Pokuta potrafi zasiać kwiaty nawet na kamieniach grzechu
Bywają miejsca tak piękne, że sądzi się, iż zamieszkujący je ludzie muszą być tam szczęśliwi. Czy zawsze?
Tak myślał może rycerz Gniewomir, gdy postanowił osiąść na wzgórzu porośniętym dębami nad Czarną Przemszą. Młody był jeszcze, pewny siebie, więc sądził, że budując tam zamek, zapanuje nad tą ziemią, jej mieszkańcami i… szczęściem. Zamek wzrósł szybko, a od nazwy rodu Będów zaczął zwać się Będzinem. Cóż jednak z tego, że rozrastał się zamek, majętność rycerza i ilość gości i kompanów, gdy po śmierci króla Bolesława Chrobrego, rycerz ów stał się postrachem dla wędrownych kupców, jak i dla osiadłych tam kmieciów. Za złupione dobra i towary ucztowano na zamku w rycerskiej, choć rozbójniczej już gromadzie.
Wesprzyj nas już teraz!
Z bólem znosiła to żona Będy z dwójką dzieci, jakby będących z innego świata. Co z tego, że Będa był dla nich łaskawy, skoro bardzo okrutny bywał dla sług i chłopów oraz uwięzionych kupców, a także głuchy na prośby żony o miłosierdzie dla nich. Dlatego oni we troje żyli cicho i prosto, jakby na uboczu pomimo bogactwa na zamku, z którego często wymykali się do pobliskiego lasu bardziej im przyjaznego niż hulaszcza zgraja wokół pana Będy.
Tak i wtedy byli w lesie, gdy bardzo ciemne chmury zawisły nad zamkiem i okolicą. Pioruny jak miecze przecinały ciemne niebo, więc we troje schronili się do pieczary, która jednak trzęsła się i drżała razem z górą. Gdy burza w końcu ucichła i rozległo się nawoływanie Będy za żoną i dziećmi, odpowiadała tylko cisza. Będa ze służbą i psami szedł po śladach do pieczary, zamiast której jednak ujrzał zwalisko głazów, spod których wydobyto martwe ciała trojga. Straszny krzyk rozpaczy Gniewomira Będy rozległ się po polach i lasach…
Pochowano ich nieopodal, a na zamku słychać był tylko szloch i jęki jego pana. Nie wracał już do rozboju i hulaszczych uczt. Odmienił się nagle nie do poznania. Wracały teraz mu w duszy i uszach prośby żony o litość czy miłosierdzie dla służby i chłopów, więc i tu mu serce drgnęło, i ustała złość i okrucieństwo. Będa siedział w komnacie jak pokutnik o chlebie i wodzie w lichym odzieniu i zapadał się w swym żalu i wspomnieniach. Wypuścił uwięzionych, kazał poobdarowywać wokół biednych i chorych, a zamek powierzył zaufanemu słudze, opuszczając go w jednej opończy i ze swym rycerskim mieczem.
Długo nikt go nie spotykał, choć widziano tu i ówdzie ślady czyichś bosych stóp. Ten i ów widział kogoś w opończy z kapturem, z tobołkiem, boso i z parą butów w rękach. Nie kojarzono go jednak z rycerzem. A ten na najwyższym wzgórzu sklecił schronienie między skałami i wykuł sobie w skale łoże. Zrąbał dwie brzozy i sporządził z nich krzyż nad swym schronieniem. Odtąd ludzie widywali tam wieczorami ogień, ale nikt tam nie szedł, bojąc się zbójców czy złych mocy. Zaczęto zwać tego samotnika Gołonogiem, bo nawet zimą napotykano jego bose ślady naznaczone krwią na śniegu czy kamieniach. Ten i ów zaniósł do pustelni trochę jadła czy kożuch, bo choć mówiono, że to pokutnik, ale i Boży człowiek. Cowieczorny widok ogniska tam górze był dla wielu znakiem jego modlitwy przed Bogiem, być może też za nich, tam w dole.
Aż któregoś wieczoru zanikł ów ogień w lesie i kiedy nie pojawił się znowu, trzech chłopów ruszyło do pustelni. A tam z ogniska został tylko popiół, a przez drzwi chałupki widać było leżącego na skalnym łożu pustelnika. Nie żył, a twarz miał spokojną, jakby spełnił to, co miał zadane. Chłopi chcieli ubrać go godniej i pochować, ale gdy ruszyli ciało, pod marną opończą odkryli rycerski miecz. Posłano więc do okolicznych zamków z wieścią do rycerzy i do księdza, czuwając przy zmarłym. A gdy tamci przybyli, to z nimi był ów sługa Gniewomira Będy, pozostawiony w zamku, który po mieczu rozpoznał swego pana. Pożegnano po Bożemu i opłakano dawnego rycerza i pokutnika, kopiec usypawszy nad jego ciałem na skalnym łożu pod brzozowym krzyżem. Czasem trafiali tam tacy, co też mieli coś do odpokutowania, czy ci, co na modlitwę pustelnika liczyli. Minęło potem parę wieków i tylko opowieści o owym Gołonogu powtarzano jeszcze na zamkach czy po chatach.
Jedna z tych opowieści dotarła i na Wawel, gdy zamieszkiwała go królowa Jadwiga, a usłyszała ją ona, gdy ornat dla katedry z dwórkami haftowała, od hafciarki z wioski Gołonóg.
Zaciekawiona nią królowa postanowiła nawiedzić nie tylko tę wieś, ale i gołonoską górę, gdzie spoczęly prochy pokutnika-pustelnika. Kiedy zjawiła się tam ze swym dworem, mieszkańcy powitali ją z czcią i radością, a w kościele uderzono w dzwony jak w wielkie święto. Wieczór już był, a więc w karczmie przygotowano nocleg dla królowej i dworu. Jadwiga sen miała lekki i o świcie już patrzyła przez okno ku górze, zauważając dziewczynkę w białej koszulinie idącą po wodę. Królowa wzuła na nogi czerwone ciżmy, narzuciła na ramiona płaszcz z kapturem i ruszyła za tamtą. Kiedy podeszła do czerpiącej ze źródła wodę, ta aż dzban upuściła z wrażenia. Królowa wyrzekła kilka ciepłych słów, bo przecież lubiła dzieci, własnego nie mając. Dowiedziała się, że jest sierotą i posługuje w karczmie, domu swojego nie mając. I wtedy mała zapatrzyła się z zachwytem w jej śliczne czerwone ciżmy. Jadwiga uśmiechnęła się, zdjęła je i wręczyła małej. Ta oniemiała wręcz ze szczęścia, patrząc ze łzami w oczach za pnącą się już w górę królową. A ta szła boso z początku po trawie, a później już po kamieniach, kaleczących co i raz jej stopy. Słońce wzeszło, gdy wspięła się na szczyt. Była tam niewielka kamienna kaplica. Jadwiga uklękła na jej progu i zapatrzyła się w słoneczny promień, który zabłysł na kamiennym łożu jak rycerski miecz Gniewomira. – „I tak Bóg dobrem ożywia nie jedno serce, zdawałoby się kamienne. Oby każdą krzywdę tak odpokutowano i wynagrodzono” – pomyślała po modlitwie.
Przed karczmą z niepokojem wypatrywano i wypytywano o królową tę małą ściskającą podarunek od niej. A kiedy ta stanęła przed nimi i posypały się słowa pełne troski i wyrzutów, rzekła: „Cóż, dane mi było raz boso przejść ścieżkę, którą pokutnik Gołonóg chodził przez dziesiątki lat także boso.
A swoje ciżmy oddałam tej małej, o którą trzeba się będzie zatroszczyć, bo godna tego”. Wtedy dopiero zobaczono jej pokaleczone stopy. Stanęła przy niej nagle ta mała z lnianymi bandażami, podając królowej pęczek ziół prosząc, żeby roztarła i nimi obłożyła rany. – „Te zioła zwiemy gołonóg, bo tamten pustelnik je zbierał i uczył używać. Może i na te rany pomogą?” – rzekła. Tak też się i stało.
A kiedy królowa odjechała z dworem, ta mała stała długo z tęsknotą w oczach. Za parę dni w niedzielę poszła o świcie dróżką, którą przeszła królowa. Na niektórych kamieniach zaschły maleńkie ślady krwi, a obok pojawiły się nigdy niewidziane tutaj liliowe fiołki. Dziewczynka zerwała je i wtuliła załzawioną twarz w bukiecik i ucałowała. Gdy wróciła do karczmy, jej twarz tak dziwnie jaśniała, że któraś ze służących spytała: „Wyglądasz, jakbyś anioła zobaczyła”. Na to mała: „Ja tylko go sobie przypomniałam”. Zdumienie wywołały kwiatki, których tu nikt nie znał, a gdy mała powiedziała, że znalazła je wyrosłe na śladach bosych stóp królowej, ktoś powiedział: „To fiołki królowej Jadwigi”.
A potem w okolicy Gołonogu zbierały te fiołki nie tylko dziewczyny, ale i chłopcy dla wybranek serca, modląc się, by miały serca takie jak tamta dobra i święta królowa.
Brat Tadeusz Ruciński FSC
Posłuchaj: