12 maja 2022

„Ból zniknie, materiał pozostanie”. Czym karmi widzów „Hype House”? [RECENZJA]

Czym jest serial Hype House, dostępny na „ulubionej” platformie każdego konserwatysty? To ledwie osiem odcinków kolejnej wariacji Big Brothera. Tym razem w jednym domu przebywają celebryci-tiktokerzy mocno podlani klimatem LGBT. Nie utrzymują ich w zamknięciu ściany. Każdy z nich wchodzi i wychodzi, zbliża się i oddala od projektu biznesowego Hype House, który właśnie znalazł się na zakręcie. Idealny moment, żeby wydusić z niego jeszcze co się da, również dla indywidualnych karier uczestników – kręcąc coś w rodzaju paradokumentu. Z obowiązkowymi szczerymi komentarzami poza planem, na wprost kamery.

Mamy zatem piosenkarza, który rozkręcił karierę w stylu emo-wamp i nie ma czasu dłużej się angażować, bo mu niezręcznie. Niedojrzałego, otyłego chłopaka z wierną, wybaczającą dziewczyną, którzy swoją karierę w sieci oparli na pokazywaniu się jako para. Mamy Larraya – który ma reprezentować środowisko gejowskie (on sam i jego koledzy, np. osobnik z żółtymi tipsami, służą niechcący za ilustrację mówiącą sama za siebie). Mamy Nikitę – sexbombę, transseksualistę o azjatyckich rysach, prowadzącego firmę kosmetyczną (w końcu sam musi ukrywać odrastającą brodę po warstwą makijażu). Mamy streamera – lowelasa, którego męska widownia obserwuje za gaming, a żeńska za bycie „superciachem” (i grozi śmiercią potencjalnej dziewczynie). I tak dalej… Oto zaczyna się drama.

Problem w tym, że żeby zobaczyć w Hype House prawdę, czyli przedstawienie cyrkowe w atmosferze telenoweli, trzeba mieć nabrać dużo dystansu do tego typu przekazu i umieć widzieć więcej niż jest pokazane. Czyli, krótko mówiąc, być zgredem. Boomerem, jak mówi teraz młodzież. Ona w Hype House będzie widzieć realia intratnej finansowo, wypełnionej doznaniami i rozrywką, fascynującej pracy we współczesnych mediach grupki przyjaciół – którzy, o zgrozo, „wreszcie mają odwagę być sobą”.

Wesprzyj nas już teraz!

ŻYCIE TO MEM GALA

Hype House bardzo przypomina popularne wśród polskich dzieci i młodzieży, niezwykle intratne finansowo projekty Ekipa czy Team X. Amerykanie nie byliby jednak sobą, gdyby nie poszli parę kroków dalej w promocji środowisk LGBT. I o ile te dwa polskie przypadki niekoniecznie warte są polecenia, a ich głębia oscyluje między grą w butelkę w szóstej klasie a chichraniem się ze wszystkiego na imprezkach w szkole średniej, to Hype House zgodnie z idée fixe Netflixa normalizuje zło. Seksualizacja w tym przypadku jest jak powietrze, niezauważalna, naturalna, wszędzie wokół. A poza tym jest z grubsza normalnie: tępienie zdrady wśród bliskich znajomych, wychwalanie lojalności, podziw dla ciężkiej pracy (choć specyficznej) i odniesionego sukcesu, dobra zabawa, marzenia, zakochanie, rozwiązywanie konfliktów… Tylko jakiś transseksualista-sexbomba w krótkich majtkach i na obcasach biega z ekipą po boisku do koszykówki. Dzień jak co dzień.

Właściwie to opowieść szkatułkowa. Bo przecież ciągły kryzys projektu, wokół którego toczy się akcja, jest sztucznie podlany i upozowany pod jego dalszą monetyzację. Wszystko opiera się na tworzeniu szumu wokół siebie – zwracaniu i utrzymywaniu uwagi użytkowników mediów społecznościowych. Podobno. W tym otwartym przedstawianiu zawiłości prowadzenia tego interesu („to nie przypadek, że nikt z nas nie ukończył szkoły”) i wzajemnych delikatnych relacji jest haczyk. To wszystko specjalnie pod widza serialu, który ma przecież zacząć obserwować bohaterów. Niby to już wszystko było. Od dwudziestu lat każde pokolenie ma swojego Big Brothera i swoje „Trudne sprawy”. Tylko teraz to jest „hype”. Trudno przetłumaczalne (rozgorączkowanie? nakręcenie?), zawiera w sobie tyle znaczenia, ile okrzyk „ju-huuu!” osoby skaczącej na bungee. Odtwarzany w pętli.

KOCHAMY I WSPIERAMY SIĘ

Wyraźnie jednak pomysły na ciągłe „ju-huuu”, które zagwarantowałyby przedłużenie popularności w mediach społecznościowych, wyczerpują się. Na każdy nowy trzeba chuchać i dmuchać. Grupa wyjeżdża na wycieczkę do ciekawego, wystarczająco podhypowanego miejsca. Będziemy wraz z nimi się dziwić, gorszyć i przeżywać skrajne uczucia. A może tylko skrajnie wyrażane? Z nieodłącznym komentarzem „zza kadru”. Właściwie ostatecznie to tylko banda dzieciaków, mniej lub bardziej narcystycznych (często depresyjnych), urzeczonych czy to pieniędzmi, czy popularnością, czy efektem szumu robionego wokół siebie.  Bohaterowie pakują się i kluczowa postać, transgenderowa kobieta, dworuje sobie z ciężaru swojej walizki: „musiałam wziąć zestaw do lewatywy, wibrator i dilda”. Seksualność, i to wulgarna, jest zupełnie poza dobrem i złem. Jest – o paradoksie! – jednocześnie gagiem i… dowodem odnalezienia prawdziwego ja.

Spokojnie, co wrażliwsi widzowie. Nikt tu nikogo nie uwodzi, jedynie mówi o tym jako o dobrym żarcie. Społeczność LGBTQ+ jest zawsze mile widziana i każdy tekst z ust Larraya czy Nikity ma status szczególnej mądrości. Szach mat! Nie wydaje się, aby komukolwiek z uczestników trzeba było tłumaczyć, że wobec nich ma być entuzjastyczny, przytulać, wpuszczać do łóżka na wspólne polegiwanie, dołki czy jedzenie chipsów, być na posyłki tej osoby… Inwestycja biznesowa, wizerunkowa. Lepiej nie ryzykować etykiety homo- czy transfoba. Już za pomniejsze rzeczy można zostać, o zgrozo!, skancelowanym. To prawie jak wygnanie z Olimpu, upadek w otchłań. Nie będzie powrotu do świata bożyszcz, które mogą pozwolić sobie na wydawania na filmiki kilkudziesięciu tysięcy dolarów miesięcznie, jeśli społeczność odbiorców wyłapie zachowanie, które uzna za grzech śmiertelny celebryty.

BYĆ SOBĄ Z NOWYM NOSEM

Jest jakaś tania psychologia w tym wszystkim: „Robisz swoje i nic w tym złego. Jesteś sobą, to ty ustalasz warunki i zasady. Byłem z trudnego domu. Szczerość jest najważniejsza. Fajnie usłyszeć, że ludzie, na których ci zależy, są z ciebie dumni”. I dalej mądrości tego typu.

Ostatni odcinek cały niemal poświęcony tranzycji Nikity, która „nie jest kobietą przez wygląd”, ale „tranzycję domknęły u niej cycki” (polskie tłumaczenie tradycyjnie jest mniej wulgarne od amerykańskiego oryginału i cywilizuje wypowiedzi). Nikita pokazuje, ile miał operacji plastycznych (dużo!) i że kiedy zrobił nos, stał się bardziej sobą… „Skończyła się era panowania toksycznej męskości, można teraz przyznawać się do swojej kobiecej części i eksperymentować, bo czemu nie?”

Takie osoby poprzez miliony wyświetleń kształtują wyobrażenie o płci dzieciaków. Kompletne pogubienie jest praktycznie gwarantowane. Dzieciak 12-13 letni nie ma zielonego pojęcia, co znaczy być kobietą i mężczyzną – bo nawet jeszcze nie wie, jakie przeżycia wiążą się z byciem dorastającą dziewczyną i chłopakiem. Wie tylko, co znaczyło być dziewczynką, a co chłopcem, w świecie który mocno ujednolica role płciowe, by potem porównać je ze skrajnym, przerysowanym stereotypem jako wzorcem. I wzbudzić zwątpienie. „Bo czemu nie?”

Żadna dziewczyna w tej ekipie nie jest nawet w połowie tak ładna i seksowna. Najładniejsza z nich jest bez makijażu i ma pryszcze. Nikita z kolei (oczywiście w pewnej estetyce) jest perfekcyjna. Jako ilustracja pokazywane są filmiki z TikToka na których wygina się, demonstrując wykonane za duże pieniądze wdzięki. Na jednym z nich wychodzi na scenę zza zasłony podkolorowanej na wzór waginy. „Kobieta” sukcesu.

Promocja tej dominującej postaci jest wyjątkowo podstępna. Nikity trudno nie lubić. Wkracza zawsze z przytupem, w nowej kreacji, jako dea ex machina i rozwiązuje trudności, komentuje, poucza, wymądrza się. To coś więcej niż promocja transseksualizmu – bo osoba tak atrakcyjna seksualnie, bardzo „kobieca” będzie oddziaływać na męską publiczność (otwierając na opcję atrakcyjności seksualnej w nowej płci osoby transseksualnej). Ciekawostka, że bardzo często elementem stroju tej osoby są krzyże – jako element stroju, w uchu, nawet na czole.

CZY OGLĄDAĆ „HYPE HOUSE”?

Przy dorastających dzieciakach powyżej 15-16 roku życia, które korzystają z własnych telefonów i muszą ułożyć sobie w głowie świat, w którym przychodzi im formować swoje „ja” – „Hype House” może być niezłym studium do wspólnego (podkreślam to ostatnie słowo) obejrzenia. Zdaje się, że ten światek sam się komentuje.

Zauważyłam, że wpływ takich produkcji opiera się na tym, w jakim towarzystwie się je ogląda. Samemu lub z rówieśnikami, gdy w wieku kilkunastu lat mocno uruchamia się jednoczesne poszukiwanie własnej tożsamości i upodabnianie do grupy rówieśniczej – młody widz bardziej chłonie odgórny przekaz. Specjalista nazwie to poszukiwaniem autonomii i konformizmem – paradoksalny zestaw wykorzystywany w reklamach typu „bądź sobą, wybierz Pepsi”.

Z rodzicami (przy optymalnej relacji), którzy nawet nie powinni zbyt wiele komentować, bo odpowiednie tryby w umyśle uruchamia już sama ich obecność – młodzież będzie bardziej krytyczna. Lepiej przecież uczyć się na cudzych błędach.

Świat Hype House, sztucznie podkręcony dla schlebiania niskim gustom, demonstrując sensację, prestiż i „dobrą zabawę prawdziwych przyjaciół”, jest nie tylko płytki. Jest też ze swojej natury przemijalny i to w błyskawicznym tempie. Czy bohaterowie, prawdziwi ludzie, którzy na progu dorosłego życia dostali taką dawkę dopaminy i adrenaliny i uwikłali się w kocioł budzenia tiktokowego zainteresowania, poradzą sobie z tym, że są skazani na znudzenie się nauczonym nieustannego hype odbiorcom?

Katarzyna Wozinska

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij