Klasyka jest jak samotna staruszka – może ją skrzywdzić każdy, kto zechce, bo już nie żyje nikt z jej najbliższych, kto mógłby się za nią ująć.
Dawno, dawno temu pośród wysokich gór o ośnieżonych szczytach leżała straszliwa wiocha. Jej mieszkańcy byli prymitywni i niechlujni. Mieszkali w drewnianych chałupinach, chodzili w brudnych szmatach. Ciągle utytłani w błocie. I z nosów im kapało.
Wesprzyj nas już teraz!
Uczciwie jednak trzeba przyznać, że klimat ich nie rozpieszczał. Ustawicznie tam lało i co chwilę okolicę spowijała mgła, że oko wykol. Być może dlatego we wszystkich bitwach, jakie toczyli – a zdarzało się to często, bo naród był charakterny – poruszali się w zwolnionym tempie, a nierzadko zamierali w całkowitym bezruchu. Już ma jeden drugiego mieczem chlasnąć, już brzeszczot wznosi, gdy nagle jakby ich kto w kamienne posągi zamienił – czas się zatrzymuje a oni wraz z nim. Czasem tylko dwaj a czasem cała bitwa wokół nich. Takie tam, widać, powietrze…
Oto najnowsza ekranizacja szekspirowskiej spuścizny – „Makbet” w reżyserii Justina Kurzela.
Biedny Szekspir! Znałem go – był to człowiek niewyczerpany w żartach, niezrównanej fantazji, a teraz – jakże odraża i aż w gardle ściska!
Nie jego to jednak wina, lecz czwórki współczesnych artystów (reżyser plus aż trzech scenarzystów), którzy najprawdopodobniej chcieli dobrze, ale jak wiadomo dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Dlaczego zatem, skoro twórcy filmowego „Makbeta” chcieli tak dobrze, wyszło im tak marnie? Przede wszystkim dlatego, że – jakkolwiek paradoksalnie może to w tym kontekście zabrzmieć – sprzeniewierzyli się duchowi własnych czasów.
Zamiarem ich było opowiedzenie historii Makbeta zgodnie z realiami historycznymi, czyli pokazanie kawałka dziejów Szkocji połowy XI wieku. Niestety, czyniąc to zamordowali Szekspira. Ten bowiem, jako typowy twórca renesansowy, realia historyczne traktował z ogromną dozą dezynwoltury, a dodatkowo pod płaszczem innych epok ukrywał wydarzenia i postaci własnych czasów. Ponadto, średniowieczny sztafaż w wykonaniu Justina Kurzela et consortes ani o łokieć nie wykroczył poza dwudziestowieczne hollywoodzkie stereotypy (średniowiecze to czas brudu i krwi, podartych łachów i przemocy, ciemnoty i zabobonu).
Owszem, w sporej mierze pomogło to zbudować mroczny, przytłaczający nastrój. Ale na tym koniec: to nastrój dla samego nastroju. A w dodatku tandetny. Cóż bowiem wytwarza atmosferę mroku? Bynajmniej nie duch narastającego szaleństwa władzy czy rozkręcająca się zwolna spirala terroru, lecz zaduch ciemnej izby…
Oto dzisiejszy sposób postrzegania dzieła mistrza ze Stradfordu. Kiedyś grano Szekspira po to, by wyławiać mądrość z napisanych przezeń słów. Dziś owe słowa przeszkadzają skupić się na psychodelicznej muzyczce wygrywanej przez pijanego grajka na zardzewiałej pile…
Zaprawdę lepiej by było, gdyby twórcy filmowego „Makbeta” – wierni duchowi własnych czasów – przenieśli akcję szekspirowskiej tragedii w sztafaż współczesny: na przykład, w mury wielkiej korporacji. Mogliby wtedy – przyłożywszy szekspirowską miarę do świata, który znają z autopsji – opowiedzieć, kto wie, może i wartościową historię (a ubrawszy „Makbeta” w pseudohistoryczny kostium utonęli w tandetnym efekciarstwie).
Bezsprzecznie też taka adaptacja lepiej by się zaprezentowała od strony aktorskiej. Mydłkowaty Michael Fassbender i mdła Marion Cotillard to wszak stuprocentowe ikony naszych czasów – przeniesione w inną epokę nie są w stanie udźwignąć jej ducha.
Wiele można wybaczyć kiepskim adaptacjom filmowym, oprócz jednak najcięższego grzechu, jakiego mogą się dopuścić sztuki narracyjne – mianowicie: nudy. W „Makbecie” Justina Kurzela wieje nią z ekranu tak mocno, że wysiedzieć trudno.
Jerzy Wolak
„Makbet” (Macbeth); reż. Justin Kurzel, wyst. Michael Fassbender, Marion Cotillard; Francja, USA, Wielka Brytania; 2015; 113 minut.