16 lutego 2022

Black Lives Matter, czyli równoległa pandemia

(Źródło: unsplash.com / oprac. GS)

Zaledwie dwa lata temu, większość z nas nigdy nawet nie słyszała o amerykańskim ruchu Black Lives Matter. Dziś wiedzą o nim prawie wszyscy. Niczym pandemia, ruch ten wybuchł na narodowej i międzynarodowej scenie w 2020 roku, wywołując dramatyczne zamieszki. Są przesłanki, że również niczym owa pandemia, ruch ten w swojej obecnej formie dobiega końca. Ale jaki to będzie koniec – i co po nim nastąpi?

Ruch BLM istnieje od blisko dziesięciu lat – jego zalążki sięgają roku 2013. Nie jest to jednolita formacja, ale rozmaite organizacje a nawet pojedyncze osoby, pierwotnie zjednoczone wyłącznie przez slogan, czy raczej twitterowy hashtag #blacklivesmatter. Pomimo luźnej struktury, ruch wywarł ogromny i szkodliwy wpływ nie tylko w Ameryce, ale na świecie, docierając nawet – szczęśliwie tylko w formie karykaturalnej – do Polski.

Fala zniszczeń

Zamieszki, które ruch BLM wywołał i w maju 2020 r. po śmierci George’a Floyda wywołały w samym tylko Minneapolis, mieście nieco większym od Bydgoszczy, zniszczenia szacowane na 2 mld złotych. W całych zaś Stanach Zjednoczonych, straty sięgały być może nawet 8 mld złotych. Nawet ta kwota jest jednak prawdopodobnie drastycznie niedoszacowana, gdyż bazują głównie na operatach ubezpieczeniowych. Tymczasem, zarówno w Minneapolis jak i w reszcie kraju, spory odsetek zniszczeń dotyczył małych biznesów i niezamożnych domostw, które nigdy nie były ubezpieczone. Nigdy nie dowiemy się, ile stracili właściciele nieubezpieczonych nieruchomości – bardzo często wywodzący się z dołów społecznych, spośród imigrantów i, jak na ironię, spośród czarnoskórych amerykanów. Jeśli zaś chodzi o ludzi, oficjalnie na skutek „protestów” zginęło zaledwie 9 osób, ale rzeczywiste żniwo trudno oszacować – ilu było chociażby takich, do których na skutek zamieszek nie dojechała na czas karetka?

Wesprzyj nas już teraz!

W lipcu 2020 r. amerykański dziennikarz Michael Tracy wybrał się w podróż po Ameryce, szukając miejscowości dotkniętych zamieszkami. Jego (anglojęzyczny) artykuł nie opisuje Nowego Jorku czy Los Angeles – to oszałamiający potok nazw małych miasteczek o których nikt nigdy nie słyszał, ofiar o których żadne media nie pisały i nie napiszą, bo nie pasują oni do wizerunku zamieszek jakie chciały kultywować główne media. Wizerunku, który trudno lepiej podsumować niż nagraniem reportera CNN stojącym przed płonącym budynkiem, i mówiącym o przeważnie pokojowych protestach.

Największą jednak ofiarą ruchu BLM nie były straty materialne, ale prawda i dialog. W tymże samym roku 2020 przeprowadzono w Stanach Zjednoczonych ankietę, z pytaniem – ilu bezbronnych czarnoskórych Amerykanów umiera rocznie z rąk policji? Wyniki były zatrważające. O ile bowiem w rzeczywistości takich incydentów w ciągu roku jest zaledwie kilkanaście – z czego przeważająca większość zostaje uznana za uzasadnione – o tyle przeciętny amerykański wyborca uważał, iż policja zabija nawet kilkuset bezbronnych czarnoskórych Amerykanów, a podawana liczba była jeszcze wyższa, jeżeli ów wyborca sympatyzował z Partią Demokratyczną. Taka była i jest, siła manipulacji konglomeratu Demokratów, wspierających ich mediów, oraz coraz bardziej lewoskrętnych uczelni – siła, której owocem jest BLM. Choć bowiem dyskryminacja na tle rasowym pozostaje istotnym problemem w Ameryce, to jednak od wielu dekad problem ten ciągle maleje. Tymczasem ruch BLM żeruje właśnie na przekonaniu, iż dyskryminacja dziś jest nawet większa niż dawniej.

W optyce zwolenników ruchu BLM, rasizm białych Amerykanów, ich chęć dominacji i represjonowania mniejszości rasowych, jest niczym hydra – co jakaś głowa zostanie odcięta, inna głowa wyrasta. Wprawdzie jakiekolwiek przejawy dyskryminacji rasowej zostały dawno zakazane, ale przecież istnieje rasizm systemowy – pojęcie sugerujące, że właściwie całe społeczeństwo amerykańskie jest tak zorganizowane, aby represjonować czarnych. Za wszystko zaś odpowiadają, rzecz jasna, konserwatyści.

Nie wszystkie insynuacje ruchu BLM są fałszywe. Faktycznie w wielu częściach Stanów badania statystyczne wykazują, iż czarnoskórzy mieszkańcy są inaczej traktowani i borykają się z problemami nieznanymi ich białym sąsiadom. Tyle tylko że problemy te od dawna stopniowo ustępują, i coraz częściej okazuje się, że to, co powstrzymuje czarnych Amerykanów – to oni sami, nieudolne „równościowe” działania liberałów, i wtłaczane mniejszościom roszczeniowe postawy, za które odpowiada również ruch BLM. Dzieje się tak w znacznej mierze dzięki mediom społecznościowym, które na przestrzeni ostatnich dwóch dekad drastycznie wpłynęły na polaryzację Ameryki.

Media społecznościowe – czy śmierć społeczna?

Pod koniec pierwszej dekady nowego stulecia niemal równolegle zawitały na świecie takie platformy jak YouTube, Facebook i Twitter. Nikt wówczas nie spodziewał się, że wraz z ogromnym ułatwieniem komunikacji jakie niewątpliwie zawdzięczamy tym mediom, przyjdą również dramatyczne szkody. Operatorzy tych platform zaprojektowali złożone algorytmy mające na celu wskazania odbiorcom najodpowiedniejszych dla nich materiałów, w nadziei, że w ten sposób uda się dłużej utrzymać ich uwagę, aby tym więcej mogli zobaczyć reklam. Z kolei komercyjni użytkownicy tych mediów szybko nauczyli się eksploatować te algorytmy, aby to właśnie ich materiały docierały do odbiorców. Opanowali także psychologiczne sztuczki, którymi dało się zachęcić odbiorców do „kliknięcia” na ich treści, odwołując się do najgorszych, a więc najmocniejszych i najskuteczniejszych emocji.

W wojnie o odbiorcę w mediach społecznościowych zwyciężają najgorsze tendencje. Miliony wyświetleń nie osiąga się pokazując po raz tysięczny skuteczną interwencję policji, ale pokazując tą jedną, która skończyła się tragedią. Sprzedaje się brutalność policji, sprzedaje się rasizm i dyskryminacja, szokujące wypowiedzi polityków – a jeszcze skuteczniej sprzedają się nagrania, które łączą te i inne równie „atrakcyjne” cechy. Nauczono się również, że mało kto sprawdza fakty, toteż w swoich treściach można dowolnie manipulować, ciąć, i wyrywać z kontekstu, aby tym skuteczniej podbijać emocje. Co gorsza, algorytmy skutecznie zamykają ludzi w bańkach społecznościowych, gdzie słyszą tylko głosy „swojej” strony, a konkurencja o ich uwagę sprawia, że głosy te coraz bardziej się zaostrzają.

Nie tylko komercyjni użytkownicy nauczyli się używać tych mechanizmów. Błyskawicznie stały się one narzędziem politycznym w rękach największych graczy, w tym liberalnych właścicieli YouTube’a, Facebooka, Twittera et consortes. Dehumanizacja przeciwników politycznych, coś, czego nawet najgorsza propaganda ery mass mediów mogła z trudem tylko osiągnąć, teraz było banalne, działo się poniekąd samo – wystarczyło lekko szturchnąć tłum rozmaitych drobnych twórców i gadających głów, a na efekty nie trzeba było długo czekać. Stopień polaryzacji amerykańskiego społeczeństwa jest tak wysoki, że mówi się o nieformalnej, ale jak najbardziej realnej w swoich skutkach wojnie domowej. Żaden, nawet najgorszy, najbardziej niereformowalny rasista w Ameryce nie odważyłby się wywiesić dziś szyldu na drzwiach czarnych nie obsługujemy – natomiast wielu dobrych, oświeconych dziś wywiesza w internecie wirtualne szyldy Republikanów i konserwatystów nie obsługujemy. Nie wywołuje to oburzenia, ale wprost przeciwnie – pochwałę i poparcie. To prowadzi do zjawiska nazywanego cancel culture – nie tyle kultury, ale praktyki „zabijania” ludzi w sferze społecznej. Łatwo w internecie doprowadzić do ostracyzmu za karę za poglądy – a chodzi często o poglądy wyznawane przez większość społeczeństwa. Niestety, skutki wirtualnych wideł i pochodni nie pozostają wirtualne, wpływając nieraz drastycznie na życie prześladowanej w ten sposób osoby.

To dzięki takim mechanizmom, ruch BLM zdołał dosłownie sterroryzować społeczeństwo – wywołać dramatyczne zamieszki, którym nikt w głównych mediach nie ważył się sprzeciwiać, o których większość obywateli szczerze rozmawia tylko z bliskimi przyjaciółmi. Nawet pandemia koronawirusa chyliła głowę przed tą równoległą zarazą – eksperci, zapewniający, że publiczne spotkania to śmierć, w przypadku protestów BLM zapewniali, że one wręcz zmniejszają szansę zarażenia.

Pewne przesłanki sugerują, iż takie taktyki osiągnęły pewien limit – nie da się budować poparcia, jednocześnie stosując przemoc. O ile w pierwszych tygodniach po śmierci George’a Floyda poparcie dla BLM dramatycznie skoczyło w górę nawet wśród konserwatystów, o tyle po fali protestów, dziś BLM ma więcej przeciwników niż zwolenników. Media zaczęły przebąkiwać o ogromnych aferach finansowych, gdzie zbiórki na rzecz protestów trafiały do kieszeni garści aktywistów. Politycy zaczęli zauważać, że ci, którzy najostrzej i najgłośniej opowiadają się po stronie BLM i pokrewnym temu ruchowi ideologii, w umiarkowanych okręgach przegrywają wybory. Ale…

Koniec pandemii BLM?

Niestety – w przeciwieństwie do medialnej pandemii koronawirusa, Black Lives Matter raczej nie roztopi się w jakiejś łagodnej „formy endemicznej”. Cóż bowiem z tego, że Demokraci dostrzegają zagrożenie wspierania BLM, gdy ich własna baza właśnie tego się domaga? Te same mechanizmy mediów społecznościowych które nakręcały strach i nienawiść nadal przecież funkcjonują. W przypadku pandemicznych obostrzeń, politycy mogą nagle „odkrywać” że „nauka się zmieniła” – znacznie trudniej jednak przyjdzie tym samym politykom tłumaczenie swojej bazie, że czarnoskórzy Amerykanie mają dziś lepiej niż kiedykolwiek, a postulaty ruchu BLM, dążące wprost do segregacji rasowej, faktycznie cofnęłyby Amerykę o pół wieku. Poparcie dla tych postulatów, owszem, przegrywa wybory w umiarkowanych okręgach – ale bez niego nie sposób zwyciężyć w silnie liberalnych okręgach.

Ruch BLM wypłynął z narastającej polaryzacji i jednocześnie tę polaryzację nakręcał. Można bezpiecznie powiedzieć, iż w ciągu ostatnich dwóch lat, ruch ten wywarł nieodwracalne skutki w Ameryce. Nie chodzi tu bynajmniej o spalone sklepy czy wywrócone pomniki, ale o trwałe podziały. Fanatycy tego ruchu widzą dobrze, że w znacznej części społeczeństwa, nigdy już nie odzyskają poparcia, a droga do zwycięstwa jest drogą krwi i przemocy. Nienawiść wrosła w serca i zatruwała krew pobratymczą…

Jakub Majewski

***

George Orwell pisząc w powieści „Rok 1984” o ewaporacji, czyli karze „wyparowania”, obejmującej oprócz egzekucji ofiary jej wymazywanie z historii, okazał się niemal proroczy wobec zjawiska cancel culture. To właśnie propaganda „kultury anulowania” jest tematem najnowszego e-booka od PCh24.pl. Aby go odebrać, wystarczy kliknąć TUTAJ

Walczymy z lewacką cancel culture! Wesprzyj nas i odbierz wyjątkowy e-book obracający w pył opowieści propagandzistów!

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij