszywy argument wykorzystuje się do dziś. Gdy PiS w 2017 roku pierwszy raz wystąpiło z kwestią reparacji, czołowy i związany z CDU dziennik niemiecki „Frankfurter Allgemeine Zeitung” natychmiast straszył rewizją granic i nową wojną. Historyk Gregor Schöllgen, wieloletni współpracownik MSZ RFN, przekonywał wówczas na łamach „FAZ”, że Ziemie Odzyskanie to właśnie reparacje – i jeżeli Polacy chcą dziś pieniędzy, to na nowo otwierają problem europejskich granic, co musi się skończyć źle; to w jego ocenie „igranie z ogniem”. Wtórował mu wtedy także jeden z najbardziej opiniotwórczych tygodników, „Der Spiegel”.To samo dzieje się przy okazji 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej. „Tagesspiegel” pisze, że Polska „otrzymała już materialne wyrównanie” w postaci dawnych niemieckich ziem, które były w dodatku „bardziej rozwinięte niż te, które Polska straciła na rzecz Sowietów”. Bawarski „Merkur” publikuje z kolei list jednego z czytelników, według którego kwestia reparacji automatycznie „kładzie na stole ziemie wschodnie [scil. wschodnie z perspektywy Niemiec]”. A jeszcze ostrzej sprawę stawiają internauci w komentarzach pod artykułami o reparacjach.
„Chętnie zapłacę. Wezmę jednak za to na powrót Prusy Wschodnie, Pomorze i Śląsk!; Zapłacimy (ostatecznie!) i dostaniemy za to część skradzionego nam wschodniego terytorium.; To niewiarygodne. Polacy brutalnie wygnali 12 mln Niemców, wzięli pod okupację ponad 100 tys. km2 kraju i przywłaszczyli sobie bezprawnie majątek tamtych ludzi. A teraz jeszcze te bezwstydne żądania!; Jeżeli Polacy chcą teraz raczej pieniędzy, to mogą je oczywiście dostać, ALE tylko wówczas, gdy zwrócą już otrzymane reparacje rzeczowe”. To tylko kilka przykładów dość typowego podejścia do sprawy; taką narrację można spotkać zarówno na lewicowych, jak i na prawicowych stronach. Pokazuje to tylko jedno: w powszechnej świadomości Niemców Ziemie Zachodnie to reparacje. A to przecież czystej wody kłamstwo – i polscy politycy muszą to uwzględnić, organizując poważną kampanię uświadamiającą naszym sąsiadom status terytoriów przyłączonych po wojnie do Polski.
To Polska jest winna wojny?
Ale na tym nie koniec, bo zdarza się jeszcze większy cynizm. 31. sierpnia na łamach blisko związanego z konserwatywno-nacjonalistyczną partią AfD gazetą „Junge Freiheit” ukazał się znamienny artykuł. Karlheinz Weissmann, ceniony przez środowisko niemieckiej prawicy historyk, oskarżył Polskę o parcie do wojny z Niemcami w 1939 roku i w ten sposób złożył na nasze barki część winy za jej wybuch. W swoim tekście Weissmann usiłuje wykazać między innymi bezzasadność polskich oczekiwań reparacyjnych. W celu wybielenia Niemców i oczernienia Polaków cytuje publikowane prawie 40 lat temu na łamach „FAZ” wypisy z notatek brytyjskiej ambasady z okresu przedwojennego. Czytamy w nich, że Polacy są bardzo agresywni i prą do wojny z Niemcami, marząc o przemarszu przez Bramę Brandenburską; Polacy mieliby dążyć do rozszerzenia swojego terytorium kosztem Niemiec, przede wszystkim o Prusy Wschodnie. Weissmann przekonuje, że „niemiecko-polskiego konfliktu [w 1939 roku] nie da się wyjaśnić wyłącznie parciem Hitlera do wojny lub grą między Rzeszą a Związkiem Sowieckim”. Choć historyk nie pisze tego wprost, wniosek jest domyślny: Niemcy napadli na Polskę także dlatego, że się nas bali… A skoro tak to dlaczego Berlin miałby płacić Warszawie jakiekolwiek odszkodowania?
Polska nie dostała jeszcze nic
Przy tym wszystkim jest poza dyskusją, że Polska, nawet jako niesuwerenne państwo satelickie Sowietów, nigdy nie zrzekła się prawa do indywidualnych roszczeń. Chodzi o domaganie się rekompensat od państwa niemieckiego przez poszczególne skrzywdzone przez nazistowski reżim osoby. Po 1945 roku w Bonn chętnie udzielano takich odszkodowań – ale głównie samym Niemcom i Żydom. Polaków bardzo skrupulatnie wykluczano z systemu spłat, sprytnie konstruując przepisy. W efekcie aż do dziś Niemcy wypłacili Polakom zaledwie 6 mld zł, głównie za pośrednictwem Fundacji „Polsko-Niemieckie Pojednanie”. Co więcej nie były to od strony formalnej odszkodowania, a jedynie dobrowolna pomoc humanitarna.
W istocie mamy więc następującą sytuację: Polska nie otrzymała nigdy żadnych reparacji (szczątkowe zyski w latach 1945-1953 zagarniały Sowiety); Polacy w sposób suwerenny nigdy się reparacji nie zrzekli; Polacy nigdy nie otrzymali żadnych odszkodowań. Mówiąc krótko, za masowe zniszczenia i mordy nie otrzymaliśmy zupełnie nic. Niemcy twierdzą tymczasem, że „sprawa jest zamknięta”. Nie jest – i jeżeli polski rząd będzie tę kwestię podnosił naprawdę na serio, Niemcy będą musieli wreszcie zapłacić. Tego wymaga prawdziwe pojednanie i budowa autentycznego polsko-niemieckiego partnerstwa. A Niemcom przecież na tym zależy – prawda?
Paweł Chmielewski